Wojciech Uszok - Manuskrypt

Co mają ze sobą wspólnego żydowski alchemik, żyjący w XVII wieku, porucznik Armii Czerwonej u schyłku drugiej wojny światowej i starszy kawaler z małej wioski niedaleko Wrocławia? Z pozoru wydawałoby się, że zupełnie nic. A jednak niespodziewanie ich losy splatają się ze sobą przez pewien tajemniczy Manuskrypt. 

Wojciech Uszok przedstawia nam wydarzenia rozgrywające się na przestrzeni czterystu lat i zabiera w podróż do mrocznego świata okultyzmu, magicznych rytuałów i makabry, czyli wszystkich rzeczy, które kocham najbardziej! 

Niestety pierwszym, co rzuca się w oczy podczas czytania, nie są mroczne, krwawe obrzędy, tylko... powtórzenia. Początek książki aż się od nich roi, a autor raczy nas kwiatkami typu: "W załomach rowów śnieżne zaspy łagodziły krawędzie głębokich, dobrze utrzymanych rowów". Na szczęście im dalej, tym lepiej i po pewnym czasie powtórzenia znikają, albo przynajmniej przestają tak przeszkadzać.

Jednak to nie koniec zgrzytów. Czeka nas jeszcze większe rozczarowanie - otóż książka nie jest ani trochę straszna. Nawet odrobinę. A historia miała potencjał i mogła być naprawdę niepokojąca. Zamiast tego za każdym razem, gdy zbliżał się potencjalnie mrożący krew w żyłach moment, wszystko rozwiązywało się za szybko i tak byle jak. Jeśli zaś chodzi o główny "straszny" motyw, to wydaje mi się, że komuś, kto przeczytał choć kilka książek lub zobaczył parę seriali z gatunku grozy, potrzeba jednak czegoś więcej. 

Akcja powieści toczy się na trzech płaszczyznach czasowych: w roku 1621, 1945 i 2013. Zdecydowanie najciekawsze były wydarzenia z czasów wojny. Przy okazji te fragmenty zostały też najlepiej opisane, dzięki czemu czyta się je niesamowicie przyjemnie! Autor może się pochwalić naprawdę dobrym warsztatem, jego styl jest ciekawy, a język bogaty. W rozdziałach nawiązujących do wydarzeń rozgrywających się w 1945 roku znajdziemy plastyczne opisy, barwne postaci i wszystko, co najlepsze. Do tej środkowej części Uszok przyłożył się bez porównania bardziej niż do pozostałych.

To mój kolejny zarzut wobec jego książki - jest okropnie nierówna. Podczas gdy wydarzenia z czasów drugiej wojny światowej zostały naprawdę porządnie rozwinięte i dobrze przedstawione (i nawet oddają trochę grozy!), te z 1621 roku były całkowicie nijakie, mimo że miały ogromny potencjał. Natomiast w 2013 w ogóle zniknęła cała tajemnica, akcja stała się przewidywalna i całkowicie brakowało w tym wszystkim jakichkolwiek emocji.

Autor pokusił się też o nieco dziwne rozwiązanie - wyjątkową uwagę przywiązuje do postaci i wydarzeń, które nie mają żadnego znaczenia dla fabuły. W opiniach, na które się natknęłam, często pojawiał się również zarzut, że zbyt dużo czasu poświęca opisom zachowania koni, siodłania koni, karmienia koni i... rozumiecie, w czym rzecz. Z jednej strony zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo akurat wszystkie te momenty były bardzo dobrze napisane - zdecydowanie lepiej niż te istotne dla fabuły. Jednak z drugiej, były tak dopieszczone, obrazowe i barwne, że pierwszoplanowe wątki wypadały przy nich po prostu blado. 

Oczywiście należy wspomnieć o tym, że Manuskrypt jest debiutem i potraktować go trochę z przymrużeniem oka. Sam pomysł można uznać za całkiem dobry (choć niekoniecznie niezwykle odkrywczy), natomiast styl pisania autora jest zdecydowanie bardzo ciekawy i zachęcający. Niestety kontrast między momentami, które zostały tak starannie wykreowane, a tymi opisanymi po łebkach aż boli. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że w którymś momencie w Manuskrypcie coś poszło bardzo nie tak i dobrze zapowiadająca się historia mocno na tym ucierpiała.

Przeczytaj też

0 komentarze:

Prześlij komentarz