Jarosław Grzędowicz - Pan Lodowego Ogrodu. Księga I

Z okazji premiery nowego wydania Pana Lodowego Ogrodu (które, swoją drogą, jest naprawdę przepiękne!), postanowiłam, że nadszedł najlepszy moment na reread tej serii. I po pierwszym tomie mogę stwierdzić, że stało się dokładnie tak, jak przewidywałam: ta książka dalej sprawia równie niesamowite wrażenie, co za pierwszym razem!

Vuko Drakkainen zostaje wysłany na tajną misję na planetę Midgaard, gdzie odkryto pierwszą we wszechświecie obcą antropoidalną kulturę. Vuko ma przed sobą konkretne zadanie: odnaleźć członków misji badawczej, z którymi dwa lata temu urwał się kontakt, i w żaden sposób nie ingerować w kulturę mieszkańców planety. Nie trafia jednak na dobry moment - nad Midgaardem wisi groźba wojny bogów, po jednej stronie kontynentu tajemnicza kapłanka chce przywrócić okrutny kult Podziemnej Matki, a po drugiej Ludzie Węże dopuszczają się coraz bardziej bestialskich czynów.

Grzędowicz raczy nas barwnym miksem gatunkowym - oto bohater z wysoko rozwiniętej ziemskiej przyszłości wyrusza w podróż na obcą planetę, na której panują warunki rodem z klasycznego fantasy w średniowiecznym anturażu. Mamy tu więc nowoczesną technologię i mnóstwo interesujących bajerów, którymi posługuje się Vuko, połączone z ciemnotą, wierzeniami i zabobonami midgraadziej ludności. 

Sam świat w PLO został przepięknie wykreowany, a jego państwa, polityka, historia, odrębne kultury i religie składają się na niezwykle złożoną i spójną całość. Po przeciwnych stronach kontynentu rozgrywają się dwie odrębne historie, które pozwalają nam poznać mnóstwo fascynujących miejsc i stworzeń, przy czym obydwie są równie absorbujące i wciągają tak bardzo, że nie będziecie mogli oderwać się od żadnej z nich.

Vuko może spokojnie walczyć o tytuł najlepszego głównego bohatera na świecie - po prostu nie da się go nie lubić, jest przezabawny, a jego teksty i przemyślenia sprawiają, że płaczecie ze śmiechu. Albo może to tylko ja, bo przyznaję, że humor w Panie Lodowego Ogrodu wpasowuje się w moje gusta w 120%!

Autor oferuje nam też ogrom świetnych fantastycznych motywów, a jego kolejne pomysły sprawiają, że tylko coraz bardziej zakochujemy się w tej historii. Opisy dziwnych magicznych postaci i tajemniczych zjawisk są barwne, sugestywne i cudownie działają na wyobraźnię, a mroczny świat, zimna mgła, stworzenia rodem z horrorów i słowa takie jak "uroczysko" nadają książce tak niesamowity klimat, że aż ciareczka przechodzi po pleckach.

No i jest jeszcze to zakończenie, które spada na nas znienacka i wbija w fotel. Pamiętam, że gdy czytałam PLO po raz pierwszy, ostatnie strony tego tomu pozostawiły mnie z całkowicie zniszczonym mózgiem i nieodpartą potrzebą, by od razu zabrać się za kolejny!

Gwarantuję Wam, że Pan Lodowego Ogrodu zasługuje na wszystkie zachwyty i peany, które na jego cześć tworzę, chociażby tylko z dwóch powodów: po pierwsze, to nasz rodzimy twór, a wiadomo - cudze chwalicie, swego nie znacie, a po drugie, seria Grzędowicza jest literaturą fantastyczną na najwyższym poziomie, obok której po prostu nie może przejść obojętnie żaden fan gatunku!

Will Hunt - Podziemie. Świat pod naszymi stopami


Od zawsze ciągnie nas do nieznanego. Z utęsknieniem spoglądamy w niebo, wypatrując tam obcych cywilizacji, w głębinach oceanów poszukujemy wież zatopionych Atlantyd, a w mrocznych tunelach staramy się znaleźć ukryte przejścia do podziemnego królestwa (albo skrzynie ze skarbami). I właśnie ciekawość tego zupełnie odmiennego świata pod naszymi stopami, do którego nigdy nie dociera światło słoneczne i w którym mogą dziać się najróżniejsze cuda, nakłoniła Willa Hunta do napisania Podziemia.

Lektura tej książki jest podróżą przez czas i przestrzeń, od pełnych czaszek katakumb XIX-wiecznego Paryża, przez majańskie jaskinie na Jukatanie, w których składano ofiary władcom Xibalby, po australijskie święte kopalnie ochry. Każde miejsce, które autor zwiedza i odkrywa, staje się zarzewiem nowej historii i punktem wyjścia dla kolejnych rozważań.

W swoich opowieściach Hunt sprawnie łączy ze sobą aspekty kulturowe, społeczne i psychologiczne, doprawiając je mitologią, wierzeniami, szczyptą literatury i nauki. Zupełnie nie spodziewałam się tego, jak bardzo wszechstronna okaże się ta książka (szczególnie zaskoczyła mnie szalenie ciekawa teoria naukowa, o której dotąd nie słyszałam!) i jak wiele niesamowitych faktów oraz ciekawych przemyśleń można powiązać z tym tematem.

Podziemie ma w sobie tajemnicę, której rąbka autor chce nam odrobinę uchylić, ma w sobie również odrobinę magii i poezji (ciarki zachwytu przechodzą po pleckach podczas czytania o Victorze Hugo, nazywającym kanały pod Paryżem "Trzewiami Lewiatana"), ale najwięcej ma tego klimatu rodem z powieści Verne'a, który sprawia, że w serduszkach odkrywców odzywa się zew przygody.

Ukryty pod naszymi stopami świat, który kreuje przed czytelnikami Hunt, jest barwny, trochę niepokojący, ale równocześnie nęcący. Staje się miejscem, w którym ludzie mogą oddać się niczym nieskrępowanej pasji, sztuce, albo rozmyślaniom, gdzie mogą uciec od zgiełku miasta i przez wiele godzin pozostawać w ciszy i samotności. Miejscem, które i owszem, niektórym może wydawać się przerażające lub przytłaczające (tym bardziej gdy uświadomią sobie, ile ton ziemi znajduje się ponad ich głowami), innych jednak kojąco otuli swoją ciemnością, pozwoli odnaleźć samych siebie albo będzie wabić mgiełką tajemnicy, zapowiedzią niesamowitych przygód i odkryć.

Zachwyca również sama okładka książki, a wewnętrzna szata jest staranna, przemyślana i bogato ilustrowana. Jedyne, czego mi brakuje, to podpisy pod zdjęciami! Co prawda do wszystkich obrazków znajdziemy odniesienia w tekście, jednak zostałam wychowana we wierze, że zdjęcia należy podpisywać, dlatego te braki bardzo rzucały mi się w oczy!

Panicznie boję się ciemności, mroczne kanały i opuszczone tunele byłyby więc idealną pożywką dla wszystkich moich najgorszych koszmarów (przemierzałabym je w przekonaniu, że zaraz z ciemności wyłoni się zombie, mutant albo jakiś przerośnięty aligator). Ale czytanie o nich w wygodnym fotelu w bezpiecznym, suchym i (przede wszystkim) dobrze oświetlonym mieszkaniu, pozwoliło mi odczuć namiastkę tych niesamowitych przygód, zanurzyć się w intrygującym i różnorodnym podziemnym świecie, a także zdobyć wiele nowych ciekawych informacji.

James Islington - Cień utraconego świata

Davian wciąż nie nauczył się posługiwać Esencją, a próby zbliżają się nieubłaganie. Jeśli nie przejdzie ich pomyślnie, będzie czekała go najgorsza przyszłość, jaka może spotkać Obdarzonego. Gdy więc znajduje się sposób na wyjście z niebezpiecznej sytuacji, chłopak nie zastanawia się długo, chociaż może wpakować się w jeszcze większe kłopoty.

Magiczna Bariera, która dawno temu ochroniła świat przed niebezpieczeństwem z Północy, zaczyna się kruszyć, pojawiają się plotki o zapomnianych wrogach i nagle okazuje się, że od powodzenia misji Daviana może zależeć przyszłość całej Andarry.

Na wstępie zaznaczę, że jeśli przeraziła Was zawrotna liczba 870 stron, to absolutnie nie macie czego się obawiać! Objętości tej książki zupełnie nie czuć, czyta się ją naprawdę przyjemnie, aż nie chce się kończyć i w ogóle nie zauważa się upływu czasu!

Już od pierwszych stron zostajemy wciągnięci w wir akcji, poznajemy ciekawe magiczne aspekty stworzonego świata, a pytania, na które na razie nie dostajemy żadnej odpowiedzi, piętrzą się coraz szybciej. Islington stworzył niezwykle rozbudowaną fabułę, w której znajdziemy większość typowych fantastycznych motywów - daleką wyprawę, magię i miecz, zakazane czary, echo wojny sprzed lat, naukę posługiwania się swoimi mocami, tajemnicze miasta, stare przepowiednie, legendy z przeszłości. Razem tworzą one naprawdę ciekawą i zaskakującą historię, chociaż nie ukrywam, że niektóre fakty i "niespodzianki" były łatwe do przewidzenia.

Czytałam w kilku opiniach, że problem może sprawić zapamiętanie całego grona postaci - że trzeba zachować w pamięci wiele imion z początku książki, żeby potem rozumieć, co się dzieje. Powiem tak, mnie rozpoznawanie bohaterów i powiązywanie ich ze sobą nie sprawiło żadnego problemu. Gorzej było z miejscami i różnymi określeniami wymyślonymi przez autora - czasem trudno było je wszystkie ogarnąć i naprawdę nie obraziłabym się, gdyby z tyłu był jakiś słowniczek!

Cień utraconego świata jest co prawda debiutem, ale widać, że autor od razu skoczył na głęboką wodę - nie tylko jeśli chodzi o objętość, ale również poziom złożoności fabuły, powiązań, które powoli nam się ukazują i historii, które z pojedynczych elementów łączą się w ogromną całość. 

Islingtonowi na pewno należy się uznanie za wykreowanie tak ładnego, spójnego świata z całą ponad tysiącletnią historią, który ma nam jeszcze wiele do zaoferowania w kolejnych tomach trylogii. Na niektóre jego aspekty czekam z niecierpliwością!

Istotni bohaterowie otrzymuje swoją własną narrację, dzięki czemu możemy lepiej ich poznać, ale też śledzić rozwój wypadków z wielu różnych perspektyw i miejsc. Każda postać ma nam coś innego do zaoferowania, a autor pilnuje, by wszystkie miały zawsze pełne ręce roboty. Większość bohaterów od razu wzbudza naszą sympatię, od samego początku martwimy się ich problemami i im kibicujemy. Ciekawie obserwuje się także ich przemianę - widać, że wydarzenia faktycznie na nich wpływają.

Książka oferuje nam również interesujący wątek magiczny, chociaż trzeba dać mu chwilkę, bo dopiero z czasem poznajemy coraz więcej jego aspektów i dowiadujemy się najciekawszych rzeczy. Jest w nim jednak sporo niedociągnięć - na przykład Obdarzeni mogliby popisać się umiejętnościami ciekawszymi niż strzelanie snopami światła... Ale największym rozczarowaniem był dla mnie wątek Cieni - spodziewałam się po nim czegoś znacznie bardziej rozbudowanego i takiego faktycznie innego.

Akcja powieści jest prowadzona raczej statycznie - co prawda ciągle coś się dzieje, ale nawet momenty pełne napięcia nie przyspieszają nam jakoś szczególnie tętna i w takich miejscach książce zdecydowanie przydałaby się bardziej dynamiczna narracja. 

W dodatku niektóre wątki wydają się urwane, jakby autor wprowadzał postaci albo poruszał pewne aspekty tylko dlatego, że były mu potrzebne w danym momencie, a potem zupełnie o nich zapominał. Ale kto wie - może jeszcze pojawią się w kolejnych częściach trylogii - plany na nie wyglądają w końcu całkiem ambitnie! 

Cień utraconego świata to ciekawa, wielowątkowa opowieść, w którą można zapaść się na długie godziny, próbując rozwikłać kolejne zagadki, rozwiązać tajemnice lub po prostu cieszyć się tą fantastyczną przygodą. Niestety z żalem muszę przyznać, że nic mnie tu szczególnie nie zachwyciło, nic nie sprawiło, że moje serce waliło jak szalone, albo że bez reszty zakochałam się w tej historii. Uważam, że to bardzo przyjemna powieść z potencjałem i pomysłem, a w kolejnych częściach czekam na rozwój zarówno fabuły, jak i samego autora, i na pojawienie się tego czegoś, co pozwoli mi ostatecznie pokochać Trylogię Licaniusa!

Anna Benning - Vortex. Dzień, w którym rozpadł się świat.

2020 był rokiem, w którym wszystko się zmieniło, a znany dotąd świat przestał istnieć. Dziwna anomalia, nazwana później Pravortexem, rozdarła strukturę wszechświata i doprowadziła do Wielkiej Mutacji, trwale dzieląc ludzkość na zwykłych ludzi i... mutantów.

Elaine chce zostać łowcą, członkiem elitarnej grupy, której zadaniem jest wyłapywanie zbuntowanych splitów. Jednak, żeby to osiągnąć, musi pokazać, że ma predyspozycje do tak odpowiedzialnego zadania. Od dzisiejszego dnia zależy całe jej życie - właśnie rozpoczyna się wyścig vortexami, który dziewczyna musi ukończyć na jednym z najwyższych miejsc, jeśli chce mieć szansę na karierę jako łowca.

Pierwsze słowa, którymi można opisać powieść Benning, to na pewno "postapokaliptyczna dystopia" i już samo to wyrażenie sprawia, że dostaję ciarek z zachwytu! Zresztą podtytuł książki "Dzień, w którym rozpadł się świat" też brzmi świetnie, prawda? A teraz dodajmy do tego mutantów, którzy dzięki pravortexowi otrzymali wyjątkowe zdolności (i wygląd!). Już tyle wystarczyłoby mi do szczęścia, a to wciąż nie koniec! Zostaje jeszcze kwestia samych vortexów - dziwnych anomalii, energetycznych tuneli czasoprzestrzennych - i całego niezwykle ciekawego aspektu podróżowania nimi oraz narosłej wokół tego "biurokracji". Benning zafundowała nam naprawdę niesamowitą fantastyczną mieszankę, która po prostu nie mogła się nie udać!

Według bohaterów Vortexu Wielka Mutacja była największą katastrofą, jaka spotkała ludzkość. Ale ja nie do końca mogę się z tym zgodzić... Świat po mutacji zachwycił mnie bez reszty! Pewne miejsca, które kreuje w swojej książce autorka, wręcz zapierają dech w piersiach i podczas czytania cały czas myślałam o tym, jak bardzo chciałabym móc się w nich znaleźć. Vortex wywołuje we mnie skojarzenie z dzieciństwem, z czasem, gdy pierwszy raz zanurzałam się w fantastyce i czytałam na przykład Opowieści z Narnii - magiczny świat w powieści Benning jest równie przyjemny, przepięknie wykreowany i pełen cudownych miejsc!

Muszę natomiast przyznać, że mojej relacji z główną bohaterką zdecydowanie nie można zaliczyć do najłatwiejszych. Elaine bywa irytująca i nie uznaje czegoś takiego, jak zastanowienie się (przynajmniej przez sekundę!) przed podjęciem działania, więc jej zachowanie czasami jest naprawdę irracjonalne i staje się przyczyną kłopotów. Na szczęście dziewczyna ma też swoje dobre momenty, które sprawiają, że możemy ją polubić. Za to bohater męski jest dokładnie taki, jaki powinien być - tajemniczy, zamknięty w sobie i całkiem uroczy, a dodatkowo Benning stworzyła jeszcze cudowne, barwne i zabawne postaci drugoplanowe, które od razu zdobywają nasze serduszka!

Sama historia jest również bardzo ciekawa, fabuła absorbuje już od pierwszych stron, kolejne wydarzenia coraz bardziej intrygują, a każdy zwrot akcji tylko wbija nas jeszcze głębiej w fotel. A przy tym Vortex czyta się tak niesamowicie przyjemnie i szybko, że nawet nie zauważycie, kiedy dotrzecie do końca (serio, nie miałam pojęcia, że ta książka ma ponad 500 stron - wydawało mi się, że pochłonęłam ją w sekundę!).

Pozwolę sobie podsumować tę opinię moim blurbem, który znajdziecie również w książce: Razem z Elaine przeżyjemy fascynującą przygodę w świetnie wykreowanym świecie, mrocznym, ale równocześnie przepięknym. Historia wciągnie nas niczym vortex i zabierze w podróż po alternatywnej, dystopijnej przyszłości. Ta książka czyta się sama i naprawdę nie można się od niej oderwać!

I zdecydowanie nie będziecie też mogli doczekać się kolejnej części! 

Rebecca F. Kuang - Republika smoka

Przed Wami recenzja drugiej części Wojny makowej - jeśli nie znacie jeszcze pierwszej, odradzam czytanie kolejnych akapitów. Zamiast tego zapraszam na moją opinię o poprzednim tomie tutaj

Po wojnie z Federacją Rin nie pozostało już nic oprócz zemsty. Jej jedynym celem i obsesyjnym pragnieniem jest zgładzenie zdradzieckiej Cesarzowej Su Daji - i zamierza to zrobić za wszelką cenę. Jednak cike są wyrzutkami, poszukiwanymi zbiegami i mają zdecydowanie zbyt małą siłę przebicia, dlatego Rin będzie musiała nawiązać sojusz, by osiągnąć swój cel. Dziewczyna, która sama jedna była przyczyną masakry całej wyspy Mugen, może stać się najpotężniejszą bronią, jaka istnieje. Pytanie tylko, w czyich rękach się znajdzie. I komu może zaufać.

W dodatku Feniks, gdy już raz oddała mu pełnię władzy, cały czas domaga się kolejnych ofiar. W szamańskim zamroczeniu Rin nie jest w stanie odróżnić przyjaciół od wrogów, a zachowanie resztek kontroli przychodzi jej z coraz większym trudem. 

Kuang gwarantuje nam w swojej nowej książce kolejną ogromną dawkę przepięknie wykreowanego świata i jeszcze więcej wojaczki. Rozwija rys historyczny i polityczny, uzupełnia naszą wiedzę o nowe smaczki na temat kultury i religii (nie tylko Cesarstwa!), zabiera w podróż do zachwycających miast. Klimat jej powieści jest niezmiennie brutalny, ale wciąż można w nim też dostrzec nutę orientu, posłuchać baśni i starych legend, czy zapaść się w eteryczność boskiego świata.

Ale tymi faktami zachwycałam się już w pierwszej części i nic się nie zmieniło w tej kwestii - Kuang konsekwentnie wykorzystuje świetną kreację swojego świata, a także dodaje do niego nowe elementy, które tworzą spójną i robiącą wrażenie całość.

W takim razie, co z aspektami, które w Wojnie makowej zdecydowanie mi się nie podobały? 

Po pierwsze - Rin. Niestety główna bohaterka pozostaje równie irytująca, co w pierwszej części, a jej teksty, gdy chce być przerażająca lub próbuje komuś grozić, są tak żałosne, że nie mogłam się powstrzymać przed przewracaniem nad nimi oczami. W dodatku ta dziewczyna to chodząca tykająca bomba, która uwielbia zachowywać się skrajnie irracjonalnie i podejmować głupie, pochopne decyzje - nie wiem, jak ktokolwiek przy zdrowych zmysłach mógłby powierzyć jej władzę - tym bardziej nad cike! (Choć Altan nie był dużo lepszy, więc ma to jakiś sens.)

Ale z czystym serduszkiem muszę przyznać, że... jest lepiej. Na początku Rin faktycznie była nieznośna (mój brat zdążył dobrnąć do 80 strony, zanim się poddał i stwierdził, że nie da rady z nią wytrzymać), ale z czasem zaczęła irytować coraz mniej. Może stało się tak dzięki temu, że została przytłumiona przez inne ciekawe, mocne postaci, a może dlatego, że wartka akcja nie pozwalała jej na zdominowanie tej historii swoją osobą. Tak czy inaczej, Republikę czytało się dzięki temu dużo przyjemniej, a Rin w końcu miała też motywację, która była jak najbardziej zrozumiała, czego dotąd okropnie mi brakowało! Jej emocje i zachowanie zostały dobrze wytłumaczone, stały się przekonujące i takie... prawdziwe.

Kolejne zarzuty w Wojnie kierowałam w stronę chaotycznej i męcząco nierównej fabuły. No cóż - tutaj tego nie uświadczymy! Wydarzenia były opisane dużo lepiej i przejrzyściej, a akcja została umiejętnie wyważona, tak by nie nużyć nas zbyt długimi momentami stagnacji, ale też nie pędzić na złamanie karku. Po zakończeniu pierwszej części byłam do kontynuacji nastawiona trochę sceptycznie ze względu na to, że zupełnie nie miałam pojęcia, jaki jest na nią plan. Na szczęście fabuła okazała się niesamowicie ciekawa i absorbująca - wygląda na to, że autorka jeszcze nie raz zachwyci nas fascynującymi pomysłami i motywami!

A co do fascynujących pomysłów - czeka nas też jeszcze więcej magii! Co prawda boli mnie fakt, że temat cike nie został odpowiednio wyeksploatowany, ale zamiast tego otrzymamy dużo innych ciekawych i zaskakujących motywów, więc nie zamierzam za bardzo narzekać. 

Jak już pewnie zauważyliście, Republika zrobiła na mnie dużo lepsze wrażenie niż Wojna. Autentycznie obchodziły mnie losy bohaterów, akcja wciągała i nie pozwalała oderwać się od książki (chociaż pewne wydarzenia aż łamały serduszko), a kolejne pomysły Kuang tylko coraz bardziej zachwycały. Tym razem widać też, w jakim kierunku zmierza akcja i ostatnia część zapowiada się naprawdę dobrze. Nie pozostaje już nic innego jak czekać na Płonącego boga

Elise Kova - Przebudzenie Powietrza

Od ponad stu pięćdziesięciu lat na świecie nie pojawił się żaden czarodziej władający powietrzem. Kroczący z Wiatrem stali się tylko mitem z odległej przeszłości... przynajmniej dopóki moc nie objawiła się u zwyczajnej siedemnastolatki, pracującej w Cesarskiej Bibliotece w stolicy Cesarstwa Solaris.

Vhalla prowadzi spokojne życie, spędzając całe dnie wśród książek (brzmi dobrze!), do czasu, gdy przypadkiem udaje jej się uratować przed śmiercią następcę tronu, mrocznego księcia Aldrika - jednego z najpotężniejszych czarodziejów, przed którym drżą wszyscy poddani. Vhalla osiąga to, nieświadomie używając magii, a między nią i księciem powstaje silna magiczna więź.

Elise Kova zabiera nas do świata, w którym zwykli ludzie boją się czarów, a uosobieniem ich lęków jest Wieża - tajna organizacja czarodziejów. Autorka już na początku serwuje nam kilka ciekawych magicznych motywów i jeszcze więcej pięknych nazw, powiązanie z żywiołami nazywa ładnie Powinowactwem, a każdy rodzaj czarodziejów otrzymuje swój poetycki tytuł, jak Kroczący z Wiatrem czy Niosący Ogień.

Niestety sam system magiczny jest nawet bardziej niż oklepany - w końcu jak często można odgrzewać motyw magii żywiołów? Co prawda autorka nie przedstawiła nam jeszcze całego swojego pomysłu, a Kroczący z Wiatrem na pewno będą mogli pochwalić się jakimiś szczególnymi zdolnościami, o których do tej pory Kova jedynie mgliście wspomina, ale na ten moment nie jestem zachwycona.

A to jeszcze nie koniec rozczarowań. 

Największy problem mam z główną bohaterką. Z jakiegoś powodu wszystkie postaci twierdzą, że Vhalla jest niesamowicie wręcz błyskotliwa, jednak zupełnie nic na to nie wskazuje, a ciągłe powtarzanie tego faktu nie wystarczy, by nagle stał się prawdą. Nazwałabym ją raczej skrajnie naiwną i trochę nieogarniętą. Cały czas staram się pamiętać, że dziewczyna ma siedemnaście lat (niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto w tym wieku był całkowicie ogarnięty i zawsze wiedział, czego chce) a Przebudzenie powietrza to młodzieżówka, więc teoretycznie można przymknąć oko na niektóre dziecinne zachowania Vhalli. Naprawdę całkowicie zrozumiałabym, że cicha, niepozorna dziewczyna miota się w nowej sytuacji, podejmuje pochopne decyzje i pozwala innym sterować swoim losem, gdyby nie fakt, że autorka stara się ją kreować na silną, niezależną postać, co ma się zupełnie nijak do rzeczywistości!

Kolejnym mankamentem książki są relacje między bohaterami. Zachowanie Vhalli w stosunku do jej przyjaciół (i na odwrót) jest tak drętwe, jakby poznali się wczoraj, a nie spędzili ze sobą kilka ostatnich lat. Wątek miłosny, który, nie ukrywajmy, odgrywa w książce jedną z kluczowych ról, też jest niezbyt przekonujący, a gdy Vhalla zwraca się do księcia w poddańczy sposób (w liczbie mnogiej!), po prostu nie jestem w stanie uwierzyć w rodzące się między nimi uczucie. Mamy tutaj też oczywiście drugiego księcia, Baldaira Pożeracza Serc - pięknego, zabawnego i zupełnie innego od swojego brata, więc historia może potencjalnie skręcić w stronę trójkąta rodem z Pamiętników wampirów. I prawdopodobnie nie byłby to najgorszy obrót wydarzeń, bo Baldair jest zdecydowanie najlepiej rokującą i najbardziej przekonującą postacią!

Jednak nawet on nie ustrzegł się przed kolejnym minusem powieści - niezrozumiałym zachowaniem bohaterów (nie tylko Vhalli!). Szczególnie ostatnie rozdziały wydawały mi się całkowicie abstrakcyjne, a wytłumaczenie tej części historii zupełnie pozbawione sensu. Zakładam, że autorka potrzebowała takiego a nie innego rozwoju wypadków, szkoda tylko, że postanowiła doprowadzić do niego na siłę. Natomiast pomijając te niezrozumiałe wydarzenia z końcówki książki, historia jest raczej przewidywalna, a gdy pojawiają się nowe postaci, od razu wiadomo, jaki będą miały wkład w fabułę - na pewno zrozumiecie, o co mi chodzi, gdy już dojdziecie do tego momentu. 

Mogłabym przyczepić się jeszcze do nieszczególnie dobrej kreacji świata, ale akurat w tej kwestii raczej na pewno możemy spodziewać się rozwoju w kolejnych częściach. Cykl Przebudzenie powietrza składa się z pięciu tomów, dlatego zakładam, że Kova będzie miała jeszcze dużo czasu, by wyłowić ze swojej opowieści i świata dużo więcej smakowitych kąsków.

Jednak na ten moment historia nie robi niesamowitego wrażenia, ma wiele niedociągnięć i uplasowałabym ją raczej na średniej półce powieści młodzieżowych. Natomiast prawdopodobnie sięgnę po kolejną część, żeby sprawdzić, czy akcja i pomysły Kovy faktycznie rozwiną się tak ciekawie, jak to sobie wyobrażam. 

Marko Kloos - Uderzenie

Uderzenie to druga część cyklu sci-fi Wojny Palladowe - jeśli nie czytaliście jeszcze pierwszego tomu (Wstrząsy wtórne), nie zaglądajcie dalej - zamiast tego zapraszam Was na recenzję Wstrząsów tutaj.

Nowa powieść Kloosa podejmuje akcję w miejscu, w którym pożegnaliśmy się z bohaterami w poprzedniej części. Aden podróżuje w roli tłumacza na pokładzie statku kurierskiego "Zefir", wciąż ukrywając swoją prawdziwą tożsamość i przeszłość przed resztą załogi. Solveig wdraża się w przyszłą rolę prezesa firmy, dostaje coraz poważniejsze zadania i próbuje wydostać się spod silnego wpływu ojca, Idina musi sobie poradzić z niespokojnymi nastrojami, jakie panują na Gretii po ostatnich atakach, a Dunstan chce tylko odbyć ostatni patrol na wysłużonym "Minotaurze" i udać się na wyczekiwaną przepustkę.

Jednak żadne z tych zadań nie będzie takie proste. Ktoś zdecydowanie nie pogodził się z faktem, że wojna się zakończyła i próbuje zrobić wszystko, by zburzyć ustalony porządek. "Zefir" przyjmuje podejrzane zlecenie na transport tajemniczego ładunku. A "Minotaur" otrzymuje niepokojący awaryjny sygnał z innego rhodyjskiego krążownika. 

Kloos niespiesznie prowadzi akcję swojej powieści, nie porywa nas w wir wydarzeń, które pędzą z zawrotną prędkością. Zamiast tego możemy obserwować, jak tajemnicza intryga powoli się zagęszcza, spędzić trochę czasu na kolejnych ciekawych planetach systemu Gaja i coraz bardziej polubić naszych bohaterów.

Nie można jednak powiedzieć, że w Uderzeniu nic się nie dzieje - znajduje się tu mnóstwo momentów, które sprawiają, że nasze serduszka biją szybciej! A przy okazji cały czas wypatrujemy miejsc, w których zupełnie niepowiązane ze sobą postaci jednak będą miały jakąś styczność, próbujemy odnaleźć punkty wspólne i czekamy aż wszystkie wątki i pojedyncze fragmenty informacji, które otrzymuje każdy bohater, połączą się w spójną całość!

Wciąż podtrzymuję swój zarzut z opinii Wstrząsów wtórnych - zdecydowanie brakuje mi tutaj lepszej kreacji świata pod względem naukowym i technologicznym. Niestety Wojny palladowe to jedna z tych historii, w których motyw sci-fi jest jedynie tłem dla fabuły, co nieco mnie smuci.

Jednak Uderzenie wciąż pozostaje bardzo przyjemną powieścią, którą czyta się błyskawicznie i równie szybko wciąga się w przedstawioną w niej historię. Obserwowanie wydarzeń z czerech różnych punktów widzenia pozwala na ciekawe prowadzenie akcji, a Kloos po raz kolejny wykorzystuje swój niesamowity talent do pisania w taki sposób, że po skończeniu każdej książki czytelnik odczuwa przemożną wręcz potrzebę, by od razu rozpocząć kolejną!