J.C. Cervantes - Wędrowiec Cienia

Przed Wami recenzja trzeciej części przygód Zane'a Obispo. Jeśli nie mieliście jeszcze okazji czytać dwóch poprzednich - nie zaglądajcie niżej. Zamiast tego mogę skierować Was odpowiednio do opinii o części pierwszej (Posłaniec burzy), jeśli chcecie dopiero poznać świat majańskich bogów, lub drugiej (Strażnik ognia), jeśli już mieliście okazję spędzić z Zanem trochę czasu. I w każdym przypadku usilnie namawiam do sięgnięcia po kolejne części - naprawdę warto! 


Ostatnie trzy miesiące Zane spędził w towarzystwie Iktan, demona o niezbyt przyjemnym usposobieniu (i jeszcze gorszym oddechu). Wspólnie poszukiwali pozostałych bogurodzonych, żeby chłopak mógł przedstawić im niewiarygodną historię ich majańskiego dziedzictwa. Gdy tylko Obispo odnajdzie i przekabaci ostatnie boskie dziecko, rozpoczną się zajęcia w Szamańskim Instytucie Wyższej Magii (w skrócie SZIWM), których chłopak nie może się już doczekać!

Jednak nie wszystko idzie po jego myśli. Po pierwsze okazuje się, że ostatni bogurodzony tak naprawdę jest... bliźniakami (ale nie, nie tymi złymi Bliźniakami), które nie są zbyt skore do współpracy, a w dodatku ukrywają pewien tajemniczy artefakt. Po drugie Zane zostaje zdradzony w najmniej oczekiwanym momencie. A po trzecie Kamazotz i Krwawy Księżyc nie zamierzają ułatwiać naszym bohaterom życia i uroczyście knują coś bardzo niedobrego.

Nawet nie wiecie, jak przyjemnie było znów wrócić do magicznego świata majańskich mitów! Nie miałam pojęcia, że tak bardzo zdążyłam się już stęsknić za Zanem, jego rodziną, przyjaciółmi, Rosie, wszystkimi bogami i sobrenaturales (kocham to słowo)! I równocześnie jest mi niesamowicie przykro, że to już ostatnia część z cyklu Posłaniec burzy...

Wędrowiec Cienia (w tym miejscu muszę wspomnieć, że książki Cervantes mają cudowne tytuły, a Marta Duda-Gryc, która zajmowała się tłumaczeniem, wykonała świetną robotę) już od pierwszych stron porywa nas lekkim, zabawnym tonem, którym Zane zwykł prowadzić swoją opowieść. Spostrzeżenia chłopaka są niezmiennie przezabawne i od razu poprawiają nam humor. Znowu możemy spędzić też czas w towarzystwie naszych ulubionych, barwnych bohaterów, pośmiać się z ich żartów, posłuchać, jak Ixtab grozi komuś, że wyprawi go w niezapomnianą podróż na dno Rzeki Ropnej Wydzieliny albo jak Ah-Puch... po prostu jest Ah-Puchem! 

Akcja rozpoczyna się natychmiast, bo, nie ukrywajmy, kłopoty nie potrafią się trzymać z daleka od Zane'a (nawet jeśli on stara się trzymać jak najdalej od nich!). Książkę czyta się w mgnieniu oka - Cervantes przeszła samą siebie, jeśli chodzi o tempo, w jakim bohaterowie przenoszą się w kolejne miejsca i mierzą z coraz poważniejszymi problemami. 

Mam jednak wrażenie, że przez tak ogromne natężenie akcji niektóre postaci zostały zepchnięte na dalszy tor i nie miały okazji być naprawdę sobą. Ze względów fabularnych zabrakło też moich ulubionych bogów, co bardzo mnie boli. Ale najgorszy ze wszystkich jest fakt, że w tej części pojawiło się zdecydowanie za mało Xibalby (Xibalba jest super, serio, to moje najulubieńsze miejsce ze wszystkich w całej majańskiej historii)! 

Dalej nie mogę wyjść z zachwytu nad sposobem, w jaki autorka łączy stare, zakurzone i całkiem mroczne podania z realiami dzisiejszego nowoczesnego świata. Udało jej się stworzyć tak cudowne i przezabawne combo, że to po prostu mistrzostwo! W Wędrowcu Cervantes wprowadza kolejne niezmiernie ciekawe (i trochę podrasowane) elementy majańskich wierzeń, chociaż przyznaję, że odczuwam pewien niedosyt - mogłoby być ich jeszcze więcej (w końcu dobrej mitologii nigdy za wiele)! 

Wędrowiec cienia jest świetnym zakończeniem trylogii i po raz kolejny - cudowną rozrywką. Mimo że ta seria jest teoretycznie skierowana do młodszych odbiorców, bez wahania mogę stwierdzić, że sprawi ogromną przyjemność czytelnikom w każdym wieku. A kolejne książki (tym razem nie z perspektywy Zane'a) są już zaplanowane, co ogromnie mnie cieszy! 

Holly Black - Serce trolla

Kiedy Val dowiaduje się, że została zdradzona przez najbliższe osoby, cały jej świat lega w gruzach. Nastolatka ucieka z domu i po raz pierwszy wyrusza w samotną podróż do Nowego Jorku, gdzie dotychczas zawsze udawała się jedynie w towarzystwie mamy, która nie spuszczała z niej oka. Na swojej drodze dziewczyna spotyka dwójkę niecodziennych nastolatków, przy których czuje się, jakby trafiła do zupełnie nowej, nieznanej sobie wcześniej rzeczywistości. I ma rację, bo ogromne miasto skrywa wiele... nadnaturalnych tajemnic. 

Na szczęście Val jest dużo ciekawszą i przyjemniejszą główną bohaterką od Kaye ze Złej królowej, czyli pierwszej części cyklu Elfy ziemi i powietrza (link do recenzji tutaj). Nie jest taką okropną egoistką, ma charakter, bardziej złożoną osobowość i, w przeciwieństwie do Kaye, naprawdę można ją polubić, dzięki czemu całą książkę czyta się dużo przyjemniej!

Zresztą to nie jedyny aspekt, który odróżnia tę powieść od pierwszej części. Widać progres autorki - Serce trolla zostało pod pewnymi względami dużo lepiej napisane i skonstruowane, jest pozycją zdecydowanie bardziej dopracowaną, przejrzystą i zrozumiałą. A przy okazji dalej pożera się ją w mgnieniu oka! 

Mimo że nie jestem fanką urban fantasy, przyznaję, że świat, który Black kreuje w swojej powieści, zrobił na mnie duże wrażenie. Połączenie mrocznych zakamarków Nowego Jorku z brutalnymi realiami życia magicznego Ludku nadaje powieści ten niesamowity, tajemniczy klimacik, który tak u niej kocham.

W tym miejscu muszę zwrócić uwagę na fakt, że nie mam pojęcia, czemu autorkę tak bardzo fascynuje wszystko, co brudne, brzydkie i śmierdzące. Zauważyłam to już podczas czytania Złej królowej. Główna bohaterka była obszarpanym brudaskiem i rzadko kiedy korzystała z prysznica, a jej utrzymywanie higieny opierało się głównie na zmianie ubrania na któryś z walających się po podłodze, w miarę czystych t-shirtów (czy tylko ja zwróciłam na to uwagę?). Ale tutaj Black przeszła samą siebie, a jej opisy sprawiały, że momentami czułam się wręcz niekomfortowo! Czy to plus, czy minus tej historii - będziecie musieli ocenić już sami.

Jedną z rzeczy, za które najbardziej lubię ten cykl jest fakt, że bohaterowie, między którymi nawiązuje się romantyczna relacja, są tacy inni - zdecydowanie nie wpasowują się w kanony piękna, nie oczarowują nas swoim niesamowitym wyglądem, czasami mają naprawdę okropne cechy i swoje za uszami. Zgódźmy się - to niecodzienny zabieg, a sprawia, że historia jakoś tak mocniej do nas przemawia.

Bardzo podoba mi się też motyw krachu - ciekawe, czemu autorka nie wspomniała o nim nigdy w swoich późniejszych książkach?

A ostatnie trzy zdania tej powieści - KOCHAM!

Dalej są tu jednak pewne niedociągnięcia. Mam wobec Serca trolla podobny zarzut, co w przypadku Złej królowej - ciągle czegoś mi brakuje! Niektóre fragmenty są opisane zbyt szybko, zbyt pobieżnie i tak jakoś "po łebkach", przez co książka dużo traci. Nie zawsze czuć emocje, które prawdopodobnie powinny nam w danym momencie towarzyszyć, napięcie gdzieś się gubi, relacje między bohaterami wydają się czasem bezosobowe. A wątek miłosny rozwija się zdecydowanie zbyt szybko. Nie jest on zupełnie niespodziewany, a jednak sprawia mało przekonujące wrażenie. 

Niemniej jednak zauważam tendencję wzrostową, jeśli chodzi o poziom książek w cyklu Elfy ziemi i powietrza i mój stosunek do nich. Dalej nie dorastają do Okrutnego księcia (w końcu zostały napisane dużo wcześniej), ale całość idzie w dobrym kierunku. W związku z tym mam nadzieję, że ostatnia część, Żelazna kraina, będzie jeszcze lepsza i już nie mogę się jej doczekać - choć trochę boli mnie, że znów wracamy do historii Kaye...

A. C. Cobble - Beniamin Ashwood

Beniamin Ashwood mieszka w Widokach, małej górskiej osadzie na końcu świata. Toczy spokojne, nieskomplikowane życie, którego większą część spędza na warzeniu piwa i szwendaniu się po lesie ze swoim najlepszym przyjacielem, a o przygodach godnych bohaterów może co najwyżej posłuchać z wypiekami na twarzy w wiejskiej karczmie. Przynajmniej do momentu, gdy Widoki zaczyna atakować demon, a do wioski przybywa tajemnicza drużyna, w której skład wchodzi Mistrz Miecza, dwie wysoko urodzone panny, jeden szemrany typ oraz... najprawdziwsza czarodziejka! Ben w końcu będzie miał szansę wyruszyć dalej niż kiedykolwiek śmiał się zapuścić - choćby tylko w marzeniach - i zakosztować awanturniczego życia rodem z opowieści!

Co najmniej w pięciu różnych opiniach (zarówno polskich, jak i zagranicznych) przeczytałam, że Beniamin Ashwood jest przykładem klasycznego high/epic fantasy. Wydaje mi się, że to taki ładny sposób na napisanie: "nie znajdziecie tu niczego nowego". I faktycznie. Historia Bena jest naprawdę przyjemna, dobrze napisana i absorbująca, natomiast niczym niesamowicie oryginalnym nas nie zaskoczy. 

W dodatku przez długi czas nie mogłam pozbyć się wrażenia, że ta książka jest po prostu... o niczym. Niby mamy tu w miarę rozbudowaną historię i kilka różnych wątków, ale wiecie, zazwyczaj w powieści wszystko zmierza do jakiegoś punktu kulminacyjnego, napięcie rośnie, elementy historii łączą się ze sobą. A tutaj przez większość czasu niczego takiego uświadczyć nie można i czytelnik zaczyna się zastanawiać dokąd tak naprawdę zmierza ta historia.

Na szczęście ostatnie rozdziały w końcu dają nam odpowiedź na to pytanie (a przynajmniej zaczynają na nie odpowiadać). Warto też pamiętać, że Beniamin Ashwood to pierwszy tom sagi, która składa się z sześciu części, więc historia będzie miała jeszcze dużo czasu, żeby się porządnie rozwinąć. Natomiast tutaj dostajemy wprowadzenie do świata, przedstawienie bohaterów i pierwsze zalążki dużo większej, bardziej skomplikowanej fabuły.

Ale ale, to nie tak, że w tym tomie zupełnie nic się nie dzieje! Co prawda przez większość czasu powieść płynie sobie spokojnie, gdy nasza grupa wędruje przez kolejne miasta, ale zdarzają się tu też momenty pełne akcji, emocji i napięcia.

Zdecydowaną zaletą tej książki są dobrze napisane sceny walki (tak nawiązując do poprzedniego akapitu!) - co prawda raczej krótkie, ale przynajmniej ciekawe i realistyczne. To samo tyczy się nauki nowych umiejętności, na przykład takiego machania mieczem - bohaterowie nie uczą się w trzy dni rzeczy, które normalnie zajmują ludziom całe lata. I chwała niech Cobble'owi będzie za to, bo takie nierealne podejście jest niesamowicie irytujące, a niestety nagminnie wykorzystuje się je w powieściach.

Autorowi nie można również odmówić umiejętności tworzenia bardzo plastycznych opisów wykreowanego świata i pięknych obrazów kolejnych miejsc, które bohaterowie odwiedzają na swojej drodze. Cobble rysuje przed nami naprawdę zapierające dech w piersiach miasta - zbudowane na wodzie lub na skałach, o iglicach sięgających chmur. Brakuje mi jednak trochę lepszej kreacji pod względem fantastycznym - cała książka ma niewiele elementów fantasy, co trochę boli moje serduszko. 

Co do naszego tytułowego Beniamina, to poczciwy z niego chłopiec - miły, rozsądny, porządny, a przy tym niewiele wie o prawdziwym życiu. Słowem - raczej nie sprawia wrażenia silnego głównego bohatera. Każda inna postać z jego grupy jest dużo bardziej wyrazista (no dobrze, może poza Meredith) - taki Rhys na przykład. Rhys jest świetnym bohaterem i wcale nie mówię tego ze względu na mój sentyment do jego imiennika. Ale nie będę dla Bena zbyt krytyczna - w końcu chłopak wzbudza naszą sympatię! Tylko mógłby być taki... jakiś!

Książka Cobble'a zdecydowanie przemówi do Waszych serduszek, jeśli z utęsknieniem czekaliście na niewymagającą historię z mieczami, czarami i demonami, przez którą płynie się szybko i przyjemnie. Zakładam też, że kolejne pięć tomów dostarczy nam dużo więcej sensu oraz poczucia celu, których tutaj momentami brakowało. I oczywiście jeszcze więcej emocji! 

A przy okazji zaspojlerowałam sobie przypadkiem jeden wątek, który mocno mnie zastanawiał (przeczytałam opinię, w której ktoś recenzował wszystkie tomy na raz) i niestety już wiem, że jego rozwiązanie zupełnie mi się nie podoba!

H.G. Wells - Wehikuł czasu

Bohater pierwszej powieści Wellsa, zwany Podróżnikiem w Czasie, opisuje na spotkaniu dżentelmenów niezwykłą przygodę, jaką przeżył za sprawą swojego autorskiego wynalazku - wehikułu czasu. Otóż odbył on podróż w przyszłość, do roku 802 701, i odkrył, że ludzkość wyewoluowała w dwie całkowicie odmienne rasy - Elojów i Morloków. To, co początkowo wyglądało jak wymarzona, utopijna przyszłość ludzkości, szybko okazało się jednak czymś zgoła przeciwnym.

Idea podróży w czasie kusi ludzkość niezmiennie już od stuleci i prawdopodobnie będzie spędzała sen z powiek naukowców przez wiele kolejnych pokoleń. Być może H.G. Wells byłby trochę zawiedziony, gdyby dowiedział się, że od 1895 roku, kiedy to premierę miał jego debiutancki Wehikuł czasu, nic się w tej kwestii nie zmieniło i technologia podróżowania w czasie dalej pozostaje nieznana (przynajmniej według oficjalnego stanu wiedzy). Tym bardziej, że autor przedstawił nam jej koncept już sto dwadzieścia sześć lat temu!

Wehikuł to krótka powieść, mająca nieco ponad sto stron, a jednak Wells z sukcesem przedstawił w niej jedne z najważniejszych kwestii, jakie znajdowały się w kręgu zainteresowań ówczesnego wykształconego człowieka - teorię ewolucji, industrializację oraz nierówności społeczne pomiędzy bogaczami i klasą robotniczą. Jego przemyślenia i wizja tego, do czego wymienione aspekty mogą doprowadzić w przyszłości, są naprawdę niepokojące. Równie ponure okazuje się wyobrażenie autora na temat tego, jak zakończy się żywot naszej planety i, mimo że tej kwestii poświęcone zostaje niewiele czasu, obraz wykreowany przez Wellsa na stałe wypala się w myślach czytelnika. 

Przyzwyczajona do współczesnego klimatu sci-fi, spodziewałam się po wellsowej wizji przyszłości czegoś zupełnie innego. W końcu koncepcja fabuły dawała mu ogromne pole do popisu, jeśli chodzi o aspekty techniczne, wiadomo też przecież, że Wells potrafi w nowatorskie technologie - wystarczy przypomnieć sobie machiny, które opisywał w Wojnie światów

A jednak tutaj główny zamysł jest zupełnie inny. Przemyślenia autora (i bohatera) dotyczą nie tyle przyszłego stanu technologicznego, co społecznego i ewolucyjnego, a powieść odzwierciedla poglądy Wellsa na temat społeczeństwa i polityki jego czasów. Podczas gdy inni widzą industrializację jako coś dobrego i pożądanego, według autora może być początkiem końca. W dystopijnej wersji przyszłości następuje wręcz całkowita degeneracja ludzkości, a stosunek Podróżnika do przyszłego człowieka waha się między politowaniem a pogardą. 

Nie ukrywam, że Wehikuł nie zrobił na mnie podobnie dużego wrażenia, co Wojna światów i Wyspa doktora Moreau (do recenzji tutaj), które również należą do najbardziej znanych powieści Wellsa.  Brakuje mi w nim choć odrobiny technologii, wydaje mi się też, że powieść jest jednak nieco zbyt abstrakcyjna i, o ile w czasach Wellsa mogły istnieć powody, by rozważać takie, a nie inne wersje przyszłości, o tyle teraz prawdopodobnie skłanialibyśmy się ku innym rozwiązaniom (z drugiej strony wiemy już też, że z Marsa nie przylecą do nas obcy). 

Uwielbiam natomiast fakt, że w książkach z serii Wells w Vesper znajdują się posłowia, które rzucają światło na przesłanki, jakimi autor kierował się podczas tworzenia swoich największych dzieł. A całości dopełniają proste, choć niepokojące ilustracje, które idealnie oddają ich klimat.

Wells jest niekwestionowanie prekursorem fantastyki naukowej, którego twórczość miała ogromny wpływ na obecną kulturę i choćby tylko z tego powodu powinno się jego dzieła przyswoić (tym bardziej, jeśli jesteście fanami sci-fi). Z drugiej strony w swojej książce prowadzi też dyskurs natury socjologicznej, psychologicznej i ewolucyjnej. I choć jego wizja niektórym może wydawać się nieco przesadzona, wielopoziomowość powieści sprawia, że każdy odnajdzie w niej coś, co do niego szczególnie przemówi.

Rachel Winters - Co powiesz na spotkanie?

Ezra nie chce stworzyć scenariusza komedii romantycznej, ponieważ twierdzi, że przedstawiane w nich wydarzenia nie mogłyby przytrafić się w prawdziwym życiu, a on potrafi pisać tylko autentyczne historie. Przyszłość i kariera Evie, asystentki agenta filmowego, zależą od tego, czy nieznośny, narcystyczny scenarzysta (którego przezywa Gburem) zdąży oddać gotowy scenariusz w terminie, więc postanawia udowodnić mu, że nie ma racji. W tym celu musi zapoznać się z jakimś miłym kawalerem, wykorzystując typowe motywy spotkań ze znanych komedii romantycznych. 

Z jednej strony wszystkie główne wątki tej historii są niesamowicie przewidywalne i oczywiste. Winters powiela utarte schematy, które znamy z setek innych książek i filmów o tej tematyce, a jej powieść nie wnosi wiele nowego do gatunku (w końcu opiera się na odtwarzaniu scen ze znanych komedii). Prawda jest taka, że już od samego początku wiadomo, jakie czeka nas zakończenie. To znaczy - wiedzą to wszyscy poza główną bohaterką. Evie jest niesamowicie niedomyślna - cały świat w kółko daje jej znaki, a ona zupełnie nie ma pojęcia, co się dzieje. 

Nie zmienia to jednak faktu, że historię czyta się bardzo przyjemnie. Książka jest lekka, pełna humoru (choć wplecione zostało w nią także kilka poważnych tematów) i zabawnych, groteskowych sytuacji, które, wbrew pozorom, nie są po prostu kalką swoich pierwowzorów. Evie należy w końcu do tych postaci, którym zazwyczaj coś nie wychodzi, co często doprowadza do nieco wstydliwych, czy też całkowicie abstrakcyjnych sytuacji (to również nic nowego w tego typu literaturze). 

Winters udało się wykreować barwnych i przekonujących bohaterów i to głównie za ich sprawą powieść nabiera charakteru. Evie, mimo sztampowej kreacji, jest przeuroczą dziewczyną, chociaż momentami bywa straszną egoistką, a czasami mamy ochotę puknąć ją w czoło i spytać "co ty najlepszego wyrabiasz?!". Nasze serduszka zdecydowanie zdobędzie Anette - to taka urzekająca osóbka! Ale nawet okropny, ekscentryczny Ezra jest świetnie stworzoną postacią (choć raczej nie pałamy do niego wielką sympatią) i bez niego powieść nie byłaby taka ciekawa.

Mimo dość pokaźnej objętości, książkę czyta się naprawdę szybko. Przez cały czas coś się dzieje, coś nas absorbuje i nie pozwala jej odłożyć, aż niezauważenie nadchodzi koniec. Winters na pewno nie napisała najbardziej oryginalnej komedii romantycznej, na jaką traficie, ale jej historia jest naprawdę przyjemna - ogrzeje Wasze serduszka i zdecydowanie umili dzień. 



Paul Dye - Houston, lecimy!

Pierwsze, co przychodzi nam do głowy, gdy myślimy o NASA, to prawdopodobnie astronauci siedzący w fotelach na górnym pokładzie statku kosmicznego i ogon płonącego paliwa, ciągnący się za rakietą podczas startu (ewentualnie bluzy z tym fikuśnym logo albo teorie spiskowe płaskoziemców... ale o tym nie będziemy tutaj rozmawiać!). Przyzwyczailiśmy się już do myśli, że możemy wysłać człowieka w kosmos, prawda? Dlatego zazwyczaj w ogóle nie zastanawiamy się, jak wiele osób stało za tym, by tych kilku astronautów mogło wyruszyć w swoją kosmiczną misję.

Paul Dye przez czterdzieści lat pracował w NASA, z czego przez trzydzieści piastował stanowisko dyrektora lotów i to na nim spoczywała odpowiedzialność za cały zespół techników, inżynierów i kontrolerów, którzy planowali misje, nadzorowali każdy krok astronautów i pilnowali, by wrócili oni bezpiecznie do domu. Swoje doświadczenia z tej "drugiej", tylko teoretycznie mniej spektakularnej strony lotów kosmicznych opisał w Houston, lecimy!

Pierwsza myśl, która przyjdzie Wam do głowy, podczas czytania tej książki? Jak ci ludzie muszą być niesamowicie ogarnięci i inteligentni! Niby zdawałam sobie z tego sprawę, ale dopiero czytanie o ich pracy z pierwszej ręki otwiera oczy na to, jak ogromna odpowiedzialność spoczywa na pracownikach kontroli lotu, jak wiele zaangażowania się od nich wymaga i na ilu rzeczach muszą się znać! Dye przybliża nam zakres pracy wszystkich zespół i istotnych ludzi, ale raczy nas nie tylko suchymi faktami - pokazuje, jak wyglądała ich rutyna, jak się do siebie zwracali w "nasowskim" slangu i jakie mieli zwyczaje. 

Kolejnym niesamowitym aspektem tej książki, jest jej wartość historyczna. Dye zaczął pracować dla NASA w czasach, gdy używano jeszcze poczty pneumatycznej, a komputery dopiero raczkowały.  Kiedy pojawił się tam w latach 80., większość dostępnego sprzętu pochodziła z lat 60. i 70. (z programu Apollo) i to wtedy był szczyt techniki (co dzisiaj wydaje się absurdalne)! Dzięki tej książce będziemy w stanie prześledzić, jak rozwijała się technologa kosmiczna. Swoją drogą, trochę to przerażające, że wahadłowce zaprojektowano w latach 70., a latano nimi do 2011 roku, kiedy większość samolotów była już dużo bardziej rozwinięta od maszyn, które wynosiły ludzi w kosmos!

Mimo że książce nie można oczywiście odmówić walorów naukowych i merytorycznych, ton autora pozostaje lekki, poprzetykany drobnymi żartami ("Spalanie jest dobre, gdy chcemy zapobiec temu, by kosmiczne kamienie spadały ludziom na głowy. Nieco gorsze, kiedy próbujemy w jednym kawałku sprowadzić na ziemię pojazd z załogą.") i anegdotkami z pracy. Na śmieszne anegdotki Dye poświecił zresztą cały rozdział i był to jeden z najprzyjemniejszych momentów tej książki!

Z drugiej strony momentami pozycja sprawia wrażenie przegadanej, często powtarzają się też te same informacje, co na dłuższą metę może być trochę irytujące. W dodatku ilość informacji, które trzeba przyswoić, "nasowego" slangu i skrótów, sprawia, że książkę czyta się po prostu wolno. Ale niech Was to nie zniechęca, bo sama treść jest niesamowicie interesująca! Na szczęście nie trzeba też być znawcą tematu, żeby czerpać z tej lektury przyjemność i zrozumieć kosmiczne oraz naziemne zawiłości pracy w NASA - Dye rzetelnie tłumaczy wszystko, od nazw stanowisk w centrum kontroli, przez teorię związaną z mechaniką orbitalną, na budowie schowków w wahadłowcu kończąc. Autor kreuje też przed nami zapierającą dech w piersiach wizję przyszłości, w której prywatni przewoźnicy organizują komercjalne loty w kosmos - na co czekam!

Czytanie o doświadczeniach i wspomnieniach człowieka, który brał udział w jednym z najbardziej niesamowitych momentów w rozwoju technologii i historii ludzkości jest naprawdę świetnym doświadczeniem! Jeśli choć trochę interesujecie się tematem, nie możecie przejść obojętnie obok tej książki! 

Przemysław Piotrowski - Sfora

W Zielonej Górze jeszcze nie całkiem opadły emocje po serii brutalnych morderstw, gdy w lesie zostaje znaleziona ludzka ręka. Może dałoby się ten fakt jakoś logicznie wytłumaczyć (w końcu w okolicy zauważono wilczą sforę), gdyby nie to, że ślady zębów, znalezione na kończynie, należą do... człowieka. 

Wkrótce potem zgłoszone zostaje zaginięcie siostry zakonnej, a po mieście zaczynają krążyć niestworzone historie o wilkołakach. Czarnecki musi reagować szybko, zanim plotki zostaną podchwycone przez media. W skład powołanego przez niego zespołu wchodzą również Brudny i Zawadzka, którzy przyjeżdżają ze stolicy. Igor nie wierzy w przypadki, a intuicja nie daje mu spokoju. Czy to możliwe, by kolejna brutalna sprawa również wiązała się z mroczną przeszłością sierocińca sióstr hieronimek?

Fabuła powieści jest nieoczywista, ciekawa i wywrotna, a także odrobinę... dziwna, co nadaje jej oryginalności. Motyw ze sforą i wilkołakiem to zdecydowanie pomysły, które przemawiają do mojego serduszka, a kryminałowi nadają powiew świeżości (przynajmniej w moich oczach, choć w tym miejscu muszę przyznać, że nie jestem żadnym wielkim znawcą tematu). 

Na szczęście w Sforze główny wątek jest zdecydowanie bardziej zaskakujący niż ten z Piętna, gdzie już prawie na samym początku można było się domyślić rozwiązania wielkiej tajemnicy. Za to akcja rozwija się tu raczej powoli, nie czuć takiego napięcia, ciągłej gonitwy i ciepłego oddechu mordercy na karku, jak to było w pierwszej części przygód Brudnego.

Jednak wciąż nie można odmówić Piotrowskiemu umiejętności tworzenia w swoich powieściach odpowiedniego nastoju. Klimat książki jest ciężki, mroczny, a gdy już pojawia się moment pełen napięcia, jest ono zawsze dobrze zbudowane i sprawia, że czasami aż ciareczki przechodzą czytelnika po plecach.

Autor równie umiejętnie kreuje przyjemnych i wiarygodnych bohaterów (głównie męskich). Naprawdę widać, że każda z tych postaci jest dobrze przemyślana i unikatowa, ma szczególne cechy, zachowania, swoisty, wyjątkowy sposób bycia, co sprawia, że bohaterowie wydają się bardzo autentyczni. Ich dialogi są niewymuszone, naturalne i błyskotliwe, a w zachowaniu widać policyjny dryg i takie surowe obycie, które natychmiast kojarzy nam się z tym zawodem. 

Co do Igora, to uważam, że akurat w jego przypadku autor nie popisał się jakąś szczególnie wyszukaną kreacją głównego bohatera - to zamknięty w sobie, upośledzony emocjonalnie mruk, który nie potrafi rozmawiać i nawiązywać zdrowych relacji. Brakuje mu jedynie trochę większej miłości do wysokoprocentowych trunków, wpadającej w alkoholizm, żeby pasował idealnie do archetypowego obrazu gliniarza z kryminału (taki chociażby Harry Hole Jo Nesbø). Jest ciekawym bohaterem z charakterem, w dodatku można zaobserwować u niego z czasem pewną przemianę, ale niestety - wszystko to już było.

Jednak aspektem, który najbardziej nie podoba mi się w tej książce są kobiety. A raczej sposób, w jaki Piotrowski je przedstawia. Niemal przy każdym opisie znajdziemy kwiatki w stylu "mówiła za dużo, jak to kobiety" albo coś w ten deseń. Warto natomiast zwrócić uwagę na fakt, że w żadnym fragmencie odnoszącym się do panów nie ma brzydkich uogólnień typu "wracał do domu, siadał przed telewizorem i czekał, aż żona poda mu browa, jak to faceci". 

W dodatku wszystkie kobiety są albo wypindrzonymi dziuniami, z których mniej lub bardziej dyskretnie śmieją się pozostali bohaterowie, albo wpadają w histerię, są rozemocjonowane i ostatecznie nie ma z nich dużego pożytku (jak to na kobiety przystało). Jedyną panią, która została opisana bardziej przychylnie jest Zawadzka - głównie dlatego, że dla odmiany "ma jaja jak facet", chociaż jej też niestety zdarza się zachowywać jak baba...

W Sforze znajdziecie ciekawy, oryginalny pomysł, emocje i mroczny klimat na miarę kryminału. Książka ma swoje słabe strony, ale na pewno będzie świetną rozrywką, którą pochłoniecie w zastraszającym tempie. Ach, no i daję ogromnego plusa za subtelne wstawki nawiązujące do obecnej sytuacji i "kultury sprawowania władzy" w naszym państwie!