Tamora Pierce - Alanna. Pierwsza przygoda. Świat Tortallu. Pieśń lwicy.

Dziesięcioletnia Alanna ma wyruszyć do klasztoru, by przygotować się do roli damy, a jej brat bliźniak, Thom, powinien udać się do zamku króla i rozpocząć szkolenie pazia. Jest tylko jeden problem... a raczej dwa. Dziewczyna nie ma zamiaru uczyć się szycia i tańców - najbardziej na świecie pragnie zostać rycerzem! Natomiast jej brata w ogóle nie ciągnie do wojenki - zamiast tego marzy o przyszłości w roli maga.

W przeddzień wyjazdu dzieci wpadają na szalony plan - Thom, zamiast Alanny, wyruszy do klasztoru, by uczyć się magii, natomiast dziewczyna przyjmie imię Alan i zajmie miejsce brata w królewskim zamku!

Za swoje dwie tetralogie - Pieśń lwicy i Protector of the Small - Tamora Pierce otrzymała Margaret A. Edwards Award za "znaczący i trwały wkład w literaturę young adult", a na jej książkach wychowały się nowe pokolenia pisarzy i fanów fantastyki. Mając to na uwadze, aż głupio przyznać, że nigdy wcześniej nie miałam żadnej jej powieści w rękach! (Dlatego postanowiłam to jak najszybciej zmienić!)

Alanna jest nieustraszona, zaradna, a przede wszystkim pełna determinacji. W końcu musi dać sobie radę w świecie zdominowanym przez mężczyzn, do którego żadna kobieta, a już tym bardziej taka mała dziewczynka jak ona, nigdy nie miała wstępu. Życie pazia nie jest łatwe, a Alanna od razu startuje z gorszej pozycji - jest przecież najmniejsza ze wszystkich! Nie przeszkadza jej to jednak w pozostaniu butną, wygadaną i pewną siebie, przez co szybko naraża się jednemu ze starszych chłopaków. Jednak dziewczyna ma również dar zjednywania sobie ludzi i... kilka istotnych asów w rękawie.

Powieść Pierce czyta się przyjemnie i niesamowicie szybko - zarówno ze względu na styl pisania autorki, jak i niewielką objętość lektury (nieco ponad dwieście pięćdziesiąt stron). Znajdziemy tu wiele ciekawych motywów, wyruszymy w niejedną podróż po fantastycznych terenach Tortallu, a fabuła zaskoczy nas i pokieruje w stronę, której zupełnie byśmy się nie spodziewali!

W dodatku, dzięki temu, że w swoim zamyśle Alanna podobna jest trochę do książki Ożogowskiej, Dziewczyna i chłopak, czyli heca na 14 fajerek, czułam się, jakbym wróciła z powrotem do dzieciństwa! No i oczywiście, przez cały czas nie mogłam przestać zastanawiać się, co się stanie, gdy bohaterka podrośnie i jej ciało zacznie się zmieniać - jak ona zamierza to ukrywać?!

Trzeba jednak przyznać, że to zdecydowanie książka dla młodszych czytelników - została napisana bardzo prostym językiem, nie ma w niej wielu opisów świata przedstawionego, kreacja bohaterów pozostaje na niezbyt wyszukanym poziomie, całość jest taka... niewymagająca, a przy okazji motyw dziewczyny, która na przekór wszystkim nie podąża z góry narzuconą jej drogą, jest już w naszych czasach mocno wyeksploatowany. Na pewno w 1983 roku, kiedy Alanna ukazała się po raz pierwszy, historia małej rycerki mogła wywołać dużo większe poruszenie, jednak teraz, kiedy co miesiąc pojawiają się nowe propozycje naprawdę świetnych powieści fantasy, wypada raczej blado.

Niemniej jednak, jeśli macie ochotę na przyjemną, niewymagającą lekturę albo chcecie poznać klasykę gatunku, zdecydowanie powinniście sięgnąć po powieść Tamory Pierce, a także zachęcić do niej swoje pociechy. Sama chętnie poznam dalsze losy naszej odważnej rycerki i domyślam się, że autorka jeszcze nie raz nas zaskoczy!

Holly Black - Żelazna kraina

Kaye stara się pogodzić ludzkie życie ze swoją magiczną naturą, jednak spokoju nie daje jej myśl, że tak naprawdę jest tylko podrzutkiem, który zajął miejsce prawdziwej Kaye. W dodatku jej relacja z Roibenem zostaje wystawiona na ciężką próbę, gdy Elf zasiada na tronie Dworu Termitów, a dziewczyna, pod wpływem grzybowego wina, podejmuje pewną nieprzemyślaną i opłakaną w skutkach decyzję. 

Stosunki między Dworem Termitów i Cnymi Elfami stają się coraz bardziej napięte, nad głową nowego króla wisi groźba wojny, a wszystko komplikuje fakt, że królowa Silarial była kiedyś nie tylko władczynią, ale także ukochaną Roibena.

Jak dotąd ani Zła królowa, ani Serce trolla (czyli pierwsza i druga część trylogii Elfy ziemi i powietrza) nie zrobiły na mnie niesamowicie dobrego wrażenia. Chaotyczny styl pisania, płaskie postaci, bezosobowe relacje i niewyraźne emocje, które Black zaserwowała nam w swoich pierwszych książkach, zdecydowanie nie oddawały pełni jej potencjału. Ale wtedy nadeszła Żelazna kraina i nagle poczułam się, jakbym czytała zupełnie inną historię! Przeskok między poziomem tej książki, w porównaniu do dwóch poprzednich, był tak niesamowity, że większość czytania spędziłam na zachwyceniu się tym, jak dużo lepsza okazała się ostatnia część!

Wszystkie postaci nabrały wyraźnych kształtów, stały się bardziej rzeczywiste i ciekawsze, zaczęły mieć charakter, głębsze przemyślenia. Wreszcie mogę z czystym serduszkiem stwierdzić, że poczułam emocje i relacje między bohaterami, a ich problemy zaczęły mnie obchodzić. Widać tu też w końcu prawdziwą Black, jej przepięknie wykreowany świat i zachwycające opisy magicznych stworzeń oraz miejsc, które tak kocham!

Całość została dużo lepiej napisana, nie uświadczymy tu chaosu, który cechuje poprzednie części, dzięki czemu książkę czyta się bardzo przyjemnie, a przy okazji dalej niesamowicie szybko - to akurat umiejętność, którą Black może się pochwalić od samego początku swojej kariery - z jakiegoś powodu jej historie po prostu się połyka (nawet te, które pod innymi względami pozostawiają wiele do życzenia). 

Przyznaję, że bałam się powrotu do Kaye w roli głównej bohaterki, bo po Złej królowej nie miałam o niej zbyt dobrego zdania i nie darzyłam żadnym ciepłym uczuciem. Ale tutaj też czekała mnie miła niespodzianka! Dziewczyna staje się w tej części dużo przyjemniejszą i o wiele bardziej złożoną postacią - wreszcie widać w niej jakąś głębię, emocje, rozdarcie i naprawdę, naprawdę można zacząć ją lubić. Co prawda Roiben dalej nie do końca mnie przekonuje, ale i tak jest o niebo lepszy i wyraźniejszy niż wcześniej, a cały wątek miłosny nabiera rumieńców. W dodatku nadanie dużej roli Corny'emu okazało się świetnym rozwiązaniem, a jego losy bardzo mnie zaciekawiły. 

Sama fabuła ma swoje lepsze i gorsze momenty - w niektórych emocje biorą nad nami górę, w innych akcja znacznie spowalnia i nieszczególnie absorbuje czytelnika. Główna intryga może nas kilka razy zaskoczyć, nawet jeśli znamy jej zakończenie z Okrutnego księcia. Równie ciekawe okazują się poboczne historie, chociaż muszę przyznać, że rozwiązanie niektórych z nich pozostawia pewien niedosyt. W Żelaznej krainie wszystkie wątki trylogii łączą się ze sobą, fundując nam satysfakcjonujące zakończenie (a przy okazji możemy dowiedzieć się o dalszych losach całej rzeszy bohaterów!). Natomiast niekwestionowaną wisienką na torcie jest opowiadanie na końcu książki, które nawiązuje do naszego ukochanego Okrutnego księcia

Jeśli czekaliście na prawdziwą Black, którą wszyscy znamy i uwielbiamy - oto nadszedł ten moment. Czytanie Żelaznej krainy sprawia ogromną przyjemność - nie tylko w porównaniu do poprzednich części Elfów ziemi i powietrza. Nie jest to historia idealna i wciąż trochę brakuje jej do opowieści o Jude i Cardanie, ale na pewno nie zawiedzie nikogo, kto czekał na emocjonujące zakończenie trylogii.

Andy Weir - Projekt Hail Mary

Jeśli zachwycił Was Marsjanin (nieważne, czy w wersji książkowej, czy filmowej - obydwie są naprawdę świetne!), nie możecie przejść obojętnie obok nowej książki Weira, Projekt Hail Mary. Mówię Wam, to cudeńko jest warte każdej poświęconej mu sekundy!

Kiedy Ryland Grace budzi się na statku kosmicznym, okazuje się, że z całej załogi przeżył tylko on. Teraz losy świata spoczywają jedynie na jego barkach. Szkoda tylko, że Grace stracił pamięć i nie zdaje sobie z tego sprawy... Nie ma nawet pojęcia, jak się nazywa, a co dopiero, jak znalazł się w kosmosie ani tym bardziej, że jego misją jest uratowanie Ziemi przed dramatycznym końcem istnienia całej ludzkości!

Stwierdzenie, że nie spodziewałam się rozwoju wydarzeń, który nastąpił w Projekcie, byłoby niedopowiedzeniem roku! Fabuła książki jest niezwykle zaskakująca, Weir wbił mnie w fotel już na samym początku, a każde kolejne wydarzenie tylko potęgowało moje zdumienie i uwielbienie dla jego historii. Nie chcę Wam psuć niespodzianki, więc nie zamierzam w żaden sposób uchylać rąbka tajemnicy, ale dla fanów kosmosu będzie to zdecydowanie fascynująca przygoda!

Powieść ma bardzo ciekawą budowę - kiedy Rylandowi powoli powracają wspomnienia, za każdym razem łączą się one bezpośrednio z tym, co akurat dzieje się w jego teraźniejszości. Dzięki temu na bieżąco odkrywamy razem z naszym bohaterem kolejne elementy układanki, które wypływają z odmętów jego pamięci i coraz bardziej przybliżają nas do poznania całej historii.

Jednym z najbardziej zachwycających aspektów powieści Weira jest niekwestionowanie jego cudowny humor. Nie zliczę nawet, ile razy śmiałam się sama do siebie podczas czytania tej książki - na szczęście żarty autora bawią równie mocno, co w Marsjaninie. Kolejnym ogromnym plusem jest kreacja głównego bohatera. Grace jest niezwykle charyzmatycznym i błyskotliwym gościem, który sypie z rękawa zabawnymi spostrzeżeniami, a jego komentarze zawsze trafiają idealnie w punkt. 

Książka pełna jest naukowych pojęć z zakresu biologii, chemii, astrofizyki i inżynierii, a także zjawisk, które koniecznie muszą być rozpatrzone w przypadku podróży kosmicznych, takich jak na przykład dylatacja czasu. Każde z nich zostało dokładnie i bardzo przystępnie wytłumaczone, a autor w wielu kwestiach zasięgał opinii specjalistów, żeby stworzyć jak najbardziej realną wizję. Moim zdaniem to kolejny cudowny aspekt książek Weira, ale jeśli do kogoś nie przemawiają tego typu motywy, może się okazać, że powieść będzie dla niego nieco męcząca.

Projekt Hail Mary oferuje nam wszystko, co najlepsze - świetną rozrywkę, wciągającą przygodę, zapierającą dech w piersiach wizję kosmicznych podróży, ogromną dawkę dobrego humoru, dramatyczne momenty wstrzymujące akcję serca i takie, które wzruszą nas do łez. Główny motyw powieści początkowo wydaje się podobny do tego z Marsjanina (oto samotny człowiek musi przeżyć w najbardziej niegościnnym dla człowieka środowisku, jakim jest odległy kosmos), ale Weir przechodzi samego siebie, tworząc nową, niesamowicie ciekawą i zachwycającą historię!

Dan Simmons - Pieśń bogini Kali

Nie mogę się niestety nazwać pełnoprawną fanką Simmonsa, ponieważ większość jego twórczości jeszcze przede mną, natomiast Hyperion i jego kontynuacja szturmem zdobyły moje serduszko i awansowały na listę najlepszych książek, jakie zdarzyło mi się czytać. Dlatego, gdy tylko dowiedziałam się o nowym wydaniu debiutanckiej powieści autora, wiedziałam, że jest to pozycja, obok której nie będę w stanie przejść obojętnie!

Kilka lat temu Das, jeden z najznamienitszych indyjskich poetów, zaginął bez wieści i wkrótce został uznany za zmarłego. Jednak nagle pojawia się informacja o poemacie, który... prawdopodobnie jest pisany jego ręką. Robert Luczak wyrusza wraz z rodziną do Kalkuty, by zdobyć prawa do publikacji utworu w amerykańskim czasopiśmie. Przy okazji zamierza również napisać artykuł o swojej podróży i "śledztwie", które ma na celu odkryć, czy sławny poeta naprawdę powstał z martwych, czy może ktoś się za niego podszywa. Luczak nie wie jeszcze, że zadanie okaże się dużo trudniejsze, niż się spodziewał, ani że Kalkuta lat 70. jest nieprzyjaznym miejscem, w którym wciąż sprawują władzę starzy bogowie.

Pierwszym, co przyciąga naszą uwagę w Pieśni bogini Kali, są niesamowicie obrazowe opisy miasta - Simmons wie, jak odpowiednio przedstawić miejsce akcji, by oddać jego niepokojący klimat. Pióro autora kreśli przed nami obrazy ludzi brodzących w śmieciach, wszechobecnego brudu, agresji, biedy, rozpadających się budynków i baraków, w których na porządku dziennym zdarzają się przerwy w dostawach prądu (w miejscach, gdzie w ogóle czasem jest prąd), wiecznego zgiełku i chaosu. Wszystko to doprawione zostało dawką wierzeń, przesądów i innych ciekawych aspektów indyjskiej kultury oraz historii, które tylko zachęcają do tego, żeby dowiedzieć się więcej na własną rękę.

Równie intrygująco prezentują się w powieści elementy horroru. Czy można w ogóle wybrać w tym celu postać lepszą od "Najgroźniejszej z Wcieleń, Pożeraczki Dusz, Straszliwej Żony Śiwy"? Przecież już sam opis bogini Kali brzmi zachwycająco (jeśli cieszą Was mroczne, makabryczne motywy - a zakładam, że tak właśnie jest)! A jakby nie wystarczył sam fakt, że wizje Simmonsa są niesamowicie sugestywne i mrożące krew w żyłach, to autor uderzył jeszcze w tony, które szczególnie do mnie przemawiają i najbardziej przerażają - do tego stopnia, że gdy skończyłam czytać książkę w nocy, bałam się, że w każdym ciemnym kącie zaraz pojawi się makabryczna postać Kali! Nawet teraz, kiedy na nowo widzę jej obraz przed oczami, znowu zaczynam czuć ten sam niepokój!

W Pieśni widoczny jest również motyw, który bardzo u Simmonsa lubię - mianowicie opowieść w opowieści. Autor potrafi snuć historie tak wciągające, że czytelnik czuje się, jakby to on sam siedział przed opowiadającym je bohaterem i słuchał relacji z jego ust. I tak jest także tutaj! Gdy jedna z postaci zaczęła swoją historię, po prostu nie mogłam się od niej oderwać!

Jeśli chodzi o samych bohaterów, to autor niestety nie poświęca zbyt wiele czasu na ich kreację, natomiast uważam, że Amrita, żona Luczaka, jest bardzo ciekawą postacią, a jej uwagi i rozmowy z głównym bohaterem są niesamowicie błyskotliwe i przyjemne.

Mimo że Pieśń bogini Kali jest debiutem Simmonsa, już tutaj czuć charakterystyczną dla niego manierę pisania, widać smykałkę, z jaką buduje duszną, ciasno oplatającą czytelnika atmosferę, i wyjątkowy sposób, w który prowadzi zarówno główną historię, jak i opowieść w opowieści. Co prawda nie mogę się pozbyć wrażenia, że czasami brakowało tu czegoś... więcej, a historia wydaje się trochę niedokończona, ale wciąż jest to powieść, którą mogę z czystym serduszkiem polecić zarówno w pełni ukształtowanym, jak i przyszłym fanom Simmonsa (zakładam, że nie będzie to jedyna jego książka, po którą sięgniecie!).

Dawid Krawczyk - Cyrk polski

- Dlaczego właściwie państwo zasłaniają te dzieciaki? - pytam.

- Jak to dlaczego? Przecież to są ohydne hasła - mówi kobieta.

- Tam jest napisane: "Jestem człowiekiem". Co w tym ohydnego? - dociekam. 

- Ohydne, bo tęczowe.

Czyli kwintesencja naszego społeczeństwa po ostatnich wyborach. Nie da się ukryć, że tytuł tego reportażu jest bardzo adekwatny. Oczywiście, znajdziemy tu dużo więcej tematów i wątków niż tylko ten dotyczący LGBTQ i powszechnej homofobii, ale trzeba przyznać, że w ostatnim czasie odgrywały one na polskiej scenie politycznej ogromną rolę, dlatego pozwoliłam sobie przytoczyć akurat taki fragment.

Dawid Krawczyk w Cyrku polskim przedstawia obserwacje, jakich dokonał podczas trzech kampanii wyborczych, które rozgrywały się w 2019 i 2020 roku: wyborów do Parlamentu Europejskiego, wyborów parlamentarnych i w końcu prezydenckich. W tym czasie Krawczyk odwiedzał wiece, podróżował busami polityków, słuchał ich przemówień, ale przede wszystkim rozmawiał ze zwykłymi ludźmi - z wyborcami. Pytał, co motywuje ich do głosowania na poszczególnych kandydatów, słuchał ich historii, obserwował, jak w naszym społeczeństwie dochodzi do coraz bardziej wyraźnego podziału na my i oni

Autor bardzo sprawnie operuje piórem, bawi się językiem, a jego komentarze są niesamowicie błyskotliwe. Momentami uderza nawet w trochę poetycko-metaforyczne tony, ale nie w pretensjonalny sposób. Z drugiej strony nie boi się cytować i używać przekleństw, czy też kolokwialnie pisać o "darciu ryja" (kocham).

Cyrk polski to więc reportaż dobrze napisany i ciekawy, ale... niezaskakujący. Szczerze, spodziewałam się po nim czegoś więcej, czegoś, co poszerzy moje horyzonty, otworzy oczy, pomoże zrozumieć, dlaczego wyborcy podejmują takie, a nie inne decyzje (w bardziej dogłębny sposób, niż ten, do którego doszłam już sama). Myślałam, że całość będzie mocniejsza, bardziej... może nie kontrowersyjna, ale zapadająca w pamięć. Moje odczucia mogą wynikać z faktu, że opisane w Cyrku wydarzenia są jeszcze świeże w naszej pamięci, nawet jeśli nie interesujemy się polityką na co dzień, ale ostatecznie reportaż zupełnie nic nie zmienił w moim życiu. 

Oczywiście, oceny tej książki będą się diametralnie różnić - głównie ze względu na polityczne przekonania czytelników. Przeczytamy tu o Koalicji i Trzaskowskim, i Kidawie-Błońskiej, o Biedroniu i Wiośnie, trochę o Kosiniaku-Kamyszu i odrobinę o Konfederacji, jednak najwięcej czasu antenowego zdecydowanie otrzymują kampanie i wyborcy PiS-u. Krawczyk nie jest szczególnie łaskawy dla żadnego kandydata czy partii, ale wciąż widać dla kogo pozostaje łaskawy najmniej.

Kim Liggett - Rok próby

Kiedy dziewczęta osiągają wiek szesnastu lat, budzi się w nich tajemnicza moc, która odbiera mężczyznom rozum, a kobiety wprawia w szał zazdrości. Dlatego każda szesnastolatka musi na rok opuścić osadę, by pozbyć się grzesznej magii i powrócić oczyszczona i gotowa do pokornego pełnienia swojej roli. 

Nikt nie chce mówić o tym, co dzieje się podczas roku próby. Wiadomo jednak, że dziewczyny wracają odmienione, zniszczone i złamane. To znaczy te, które w ogóle wracają... Tierney niedługo przekona się na własnej skórze, jakie niebezpieczeństwa czyhają na nastolatki poza bramami miasta. Właśnie zaczyna się jej rok próby.

Do książki usiadłam "tylko na chwilę" przed snem, żeby sprawdzić, czy mi się spodoba. Po pierwszych pięćdziesięciu stronach nie wiedziałam jeszcze, co o niej myśleć, więc postanowiłam przeczytać kolejne pięćdziesiąt. Ostatecznie skończyłam ją o 5 nad ranem... Jaka ta historia jest wciągająca! Gdy już oplecie Was jej mroczny, przytłaczający klimat, nie będziecie w stanie się wyswobodzić, a gdy zagłębicie się w zaskakującą, nieoczywistą fabułę, będziecie musieli poznać wszystkie skryte w niej tajemnice. Ostrzegam - nie zabierajcie się za czytanie Roku próby na chwilę przed spaniem!

Początek może wydawać się trochę toporny. Styl pisania Liggett jest taki zdystansowany, momentami bezosobowy, i zdecydowanie trzeba się do niego przyzwyczaić, a przeskoki w akcji i nowe podrozdziały, które zaczynają się bez żadnego ostrzeżenia, mogą sprawiać pewne trudności. Jednak z czasem przestaje nam to przeszkadzać - nietypowy styl autorki się nie zmienia, natomiast dociera do nas, że tak naprawdę idealnie pasuje do tej historii, do dezorientacji i niepokoju, które towarzyszą nam na każdym kroku (albo raczej na każdej stronie).

Klimat powieści i to, w jaki sposób autorka go buduje, jest jednym z najlepszych aspektów Roku próby. Liggett serwuje nam wiele świetnie przemyślanych motywów, misternie opracowaną konstrukcję i funkcjonowanie społeczeństwa, okrutne prawa, przerażających kłusowników, obrzędy i tajemnicę, którą owiany jest rok próby. Mimo, że książka została skierowana do młodzieży, jest również zaskakująco brutalna. Sama nie uważam tego za minus, wręcz przeciwnie - dzięki temu przesłanie historii staje się jeszcze bardziej dosadne, jednak niektórym ten fakt może się nie spodobać.

Tierney szybko zdobywa naszą sympatię, dlatego z zapartym tchem obserwujemy jej losy w okrutnym świecie, w którym musi się odnaleźć. Jednak autorka nie poprzestała jedynie na ciekawej kreacji głównej bohaterki. Wszystkie postaci w powieści zostały rozpisane niesamowicie sugestywnie, przekonująco i realistycznie (nawet jeśli ich zachowanie jest szokujące lub przerażające... a może szczególnie wtedy). 

Rok próby jest promowany jako młodzieżowa odsłona Opowieści podręcznej. I faktycznie - kobiety są tutaj traktowane w równie oburzający sposób, zdegradowane do pokornych służek mężczyzn, którzy sprawują niepodzielną władzę w hrabstwie Garner. Wydźwięk i klimat powieści są pod pewnymi względami podobne, jednak sama fabuła i wykreowany świat mają z Opowieścią podręcznej niewiele wspólnego. Liggett stworzyła naprawdę fascynującą i ciekawą historię, czerpiąc ze znanych powieści, ale ostatecznie tworząc coś zupełnie nowego, wyjątkowego, poruszającego i zapadającego w pamięć.

Laura Kneidl - Someone to stay

Po zaskakującym Someone new i uroczym Someone else nadszedł czas na historię kolejnej pary, która dotąd pojawiała się w tych powieściach w roli postaci drugoplanowych - Alizy i Luciena. W poprzednich częściach nie zrobili na mnie zbyt dużego wrażenia - przewijali się gdzieś w tle i nieszczególnie interesowały mnie ich losy - ale to w końcu Kneidl, więc postanowiłam dać im szansę!

Aliza studiuje prawo, a równocześnie prowadzi popularnego bloga kulinarnego oraz instagram, na którym obserwuje ją ponad trzydzieści tysięcy osób, i pracuje nad swoją pierwszą książką kucharską, której premiera odbędzie się już niedługo. W natłoku obowiązków nie ma czasu nawet na sen, a co dopiero na miłość czy związek! Ale wtedy pojawia się Lucien, który również lawiruje pomiędzy studiami i pracą, a w dodatku opiekuje się młodszą siostrą. Aliza i Lucien nie mogą pozwolić na to, by coś (lub ktoś!) odciągało ich od obowiązków, jednak nie mogą przestać o sobie myśleć!

Główny bohater to zdecydowanie mój typ - tatuaże, mocna muzyka (kilka zespołów na jego playliście całkiem lubię, chociaż autorka niestety postawiła raczej na najbardziej oklepanych wykonawców), ale ostatecznie niezbyt mnie do siebie przekonał. W przypadku Alizy sprawa wygląda zdecydowanie lepiej, bo mamy więcej okazji, żeby ją poznać (jest pierwszoosobową narratorką). Ale wciąż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że momentami autorka zapominała, że oprócz wszystkich obowiązków, którymi obciążeni są nasi bohaterowie, powinni mieć jeszcze jakiś charakter.

Na szczęście Kneidl nie zawiodła, jeśli chodzi o aspekt, za który najbardziej ją cenię i wielbię - jej książki zawsze przedstawiają istotne kwestie, zgrabnie wplecione w romantyczną opowieść. I tak jest także tym razem! Historia Alizy i Luciena pozwoliła jej poruszyć niesamowicie wiele przeróżnych tematów, między innymi nierówne traktowanie, z jakim spotykają się w Stanach imigranci czy wsparcie, jakim może być dla nas rodzina, tradycja i kultura. W równie emocjonujący sposób opowiada o stracie i żałobie, jak i o odnajdowaniu siebie.

Mniej tu romansu, a więcej samorozwoju, dorastania i poszukiwania swojej własnej drogi, i muszę przyznać, że podoba mi się to rozwiązanie! Tym bardziej, że relacja bohaterów wydaje się trochę naciągana. Aliza reaguje na Luciena w tak wyolbrzymiony sposób, że czasem aż głupio się to czyta. Niektóre teksty są niesamowicie cringe'owe albo przesadnie wydumane i kwieciste. "Błysnęła iskra (...), wzbudzając we mnie nagły pożar" brzmi jak tekst typowy raczej dla romansów z niższej półki. Zbiegi okoliczności i sytuacje, w które pakują się bohaterowie, pasują bardziej do komedii romantycznej. A drama, która oczywiście musi się pojawić w każdej historii, jest tutaj zrobiona jakoś tak na siłę. 

Och i czy tylko mi wydaje się, że Micah i Cassie zachowują się niesamowicie dziecinnie?

W dodatku książka dużo traci przez niestaranną korektę, brak znaków interpunkcyjnych i literówki. Ale najgorsze ze wszystkiego jest to, że przejścia między poszczególnymi miejscami akcji i wydarzeniami nie są w żaden sposób zaznaczone. Przeskoki nie zostały oddzielone nawet jedną linijką, co jest niesamowicie irytujące, a przede wszystkim dezorientujące.

Kneidl ma talent do tworzenia życiowych opowieści i słodko-gorzkich historii, które poruszają nasze serduszka. W Someone to stay niestety widać to najmniej, co nie zmienia faktu, że książkę wciąż czyta się przyjemnie... tylko czasem trzeba sobie zrobić przerwę na przewrócenie oczami. Historia ma swoje mocne strony i dobre momenty, jej lektura na pewno sprawi Wam radość, jednak w ostatecznym rozrachunku nie wypada tak dobrze, jak poprzednie książki autorki.

Maja Iwaszkiewicz - Świnia na sądzie ostatecznym. Jak postrzegano zwierzęta w średniowieczu.

Czy zastanawialiście się kiedyś, jak ludzie w średniowieczu postrzegali zwierzęta? Które z nich były traktowane z szacunkiem, a które nie cieszyły się powszechnym poważaniem i dlaczego? Chcielibyście wiedzieć, czy mogły pójść do nieba, albo co działo się z nimi, gdy kogoś zabiły? Na te i wiele innych pytań odpowiada w swojej książce Maja Iwaszkiewicz, historyczka i mediewistka (czyli badaczka średniowiecza!). Jeśli ten okres w naszej historii dotąd kojarzył Wam się wyłącznie z ciemnymi wiekami, mentalnym regresem i zerowym poziomem nauki, przeżyjecie duże zaskoczenie!

Już od pierwszych stron widać ogromną pasję i miłość, jaką Maja Iwaszkiewicz darzy średniowiecze. Naprawdę jest zafascynowana tym okresem i z całej siły próbuje nas przekonać, że to epoka, która miała do zaoferowania o wiele więcej, niż mogłoby nam się wydawać. Dzięki uroczej, zabawnej narracji książkę czyta się bardzo przyjemnie, a autorka jest swobodna i otwarta, często zwraca się do czytelnika, zmniejsza dystans między nami i robi wszystko, żeby nas tymi czasami oczarować. 

Zupełnie jej się nie dziwię - w końcu cóż to za cudowny świat, w którym nikt nie neguje istnienia syren czy cyklopów, w którym gryfy, smoki i jednorożce są realne! Życie w średniowieczu musiało być pod tym względem niesamowicie ciekawe (lepiej wyprzeć z pamięci jego mniej przyjemne aspekty, takie jak dżuma czy krucjaty)! Sama Iwaszkiewicz pisze: "Na wstępie chciałabym zaznaczyć, że znajdziecie tu kolejny dowód na to, że warto pokochać średniowiecze - w tamtych czasach żaden dorosły, poważny, wykształcony człowiek nie powiedziałby Wam że jednorożce nie istnieją!". I dla mnie to jest bardzo przekonujący argument!

Oczywiście różne niezwykle abstrakcyjne mityczne stworzenia są tylko jednym z wielu tematów, które porusza autorka. Dużo więcej czasu poświęca realnym zwierzętom, ich życiu i znaczeniu w ówczesnym świecie. Nawet religię, która odgrywała w średniowieczu ogromną rolę, ale równocześnie kojarzy nam się z głównym powodem ogólnego zacofania społeczeństwa, autorka przedstawiła w niezwykle zajmujący sposób, przytaczając fakty, z których istnienia na pewno większość z nas w ogóle nie zdawała sobie sprawy.

Niestety nie może być tak całkiem kolorowo. Pozycja jest pełna nieskładnych zdań, a powtórzenia w niektórych miejscach aż kłują w oczy. Pojawiły się tu też sformułowania, które znaczą coś innego, niż prawdopodobnie miały w zamyśle. Ale zdecydowanie największym minusem jest ciągłe ponawianie tych samych myśli na przestrzeni całego tekstu. Momentami czułam się tak, jakbym czytała rozprawkę na egzaminie gimnazjalnym i to rozprawkę kogoś, kto postanowił, że najlepszą taktyką będzie lanie wody i powtarzanie po trzydzieści razy tego samego stwierdzenia w wielu wariacjach. 

Dlatego szczerze nie wiem, co z tą książką zrobić. W końcu jej lektura jest niesamowicie ciekawym doświadczeniem, przekazuje ogrom informacji, bawi i zaskakuje. Autorka osiągnęła swój zamiar - udowodniła, że średniowiecza zdecydowanie nie można nazwać okresem, w którym nic się nie działo, pozwoliła nam spojrzeć na nie od świeżej, bardziej przychylnej strony. Świnia na sądzie ostatecznym została też naprawę starannie wydana - już sam tytuł zdecydowanie intryguje czytelnika, w książce znajdziemy mnóstwo średniowiecznych grafik, a na końcu quiz z wiedzy, którą zdobywamy podczas czytania. Maja Iwaszkiewicz miała cudowny pomysł, tylko wykonanie momentami nie do końca zachwyca.