Jack Campbell - Nieustraszony

Druga część przygód legendarnego Johna "Black Jacka" Geary'ego trzyma poziom i ani trochę nie odstaje od pierwszej - pokuszę się wręcz o stwierdzenie, że jest od niej pod wieloma względami jeszcze lepsza! Do historii powracamy dokładnie w momencie, w którym przerwaliśmy ją w Nieulękłym - pierwszej części cyklu (jeśli jeszcze jej nie czytaliście, to nie zaglądajcie dalej! Zamiast tego zapraszam na recenzję Nieulękłego - o tu). 

Siły Sojuszu dalej przemierzają odległe rubieże galaktyki, ani trochę nie przybliżając się do domu. Wręcz przeciwnie - z każdym skokiem przez hipernetyczne wrota, zapuszczają się jeszcze głębiej na tereny wrogiego Syndykatu. Żeby zmylić przeciwnika, Geary postanawia uskutecznić najbardziej szalony plan, jaki przyszedł mu do głowy. Część floty zdaje się doceniać jego nieprzewidywalność, jednak niezadowolenie wśród generałów nieprzychylnych "Black Jackowi" rośnie coraz szybciej. Wszystko komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na pokładzie "Nieulękłego" pojawiają się odbici jeńcy wojenni, a wśród nich prawdziwa gwiazda swojego pokolenia i idol żołnierzy Sojuszu, który może podkopać świeżo zdobytą pozycję Geary'ego. 

Największym atutem książek Campbella są bezsprzecznie opisy kosmicznych potyczek. Muszę przyznać, że Zaginiona flota jest zdecydowanie najlepszym militarnym sci-fi, jakie dotąd czytałam! Kunszt, z jakim autor opisuje skomplikowane manewry wojskowe, jest godzien podziwu. Udaje mu się zachować względny realizm i prawa fizyki, a równocześnie przedstawić bitwy w niezwykle emocjonujący sposób i utrzymać czytelnika w tak ogromnym napięciu, że stara się on na jednym wdechu przyswoić niekiedy i pięćdziesiąt stron!

Nieustraszonego już od samego początku czyta się lepiej niż poprzednią część - teraz, gdy jesteśmy przyzwyczajeni do nieco topornego stylu, w jakim została napisana. Dalej znajdziemy tu momenty przedstawione z przesadną pompą i zbyt dużą dozą patetyzmu, ale rażą one zdecydowanie mniej. 

Autor uchyla rąbka tajemnicy, którą owiany jest konflikt między Sojuszem i Syndykatem (szczególnie jego początki!), a wnioski, do jakich dochodzi Geary, kierują historię w bardzo ciekawą stronę! Obserwujemy również rozwój postaci, które roszczą sobie coraz więcej miejsca w naszych serduszkach, w miarę jak wspólnie zagłębiamy się na wrogie kosmiczne tereny.  Z coraz większym zaangażowaniem oglądamy też utarczki między przywódcami floty, a głupota i niesubordynacja niektórych bohaterów często podnoszą nam ciśnienie.

Postaci Campbella są raczej prosto wykreowane, zero-jedynkowe i schematyczne. Mimo że możemy zaobserwować rozwój niektórych z nich, drobne zmiany w sposobie myślenia, to dalej jesteśmy raczej pewni, czego się po nich spodziewać. Pod tym względem prym wiedzie oczywiście Geary, który pozostaje wyidealizowanym, nieomylnym bohaterem bez skazy. Zdecydowanie widać to na przykład w momencie, gdy autor wprowadza nową postać, która w założeniu miała być mocnym charakterem, ale przy "Black Jacku" wypada tak blado, że aż robi nam się żal. 

Z jednej strony wypadałoby, żeby komodor popełnił w końcu jakiś błąd. Przecież nie może być tak, że przez wszystkie sześć części każda rzecz, której się chwyci, zakończy się sukcesem, bo ostatecznie zrobiłoby się to trochę nudne (a także ździebko nieprawdopodobne). Ale z drugiej, za każdym razem, gdy nadchodzi ważny moment, toczy się kolejna efektowna bitwa, od której zależą losy floty Sojuszu, modlę się, żeby nic złego się nie stało!

Nieustraszony dostarcza świetnej rozrywki na wysokim fantastyczno-naukowym poziomie i mnóstwo emocji. Lekturę pożera się w tempie podobnym do tego, które rozwijają zwinne korwety Sojuszu, przemierzające kolejne systemy w drodze do domu. A technologiczny smaczek związany z hipernetem, którym raczy nas w tej części Campbell, jest naprawdę cudowny! 

Bianca Iosivoni, Laura Kneidl - Midnight Chronicles. Moc amuletu

Roxy, irlandzka łowczyni duchów, popełniła błąd, za który być może będzie musiała zapłacić najwyższą cenę. Jeśli w ciągu czterystu czterdziestu dziewięciu dni nie odeśle czterystu czterdziestu dziewięciu potępionych dusz, które rozpierzchły się po całym świecie, z powrotem do podziemia, sama zajmie ich miejsce i nigdy nie uda jej się odnaleźć brata.

Jakby już samo zadanie nie było wystarczająco trudne, musi się jeszcze opiekować Shawem, chłopakiem, z którego wypędziła ducha i który po tym egzorcyzmie stracił pamięć. Każda chwila, którą wspólnie spędzają, przybliża ich do siebie, ale Roxy nie może się rozpraszać, bo za pewien czas może nie mieć już żadnej przyszłości - nieważne, czy z Shawem, czy bez niego.

Sięgnęłam po tę książkę głównie dlatego, że jestem fanką wszystkiego, co dotąd wyszło spod pióra Laury Kneidl, a w dodatku Moc amuletu jest powieścią fantasy (i ma przepiękną okładkę!). Z drugiej strony, to moja pierwsza książka Bianki Iosivoni, która jest tutaj główną autorką, ale jej inne powieści mają dobre opinie, więc, jak widzicie, wszystko przemawiało za tym, żeby oczekiwać przyjemnej lektury. 

Z tego, co wiem, żadna z poprzednich książek autorek (przynajmniej tych wydanych w Polsce) nie należy do fantastyki (poprawcie mnie, jeśli się mylę). I po przeczytaniu pierwszej części Midnight Chronicles stwierdzam, że zdecydowanie nie powinny wchodzić w ten gatunek. Dlaczego?

Otóż, po pierwsze: w powieści serwuje się nam motywy odgrzewane już tyle razy, że aż wstyd po nie sięgać - pogromcy duchów i potworów, placówki łowców rozsiane po całym świecie, czary, które chronią ich tajną misję przez wzrokiem zwykłych śmiertelników - wszystko to wykorzystała już chociażby Cassandra Clare u swoich Nocnych Łowców. Zresztą magiczne amulety to też raczej żadna nowość...

Po drugie: sceny walki, sceny walki i jeszcze raz - sceny walki! 

Ja rozumiem, że to nie jest powieść fantastyczna z krwi i kości, tylko romans, w którym fantasy ma być jedynie miłym urozmaiceniem (a przynajmniej mam nadzieję, że taki był zamiar, bo jeśli to miało być pełnoprawne fantasy, to w ogóle brak mi słów...). Niestety, większa część książki opiera się na poskramianiu duchów i upiorów, więc wypadałoby jednak napisać przynajmniej jedną porządną scenę walki, która będzie trwała więcej niż pięć linijek! 

Po trzecie: te wyolbrzymienia, które są aż śmieszne. W książce co chwila możemy przeczytać o tym, że wszystkie misje, których podejmują się hunterzy, są niby takie trudne i niebezpieczne, a potwory, z którymi walczą - potężne i krwiożercze. A jednak za każdym razem rozprawiają się z nimi w 20 sekund. A każde "ledwo uszliśmy z życiem" oznacza kilka siniaków. Dosłownie. Poważna sprawa, nie ma co.

Przy okazji książka pełna jest błędów logicznych i niedopatrzeń tak rażących, jakby autorki postanowiły nawet nie czytać jej drugi raz dla sprawdzenia. Na stronie 241 czytamy na przykład, że Roxy "opowiadała mi wprawdzie o [nim] i swoim zadaniu, ale imię wtedy pominęła" co jest ewidentnym babolem, ponieważ na stronie 166 stoi jak byk "Kevin, tak nazywa się [ten gość, nie musicie wiedzieć, kto]". Albo Roxy mówi, że w kilka sekund ułożyła plan walki. A potem stwierdza, że to plan, który stosuje od miesięcy - więc jak niby właśnie teraz go ułożyła?!

Myślicie, że się czepiam? Może gdyby coś takiego zdarzyło się raz, faktycznie nie zwróciłabym na to większej uwagi, ale niestety cała książka wygląda w taki sposób! W którymś momencie starałam się już po prostu nie zauważać kolejnych nielogicznych wywodów, natomiast jest jedna rzecz, której nie mogę zdzierżyć - jak ta dziewczyna może nie liczyć dusz i nie wiedzieć, ile ich już odesłała?! Gdyby moje życie zależało od tego, czy w czasie 449 dni uda mi się wytropić 449 dusz i odprawić je do zaświatów, to liczyłabym każdą jedną, żeby przynajmniej wiedzieć, ile mi ich jeszcze zostało... 

W dodatku niektóre fakty (na przykład wytłumaczenie jakiegoś magicznego zjawiska) powtarzają się średnio raz na dwadzieścia stron - za każdym razem, gdy dana kwestia zostaje ponownie poruszona. Na sześćdziesięciu stronach aż trzy razy będziecie mogli przeczytać, że duchy czwartej fazy mogą przyjmować postać (to jeden z przykładów - jest ich znacznie więcej). Nie wiem, czy autorki założyły, że ich książkę będą czytać kretyni, którym w kółko trzeba o wszystkim przypominać. Przecież jesteśmy w stanie przyswoić to już po pierwszym razie! 

Jakby tego było mało, korekta też leży i płacze. Znajdziecie tutaj kwiatki typu "niedowierzając" napisane razem, niewyjustowane fragmenty tekstu, powtórzenia, a nawet piękne zdania w stylu "jaki zareaguję ten widok" zamiast "jak zareaguję na ten widok" - całe combo wszystkich błędów, jakie tylko przyjdą Wam do głowy. Aż sprawdziłam, czy nie dostałam wersji przed korektą, ale nie - to jest oficjalne wydanie...

Uff, no dobrze - w końcu wylałam z siebie wszystkie żale. Jeśli dotarliście ze mną aż do tego momentu, to może chcielibyście wiedzieć, czy jest w tej książce w ogóle coś dobrego? 

Jest. Sama historia na przykład nie jest najgorsza. Jeśli przymknie się już oko na miliony niedociągnięć, to losy bohaterów mogą być całkiem interesujące - czy Roxy uda się odesłać wszystkie dusze na czas? Dlaczego w ogóle musi wypełnić tak beznadziejną misję? Kim jest Shaw - a raczej kim był, zanim stracił pamięć?

Świat w Midnight Chronicles nie oferuje nam zupełnie niczego nowego (jak już wspomniałam), ale bohaterowie zostali naprawdę przyjemnie wykreowani - większość z nich można od razu polubić, a ich słowne utarczki czyta się z uśmiechem.

Wątek miłosny nie został tutaj szczególnie rozwinięty, ale planowo ma być chyba sześć czy siedem części, więc rozumiem, że najciekawsze dopiero przed nami. Kilka razy pojawia się okazja do tego, by nasze serduszko zabiło trochę mocniej, ale autorki boleśnie skąpo obdarzają nas takimi momentami, co tylko zwiększa apetyt! 

Szczerze, nie mam pojęcia, czy sięgnę po kolejne części Midnight chronicles. Moc amuletu była pod wieloma względami po prostu zła, a przy okazji jeszcze zniechęcająca i rozczarowująca. Z drugiej strony nie mogę jej powiedzieć kategorycznego "nie", ponieważ chętnie poznałabym dalsze losy Roxy oraz przeszłość Shawa. Choć nie ukrywam, że wolałabym o nich czytać w bardziej dopracowanej odsłonie.

Agnieszka Markowska - Czas niepogody

Sarune od dziecka marzyła, by zostać akolitką Pana Światła i dołączyć do Sióstr Jutrzenki - osobistej świty Najwyższej Kapłanki Enklawy Słońca. Wytrwałą pracą i niezachwianą wiarą zyskała miejsce w zakonie, ale teraz, gdy jej marzenie w końcu może się spełnić, nagle wszystko coraz bardziej się komplikuje.

We wiosce zaczyna brakować Insomnium, które blokuje sny i chroni wyznawców Pana Światła przed grzechem i Tkaczami, mrocznymi dziećmi Pani Nocy. Przyjaciółka Sarune, Rhianna, która jest pół-Tkaczką i gardzi zakonem Pana Światła, staje się coraz bardziej nieznośna i zbuntowana, a na Sarune uwagę zwraca pewien Tkacz Nocy, który otwiera jej oczy na sprawy, o jakich dotąd nie miała pojęcia. 

Niestety główna bohaterka nie zrobiła na mnie szczególnie niesamowitego wrażenia. Z początku jest to dziewczyna do bólu wręcz naiwna, zatopiona po uszy w swojej gorliwej wierze i traktująca wszystkich bardzo protekcjonalnie. Nie wiem już nawet, co bardziej mnie w niej irytowało - ta jej bezmyślna łatwowierność, czy raczej fakt, że wbrew pozorom (wszyscy twierdzą, że to taka dobra i urocza dziewczyna) jej zachowanie jest przez większość czasu po prostu egoistyczne. I niby można je bardzo łatwo wytłumaczyć, a na kolejnych stronach obserwujemy powolną przemianę bohaterki, jednak nie zmienia to faktu, że pozostaje raczej denerwująca.

Natomiast Kadana, głównego męskiego bohatera, uwielbiam od pierwszego wypowiedzianego przez niego zdania. No dobrze, tak naprawdę od trzeciego. To jest, proszę Państwa, ciekawy, błyskotliwy i dający się lubić bohater, w dodatku Tkacz Nocy, oczywiście niesamowicie pociągający, eteryczny i inny niż wszyscy, więc łatwo może zawrócić nam w głowie!

Markowska oczarowała mnie jednak nie tylko uroczym chłopcem, ale też bardzo ładnie wykreowanym światem, a przede wszystkim terminami, którymi się posługuje - Tkacze Nocy, Kroczący wśród Snów, Enklawa Słońca - wszystkie te określenia brzmią po prostu przepiękne! Sama historia Świetlistych, Tkaczy, Pana Światła i Pani Nocy, którą poznajemy na początku, była intrygująca i zapowiadała naprawdę ciekawą przygodę!

Niestety książka okazała się okropnie nierówna. Początek był przywozicie opracowany, zostaliśmy wprowadzeni do historii, a akcja była dobrze wyważona (choć na pierwszych stronach raczej powolna). Potem zawiązały się główne wątki i do tego momentu jeszcze wszystko było w porządku. Ale wtedy nagle autorka zaczęła wszystko coraz bardziej skracać, ucinać i spłycać, cały tydzień mijał na jednej kartce, jakby Markowska uświadomiła sobie, że z jakiegoś powodu musi zmieścić się na 300 stronach i nie zostało jej wystarczająco dużo miejsca ani na porządne rozwinięcie akcji, ani na dobre zakończenie.

O tak, to zakończenie... "Najważniejszy" i "najstraszniejszy" moment rozegrał się na jakichś dwóch stronach, nie wzbudzając zupełnie żadnych emocji. Nie mam nawet pojęcia, co mogłabym jeszcze o nim napisać... Może oprócz tego, że rozczarowało mnie na całej linii. 

Ale to jeszcze nie koniec mojego utyskiwania. Otóż książka pełna jest niedopowiedzeń, a czasem faktów wręcz nielogicznych. Niektóre momenty i wątki kończyły się, zanim zdążyły się porządnie zacząć, były urwane albo zupełnie niewykorzystane. Markowska porzucała pewnych bohaterów bez żadnego słowa, inni wybierali się w bezsensowne podróże tylko po to, żeby zupełnie niczego nie załatwić i wrócić. A mocne postaci, wokół których kręciła się akcja, nagle zostawały zdegradowane, zmienione nie do poznania. W wielu przypadkach rozumiem zamysł autorki, wiem, co chciała osiągnąć, ale naprawdę powinna była poświęcić na to zdecydowanie więcej czasu i lepiej przedstawić. 

To samo tyczy się wątku miłosnego. Początkowo napięcie między bohaterami było naprawdę dobrze budowane, stopniowo atmosfera stawała się coraz gorętsza i przyznaję, że w pewnym momencie czytałam tę książkę głównie ze względu na romans (i Kadana, z którego, jak już wspominałam, jest całkiem fajny facet). A potem, po całym tym napięciu, nadszedł moment, na który wszyscy czekali i... również rozegrał się bez żadnych emocji i tak szybko, że można go było nawet nie zauważyć. Serio. Tak się nie robi.

Czas niepogody miał naprawdę spory potencjał. Pomysł był intrygujący, świat ładnie wykreowany, Markowska raczyła nas tajemnicami i intrygami, we wiarygodny sposób przestawiła rozwój i przemianę postaci. Dlatego bardzo boli mnie fakt, że wszystko to mogłoby być znacznie lepsze, gdyby autorka napisała przynajmniej dwieście stron więcej. A najlepiej podzieliła historię na dwie części i poświęciła wystarczająco dużo czasu na rozwinięcie akcji i przedstawienie trochę większego kawałka swojego świata.

Jennifer Wright - I (nie) żyli długo i szczęśliwie. Najgorsze rozstania w historii

Prawdopodobnie każdy z nas ma za sobą przynajmniej jedno rozstanie. W zasadzie nasze doświadczenia mogą się diametralnie różnić - mogliśmy zostać zdradzeni albo porzuceni bez słowa wyjaśnienia, a może jednak wszystko zakończyło się dojrzale, za obopólną zgodą i ze słowami "zostańmy przyjaciółmi". Ale przypuszczalnie nikt nie próbował nas ściąć, oskarżając o konszachty z diabłem, ani nie udawał, że jesteśmy duchami (ghosting nabiera zupełnie nowego znaczenia!), więc stwierdzam, że chyba i tak całkiem nam się udało. 

W przeciwieństwie do osób, o których Jennifer Wright wspomina w swojej nowej książce... 

Autorka cudeńka Co nas (nie) zabije, które wyszło nakładem Wydawnictwa Poznańskiego na początku zeszłego roku, tym razem przedstawia nam trzynaście historii naprawdę paskudnych i ekstremalnych rozstań, przy których bledną współczesne skandale z udziałem celebrytów.

Zaczynamy od starożytności, a na pierwszy ogień idą Neron (nawet tego nie planowałam!) i Poppea Sabina. Tak, dobrze kojarzycie, Neron był cesarzem, który podpalił Rzym i już na tej podstawie można by stwierdzić, że nie należał do najbardziej zrównoważonych ludzi na świecie i może niekoniecznie powinno się z nim wiązać. Poppea przekonała się o tym na własnej skórze. Zresztą nie tylko ona. 

Znajdziecie tutaj zarówno dzieje postaci, o których mogliście dotąd nie słyszeć, jak i takich, które na pewno znacie już z lekcji historii. Albo z seriali. Jak na przykład Henryk VIII, który był nie tylko władcą Anglii, ale także niekwestionowanym królem brutalnych rozwodów i ponownych ożenków. Albo Lukrecja Borgia ze sławnej (choć odrobinę kontrowersyjnej) papieskiej rodziny, Oscar Wilde, którego prawdopodobnie nie trzeba przedstawiać (no dobra, to ten gość od Portretu Doriana Graya - między innymi), czy też lord Byron (sławny angielski poeta i dramaturg, którego życie obfitowało w całkiem sporo skandali).

Wright postanowiła opisać zdecydowanie skrajne przykłady tego, jak może zakończyć się związek (i co dzieje się później), a jednak w każdej z tych historii jest coś (lub ktoś), z czym (lub z kim) prawdopodobnie będziemy mogli się utożsamiać albo odnieść do naszych własnych doświadczeń. No może oprócz tej o opowiadaniu wszystkim, że Twoja żona jest duchem. 

W dodatku wszystkie rozdziały mają tytuły typu "Jeśli czasem wysyłasz swoim byłym bardzo emocjonalne maile" albo "Jeśli ktoś Cię rzucił", które pokazują, że z Jennifer jest całkiem równa babka, która pewnie też wie, jak to jest, kiedy się z kimś zerwie, a potem po pijaku wysyła mu żenujące wiadomości. 

Jej opowieści skupiają się oczywiście na rozstaniach, ale przy okazji serwuje nam także porządną dawkę wiedzy, przedstawia zarys czasów, w których toczy się akcja, szerszy kontekst historyczny, panujące w danym momencie realia. Wright po raz kolejny traktuje historię z przymrużeniem oka i jest w tym prawdziwą mistrzynią! Jej żarty i komentarze są przezabawne, każde zdjęcie ma śmieszny podpis, a drobne, absurdalne wstawki i anegdotki sprawiają, że wybuchacie śmiechem. Oczywiście jest to ten rodzaj humoru, który jednych rozbawi do łez, podczas gdy inni pewnie stwierdzą coś w stylu "co to za chłam?". Mam nadzieję, że należycie do tej pierwszej grupy i I (nie) żyli długo i szczęśliwie Wam również sprawi ogromną przyjemność!

Pozycje z serii Zrozum za każdym razem zdobywają moje serduszko, a Jennifer Wright awansowała na jedną z moich ulubionych autorek już przy naszym pierwszym spotkaniu. Jeśli nie czytaliście jeszcze jej poprzedniej książki - Co nas (nie) zabije (tutaj wrzucam link do recenzji), to zdecydowanie powinniście naprawić ten rażący błąd, pokajać się, przeprosić samych siebie, a potem spędzić kilka godzin na tej cudownej rozrywce! Trochę bałam się, że nowa książka Wright nie oczaruje mnie tak bardzo jak poprzednia, ale humor i styl autorki pozostają na równie wysokim poziomie, chociaż temat plag i chorób wydawał mi się odrobinę bardziej wdzięczny.

A jeśli akurat jesteście w trakcie albo po paskudnym zerwaniu, to pamiętajcie - wszystko się ułoży! Może to był właśnie ten ostatni etap zanim zwiążecie się z osobą, z którą spędzicie resztę swojego życia! 

Paulina Łopatniuk - Na własnej skórze. Mała książka o wielkim narządzie

Wiedzieliście, że skóra to największy narząd człowieka? Spełnia bardzo wiele różnych funkcji - chroni nas przed wirusami, bakteriami, urazami mechanicznymi (do pewnego stopnia), jest odpowiedzialna za naszą percepcję otoczenia - dzięki niej wiemy, że ta denerwująca mucha zaczęła chodzić nam po ręce albo że garnek był jednak gorący - a przy okazji zasłania wszystkie niezbyt estetyczne bebechy, z których się składamy. Słowem - skóra się przydaje. Prawdopodobnie zbyt rzadko ją doceniamy. A już na pewno nie jesteśmy w pełni świadomi niebezpieczeństw, które na nią czyhają (może oprócz tego garnka)! Na szczęście Paulina Łopatniuk, patomorfolożka, autorka bloga Patolodzy na klatce i pozycji Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?, postanowiła poświęcić skórze całą książkę!

Pierwsze zetknięcie z lekturą może okazać się dosyć... osobliwe, ponieważ Łopatniuk ewidentnie lubi staromodny język i składnię, stosuje przestawny szyk zdania, często używa "li", a zamiast "zamiast" pisze "miast" (zabieg zamierzony). Na początku możecie mieć niejaki problem ze zrozumieniem, o co chodzi w niektórych fragmentach. Faktycznie, trzeba się oswoić z tym nietypowym sposobem pisania, ale, gdy już się do niego przyzwyczaicie, odkryjecie, że ta książka to złoto!

Nie da się ukryć, że skóra jest całkiem skomplikowanym narządem, a medycyna i patomorfologia też do najprostszych nie należą, dlatego musicie przygotować się na mnóstwo trudnych słów i fachowej, naukowej terminologii. Na szczęście autorka w cudowny sposób tłumaczy nam wszystkie te przerażające "desmosomy" i "keratynocyty" - jej obrazowe porównania pomogą Wam przyswoić nawet najbardziej zaawansowaną wiedzę. Do moich ulubionych należą zdecydowanie "hordy keratynocytów zombie" albo "śledzie podtrzymujące naskórkowy namiot".

Przy okazji Łopatniuk ma taką fantastyczną manierę, żeby wszystko zdrabniać aż do uzyskania absurdalnych wręcz wyrazów. Tak więc znajdziecie tu takie cuda jak "czerniak - czerniaczek - czerniaczątko", czy "owrzodzonko". Mogłybyśmy sobie tak pogadać, bo ja też z jakiegoś powodu uwielbiam zdrabniać!

Oczywiście, te zabiegi nie mają, broń Boże, na celu wyśmiewania jakichkolwiek owrzodzeń, czerniaków czy nowotworów, a sama książka jest nie tylko ciekawa czy dowcipna, ale też rzetelna i merytoryczna.

Muszę Was jednak ostrzec, że jest to pozycja dla czytelników o mocnych nerwach! Zdecydowanie odradzam ją osobom ze skłonnościami hipochondrycznymi - w końcu cała ta książka jest zbiorem tysiąca możliwych chorób, które atakują naszą skórę (i nie tylko!). Ponad sto pierwszych stron traktuje o samych tylko nowotworach i to w takim natężeniu, że w końcu zaczęłam oglądać całe swoje ciało w poszukiwaniu nawet najbardziej niewinnych niedoskonałości i zmian!

I jeszcze te zdjęcia - prawdziwy horror! Z jednej strony uważam, że to świetnie, że się tutaj znalazły (książki z obrazkami zawsze są lepsze, a już szczególnie książki popularnonaukowe!), ale niektóre z nich były naprawdę przerażające! (Widzicie już te owrzodzone, ropiejące dwudziestocentymetrowe guzy?). Jest tu też dużo obrazów mikroskopowych, które na szczęście nie wyglądają tak strasznie. Swoją drogą, naprawdę podziwiam fakt, że patomorfolodzy i patomorfolożki są w stanie cokolwiek na nich dostrzec.

Ogromnym plusem tej książki jest to, że Łopatniuk z równym szacunkiem traktuje zarówno panów naukowców, jak i panie naukowczynie (na przykład używa feminatywów). W ogóle z każdą kolejną stroną pałałam do autorki coraz większą sympatią. To naprawdę świetna babka! Po pierwsze, ma koty! Po drugie, uwielbiam lektury popularnonaukowe, które są napisane właśnie w takim stylu - groteskowe opisy, śmieszne, dowcipne komentarze, a równocześnie ogrom ciekawych wiadomości. A po trzecie, znajdziecie tu mnóstwo nawiązań do gier, książek i całej geekowej popkultury - Władcy pierścieni, Wiedźmina czy Harry'ego Pottera. Czego chcieć więcej?

Lektura jest wymagająca, ale równocześnie dostarcza nam wiele nowych informacji i porządną dawkę rozrywki (oprócz tych wszystkich fragmentów o nowotworach, które dają głównie podwyższone ciśnienie i nerwicę). Na własnej skórze to naprawdę wyjątkowa książka (a w dodatku nasza rodzima!), w której ciekawe medyczne wiadomości przeplatają się z równie interesującymi (niekoniecznie medycznymi) anegdotkami, a całość jest okraszona wyjątkowym stylem pisania, humorem i wyrażeniami typu "grzyb skubaniec".

Veronica Roth - Wybrańcy

Minęło dziesięć lat odkąd piątka Wybrańców pokonała Mrocznego, tajemniczego człowieka terroryzującego mieszkańców Stanów Zjednoczonych, który władał mocą tak potężną, że potrafił zrównać z ziemią całe miasta i zabić wszystkich ich mieszkańców. Wybrańcy poświęcili swoje dzieciństwo i młodość na walkę z potworem i ostatecznie uratowali świat, zostali bohaterami i prawdopodobnie najbardziej rozpoznawanymi ludźmi na ziemi. Jednak teraz, dziesięć lat później, dalej prześladują ich duchy przeszłości, a minione wydarzenia nie pozwalają na prowadzenie normalnego życia. 

Przyznaję, że pomysł Roth jest trochę... dziwny. Jak mówi opis książki, "Wybrańcy zaczynają się tym, czym inne powieści się kończą". Opowieść rozpoczyna się dekadę od pokonania Mrocznego, historię epickiej walki poznajemy więc jedynie na podstawie retrospekcji i pojedynczych dokumentów, a akcja prowadzona jest w taki sposób, jakby każdy wiedział, o co chodzi - z wyjątkiem czytelnika. Jest to nie tyle chaotyczne, czy niezrozumiałe, co frustrujące - po pierwsze dlatego, że na początku nie wiemy zupełnie nic o wydarzeniach z przeszłości, o których wszyscy mówią, a po drugie - ponieważ nie mamy bladego pojęcia, w którą stronę zmierza fabuła. W końcu zło zostało pokonane. Czego można chcieć więcej od tej historii?

Na początku faktycznie niewiele się dzieje. Podzielam opinie wielu innych osób, które wspominały o tym, że pierwsza część książki nie jest zbyt emocjonująca czy wciągająca. Akcja wlecze się niemiłosiernie, autorka wprowadza postaci, zarysowuje historię sprzed lat, od czasu do czasu rzuca coś, co może dać nam nadzieję na rozwój wypadków, ale ostatecznie niewiele z tego wynika.

A potem nagle sprawy nabierają rozpędu i na szczęście druga część książki jest już w moim odczuciu znacznie ciekawsza, chociaż wciąż raczej powolna (ale przynajmniej nie ślamazarna), a w trzeciej w końcu dzieją się naprawdę dobre rzeczy!

Dodam tylko, że w pierwszej części Roth skupia się w głównej mierze na tym, żeby skrupulatnie przedstawić portret psychologiczny głównej postaci i tego, jaki wpływ miały na nią straszne wydarzenia z przeszłości, więc jeśli lubicie takie rzeczy, możecie uznać ją za bardziej fascynującą niż była w moich oczach. 

Sloane, główna bohaterka powieści, jest postacią wyrazistą, dobrze wykreowaną, zadziorną i hardą, ale równocześnie borykającą się z traumą i brakiem zrozumienia. Niestety momentami jest też niesamowicie irytująca i dziecinna. Zresztą, jak wszyscy Wybrańcy. Naprawdę, dialogi między bohaterami, mimo że są już dorosłymi ludźmi koło dwudziestki-trzydziestki, brzmiały jak rozmowy nastolatków. A kiedy Sloane mówiła swoje popisowe "Slo zrobi rzyg", nie wiedziałam, czy z zażenowania mam się śmiać, czy płakać. Może w oryginale ta kwestia brzmi lepiej, ale nie... po prostu nie. 

Pod pewnymi względami książka faktycznie może być przeznaczona dla dojrzalszego czytelnika (w założeniu została skierowana do młodych dorosłych). Ale, jeśli mam być szczera, sama akcja nie jest jakoś niesamowicie brutalna i nieodpowiednia dla młodzieży (tzn. bardziej niż w niektórych młodzieżówkach), a zachowanie bohaterów (jak już wspomniałam) podpada pod literaturę dla młodszych odbiorców. Chociaż mogło się tam pojawić jakieś przekleństwo albo dwa, nie jestem już teraz pewna. 

Początkowo zdecydowanie brakowało mi lepszego rozwinięcia aspektu magicznego. Wszystko to zostało opisane tak lakonicznie i zdawkowo, zupełnie nie zaspokajając ciekawości czytelnika (a przynajmniej mojej!). Na szczęście system magiczny w dalszej części książki staje się dużo dokładniejszy i bardziej interesujący (zresztą sam pomysł jest naprawdę świetny!), ale tutaj Roth czasami przeginała w drugą stronę - opisy są bardzo skomplikowane i momentami trudno cokolwiek z nich zrozumieć. 

Przyznaję, że przez początek powieści brnęłam raczej z mozołem, natomiast na szczęście było warto, bo druga połowa książki zrobiła na mnie naprawdę dobre wrażenie! Roth stworzyła ciekawą, zaskakującą historię, której zupełnie się nie spodziewałam. Jej pomysły są świeże, inne, a pewne motywy i nazwy zachwyciły fatalistyczną część mojej duszyczki. Niektóre fragmenty fabuły mogą wydawać Wam się dość oczywiste, ale spokojnie, Roth trzyma w rękawie kilka asów i zdecydowanie będziecie zaskoczeni, gdy w końcu rzuci je na stół.