Neil deGrasse Tyson - Listy od astrofizyka

Niesamowicie byłoby móc zadać pytanie znanemu astrofizykowi, człowiekowi, który całe życie poświęcił czarnym dziurom, gwiazdom i odległym galaktykom, prawda? Wiecie, o co chcielibyście zapytać? Sama mam w głowie jakieś dwadzieścia tematów - i to tylko na start! Okazuje się, że ta wizja wcale nie musi być bardzo odległa, czy wręcz nieosiągalna. Otóż Neil deGrasse Tyson od lat odpowiada na listy, które piszą do niego fani, antyfani i ludzie żądni wiedzy, a w swojej nowej książce przedstawia część wspomnianej korespondencji. 

Myślałam, że większość osób pyta Tysona o sprawy związane z kosmosem. Wydawało mi się to raczej oczywiste - w końcu mówimy tu o jednym z najsłynniejszych popularyzatorów wiedzy astrofizycznej.  A jednak ta książka jest zupełnie inna od pozycji, do których przyzwyczaił nas Tyson (nie tylko ze względu na formę). Zdecydowanie mniej w niej kosmosu, czarnych dziur i nauki, a więcej... filozofii, przemyśleń o sensie życia, o śmierci i istnieniu Boga. Okazuje się, że ludzie pytają naukowca o zupełnie wszystko - nie tylko tematy naukowe, czy nawet religijne, ale też o nauczanie swoich dzieci, rady, jaką ścieżkę kariery podjąć, czy teorie spiskowe związane z WTC. 

Z drugiej strony nie mogło oczywiście zabraknąć pytań, których jak najbardziej się spodziewałam, czyli na przykład o istoty pozaziemskie i Plutona, więc jesteśmy w domu!

Dopiero podczas czytania tej książki, dotarło do mnie w pełni, jak ogromna odpowiedzialność spoczywa na barkach sławnych osób. Jak dla niektórych stają się autorytetem, wręcz drogowskazem, jak bardzo ludzie liczą się z ich zdaniem. Jak mogą pomóc komuś, kto zwróci się do nich w potrzebie. Jak wiele taka sława wymaga zaangażowania i oddania.

A Tyson naprawdę odpisuje wszystkim - zakładam więc, że poświęca na to sporo czasu i energii. Nawet najbardziej błahe, wydawałoby się, pytania traktuje z uwagą, odpowiada zarówno dorosłym, jak i dzieciom, ludziom z całego przekroju społeczeństwa, wyznającym przeróżne poglądy. Zaprasza do dyskusji, tłumaczy, rozwiewa wątpliwości. A jednak nie mogę się pozbyć wrażenia, że niektóre z jego wypowiedzi miały ton lekko lekceważący, oschły. Może to tylko moje odczucia, ale w niektórych momentach trochę to zgrzytało. 

Natomiast jest on bezsprzecznie mistrzem, jeśli chodzi o zakończenia listów. Przytoczę Wam tutaj dwa, które wyjątkowo mnie urzekły: "Jak to się mówi w kosmosie... Niech Pan nie przestaje patrzeć w górę" i "Wszystkiego najlepszego na Ziemi i we wszechświecie". No po prostu przecudowne! Od dzisiaj zamierzam tak kończyć maile, mówię Wam! 

Jestem pewna, że w swoich listach Tyson odpowie też na niektóre z Waszych pytań - może nawet na takie, o potrzebie zadania których nie zdawaliście sobie dotąd sprawy. Poruszy tematy równie przyziemne, co kosmiczne, eteryczne, filozoficzne i religijne. Są wśród tych listów wyznania dogłębnie wzruszające, są zabawne historyjki, fascynujące fakty i zdania, które zmuszą Was do zastanowienia.

Oczywiście nie każdemu spodoba się forma, jaką przybrały Listy od astrofizyka. Jeśli liczycie na kolejną sporą dawkę astronomicznych faktów i kosmicznych ciekawostek, to możecie poczuć się odrobinę zawiedzeni. Co prawda Tyson dalej raczy nas informacjami z zakresu astrofizyki, ale ta pozycja jest raczej pełna życiowych przemyśleń, a jej wydźwięk wydaje się głębszy, bardziej kontemplacyjny, a nie typowo popularnonaukowy. Natomiast, jeśli chcecie poznać bliżej jednego z Waszych ulubionych autorów, Listy na pewno będą idealnym sposobem!

James Wynbrandt - Bolesna historia stomatologii albo płacz i zgrzytanie zębów od starożytności po czasy współczesne

Czy wizyta u dentysty jest jednym z najbardziej stresujących doświadczeń Waszego życia? Wpadacie w panikę już w momencie, gdy w poczekalni słyszycie dochodzący zza drzwi dźwięk świdra wwiercającego się właśnie w miazgę cudzego zęba? A leczenie kanałowe brzmi dla Was co najmniej jak tytuł horroru i wywołuje ciarki?

Jeśli faktycznie macie podobne odczucia - dobrze Was rozumiem. Ale pomyślcie o czasach, kiedy nie istniało coś takiego jak znieczulenie, stomatologiczne ustrojstwa wyglądały jak prawdziwe narzędzia tortur, a wyrywaniem zębów zajmował się pierwszy lepszy... fryzjer. (Można było w jednym miejscu się ogolić, ściąć i pozbyć zęba przeżartego próchnicą. Wyobrażacie sobie taką kompleksową obsługę? To były czasy!)

Wynbrandt przedstawia w swojej książce fakty i historie, które autentycznie sprawią, że zęby zaczną Was boleć podczas czytania. Naprawdę docenicie komfort dzisiejszego gabinetu stomatologicznego, w którym najprawdopodobniej nie umrzecie po nieudanej i niesamowicie bolesnej ekstrakcji. Chociaż kiedyś dentystka uszkodziła mi nerw przy podawaniu znieczulenia i przez tydzień umierałam z bólu. Ale w porównaniu do czasów, kiedy anestetyka w ogóle nie istniała... nie ma na co narzekać! 

W większości książek popularnonaukowych o tematyce medycznej stomatologia, jeśli już zostaje wspomniana, jest potraktowana raczej pobieżnie. Natomiast takiego kompendium wiedzy w tej dziedzinie jeszcze nie czytałam i uważam, że była to niesamowita przygoda. Ciekawostek i absurdalnych faktów z naprawdę bolesnej historii stomatologii znajdziecie tu na pęczki, poznacie najstarszych dentystów naszej cywilizacji, sposoby na ból zęba i "robaka zębowego", które stosowano już w starożytności (możecie się domyślić, że większość z nich była absurdalna i niezbyt pomocna), receptury magicznych mikstur, rytuały, nieudane eksperymenty, narkotyki.

Jeśli do tej pory nie interesowaliście się szczególnie tym tematem, to książka na pewno nie raz Was zaskoczy. Autor poruszył w niej problemy, o których nigdy nie słyszałam i nie miałam nawet najmniejszego pojęcia - na przykład jak wyglądała praca wędrownych wyrwizębów. Albo, że sztuczne zęby pozyskiwano od... zmarłych żołnierzy lub... nosorożców!

A to tylko kilka z tysięcy fascynujących informacji, które oferuje nam Wynbrandt. Mówię Wam - niesamowita sprawa!

Książkę czyta się szybko i, mimo wszystko, bardzo przyjemnie. Autor ma lekki styl, jego opisy są barwne, angażują nas i nie pozwalają oderwać się od lektury. Powołuje się na wiele źródeł, medyczne podręczniki sprzed wieków, artykuły w gazetach, przytacza nawet wiersze o zębowej tematyce (tak!). Jego ton jest zabawny i humorystyczny, chociaż nie sypie żartami z rękawa na prawo i lewo. Zamiast tego często bawi się językiem, a jego komentarze zawsze są dowcipne i w punkt. 

Jedyne, czego mi brakowało, to ilustracje, które przestawiałyby wszystkie te "cuda" techniki i przerażające instrumenty. Uważam, że książka wiele by zyskała, gdyby pojawiły się tu chociaż najprostsze, poglądowe ryciny czy schematy. 

Przeczytałam już trochę pozycji o podobnej tematyce i dochodzę do wniosku, że chyba nigdy nie przestanie mnie dziwić, co ludzie potrafią wymyślić, jakie cuda i abstrakcje przychodzą im do głowy. Bolesna historia stomatologii była niesamowicie zajmującą lekturą, pełną ciekawych informacji, których naprawdę nie chcecie przegapić - nie tylko po to, żeby w końcu docenić panią dentystkę, która zdobyła wyższe wykształcenie, zanim zaczęła gmerać Wam w ustach. 

Chad Orzel - Śniadanie z Einsteinem. Zdumiewające zjawiska kwantowe wokół nas

Fizyka kwantowa dla większości ludzi brzmi jak ostra jazda bez trzymanki na rollercoasterze w psychodelicznym parku rozrywki. Czyli jak coś, czego raczej wolelibyśmy nie próbować (mówię za siebie, bo akurat panicznie boję się kolejek górskich, może do Was przemówi inne porównanie). Ale z drugiej strony, ma w sobie coś takiego, co nas kusi, nęci, przyciąga i zastanawia. No i zgódźmy się, kto nie chciałby w końcu zrozumieć memów o kocie Schödingera?

Chad Orzel, naukowiec, profesor nadzwyczajny Katedry Fizyki i Astronomii na Union College ("nadzwyczajny" nie znaczy, że jest jakiś super wyjątkowy, tylko, że tytuł obowiązuje jedynie na tej uczelni, w przeciwieństwie do "profesora zwyczajnego", który jest profesorem wszędzie) obrał sobie za cel przybliżenie podstaw fizyki kwantowej szerszej publiczności, nawiązując do czynności i przedmiotów, z których korzystamy w codziennym życiu. Na początku Śniadania z Einsteinem opisuje swój poranek - parzenie kawy, robienie tostów, przeglądanie mediów społecznościowych, a potem w kolejnych rozdziałach rozkłada go na czynniki pierwsze i wyjaśnia, w jaki sposób teoria kwantowa jest obecna w każdym z tych przyziemnych zajęć. 

Uwielbiam książki popularnonaukowe szczególnie ze względu na fakt, że w przystępny sposób wykładają nam, laikom, wszelkie zawiłości i skomplikowane prawa tego świata. I właśnie z tego powodu sięgnęłam po książkę Orzela - ciekawiło mnie, jak autor postanowił przedstawić trudne i dla większości z nas owiane tajemnicą zjawiska kwantowe, z łatwością nawiązując do codziennego życia, tak żeby każdy mógł je zrozumieć. Właśnie dlatego, bo o każdym z poruszanych tu tematów uczyłam się już na studiach. Nie twierdzę, że jestem ekspertem, ale mam jako takie pojęcie o podstawach mechaniki kwantowej.

Niestety, czytając tę książkę, czułam się tak, jakbym znowu była na studiach i pochylała się nad podręcznikiem... tylko ze zdecydowanie mniejszą liczbą obrazków. Myślałam, że faktycznie będzie tu więcej życiowych przykładów. Że czytelnik w którymś momencie klepnie się w czoło i powie "ach no tak, już rozumiem, przecież to takie oczywiste". Że styl autora okaże się lżejszy, a całość stanie się dzięki temu bardziej zrozumiała i czytelna. Jednak się przeliczyłam. Autor co prawda silił się na humor i żarty, żeby dodać swojej książce trochę lekkości, ale pojawiły się one jedynie w kilku przypisach. Sama treść pozostała raczej sucha i naukowa, a niewielka liczba wykresów i schematów dodatkowo obniżała jej przystępność (serio, obrazki naprawdę dużo dają!). 

Bardzo podobały mi się natomiast różne ciekawostki i wstawki historyczne, opisy tego, w jaki sposób naukowe podejście i wiedza rozwijały się na przestrzeni lat. Te momenty były naprawdę ciekawe, tym bardziej, że autor pozwalał nam prześledzić, jak niesamowicie, a czasem wręcz komicznie, zmieniała się dana teoria (np. budowa atomu) przez wieki badań, eksperymentów i nowych modeli.

W moim odczuciu Śniadanie z Einsteinem, mimo najlepszych intencji autora, nie jest książką przystępną dla kogoś, kto nie ma zbyt dużego pojęcia o fizyce kwantowej, a chciałby się o niej dowiedzieć czegoś w ciekawy, ale w miarę zrozumiały sposób. Natomiast jeśli ktoś już co nieco wie, to może poznać trochę interesujących ciekawostek na temat rozwoju naszej technologii i funkcjonowania czujników dymu. Sama męczyłam tę książkę chyba przez miesiąc, bo niestety większość tekstu, w którym autor opisywał i tłumaczył samą teorię kwantową, była po prostu niezbyt zajmująca.

Holly Black - Zła królowa

Kaye nie prowadzi życia normalnej szesnastolatki. Zamiast chodzić do szkoły, podróżuje po całym kraju ze swoją niezbyt odpowiedzialną matką, której marzy się rockowa kariera. Jednak pewne przykre wydarzenia sprawiają, że kobiety są zmuszone wrócić do rodzinnego New Jersey i zamieszkać u babci Kaye, która jest ich całkowitym przeciwieństwem i zdecydowanie nie pochwala prowadzonego przez nie trybu życia. 

Wydawałoby się, że w New Jersey na dziewczynę nie czeka zupełnie nic ciekawego. Ale nagle wokół niej zaczynają dziać się dziwne, niewytłumaczalne rzeczy, a mali elfi przyjaciele z jej dzieciństwa powracają i potrzebują jej pomocy. Wkrótce Kaye może znaleźć się w raczej nieprzyjemnej sytuacji i naprawdę warto byłoby wiedzieć, komu może zaufać.

Bardzo starałam się nie porównywać Złej królowej do Okrutnego księcia, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać! Tym bardziej, że trylogię naprawdę lubię, no i nie ukrywajmy - większość z nas właśnie od Księcia zaczęła swoją przygodę z autorką. Zdecydowanie widać, że Królowa to debiut i jest bez porównania gorsza od umiejętności Holly, które poznaliśmy już dzięki historii Jude i Cardana. Ale czy Black ze Złej królowej jest taka znowu całkiem zła? 

Otóż nie. Ale zacznijmy od początku.

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to zdecydowanie dużo mniej opisów świata przedstawionego. A szkoda, bo to aspekt, który najbardziej mnie urzekł w trylogii Okrutnego księcia! Black potrafi tworzyć niezwykle sugestywne, barwne i pełne życia obrazy magicznych krain i ich mieszkańców, a w tej książce ewidentnie tego zabrakło. Za to już tutaj można zauważyć, że jej świat jest niezmiennie surowy - nie tylko ten elfi, o którym wiemy, że potrafi być naprawdę mroczny i okrutny, ale również ludzka rzeczywistość głównej bohaterki. 

Brakowało mi również trochę lepszego przedstawienia emocji, które odczuwają bohaterowie i głębszego zanurzenia się w akcję. Czułam, że Black jedynie muska ją po powierzchni, zamiast naprawdę rozwinąć. A przez to cała historia stała się bardzo płaska - i pod względem relacji między bohaterami, i emocji, i wydarzeń. Przy okazji powieść momentami sprawia wrażenie bardzo chaotycznej i nielogicznej, a w innych miejscach zupełnie nie wciąga, chociaż z założenia miały być prawdopodobnie pełne emocji (może właśnie dlatego, że niektórym wątkom brakowało czegoś więcej).

Ale mimo wszystko książkę czyta się naprawdę niesamowicie szybko, wręcz pożera. Już tutaj widać manierę Black, jej styl pisania i kreowania świata, które tak nas urzekają. Również sam pomysł na fabułę jest naprawdę ciekawy, a historia zaoferuje nam wiele niespodzianek. 

Chociaż nie poczułam tutaj takiej więzi z bohaterami jak w przypadku trylogii Okrutnego księcia, przyznaję, że główna postać jest jednym z mocnych aspektów tej powieści. Co prawda Kaye jest tak okropnie antypatyczna i samolubna, że po prostu nie da się jej polubić. A jednak jest w niej coś ciekawego i oryginalnego, czego oczywiście nie będę Wam zdradzać! Za to główny męski bohater, sprawia wrażenie raczej płaskiego i nudnego. Oczywiście w zamyśle miał być kolejnym mrocznym, niebezpiecznym chłopakiem, któremu nie można ufać, ale zupełnie tego nie czuć, a cały wątek miłosny jest nijaki. 

Zła królowa może i nieszczególnie zachwyca, ale ustalmy coś - trylogia Okrutnego księcia ustawiła poprzeczkę naprawdę wysoko. Black niesamowicie się rozwinęła od czasu pisania Królowej, ale myślę, że pierwsze powieści autorki mogą sprawić nam jeszcze niejedną przyjemną niespodziankę i chętnie sięgnę po kolejne części Elfów ziemi i powietrza, choćby z samego sentymentu do tego świata! No i kocham fakt, że Black w taki subtelny sposób łączy ze sobą wszystkie swoje powieści i w Okrutnym księciu odnajdziemy bohaterów ze Złej królowej

Fido Nesti, George Orwell - Rok 1984. Powieść graficzna

Rok 1984 jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów Orwella, a zawarte w powieści rozwiązania na stałe wpisały się do popkultury - weźmy chociażby Wielkiego Brata, który zawsze widzi, zawsze słyszy i zawsze wie, co robisz. Akcja antyutopii rozgrywa się w Oceanii, która jest w stanie permanentnej wojny z dwoma pozostałymi mocarstwami - na zmianę z Eurazją bądź Wschódazją - a fronty mogą zmienić się z dnia na dzień. 

Orwell zabiera nas do świata, w którym nie ma miejsca na miłość, dzieci są uczone donoszenia na własnych rodziców, a jedynym słusznym uczuciem jest przywiązanie do Partii i oczywiście do jej przywódcy, Wielkiego Brata. Wszyscy członkowie Partii są poddawani nieustannej inwigilacji, w każdym pomieszczeniu publicznym i mieszkaniu znajdują się ekrany, dzięki którym Policja Myśli może obserwować, podsłuchiwać i testować ich lojalność. 

Winston Smith, główny bohater powieści, pracuje w Ministerstwie Prawdy, które jednak z prawdą ma niewiele wspólnego. Zajmuje się korygowaniem lub całkowitym unicestwianiem odpowiednich artykułów i przemówień rządu, tak, żeby zawsze pasowały do obecnej propagandy. Winston jest jedną z nielicznych osób, które zdają sobie sprawę z zakłamania Partii, a już sam ten fakt sprawia, że popełnia jedno z największych przestępstw w Oceanii - myślozbrodnię.

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy czytałam Rok 1984, zrobił na mnie przeogromne wrażenie. Cała ta zawiła biurokracja, absurdalność, mistycyzm otaczający Wielkiego Brata i rząd są przerażające i wywołują w nas poczucie buntu oraz skrajnej niesprawiedliwości. W dodatku niepokój nawet na moment nie opuszcza ani bohatera, ani czytelnika, a gęsta atmosfera wręcz ich dusi. 

Wersja graficzna idealnie oddaje wszystkie te odczucia! Ilustracje są mroczne, dominują na nich ciemne barwy z pojedynczymi plamami czerwieni. Cały świat został przedstawiony jako szaro-bury, wypłowiały i zupełnie nijaki, a sama kreska jest tak naprawdę po prostu... równie brzydka i nieprzyjemna, co rzeczywistość, którą Nesti przestawia za jej pomocą.

Co prawda pojawiło się tu kilka drobnych niedociągnięć, na przykład dziwnie rozdzielone zdania (najprawdopodobniej ze względu na tłumaczenie i ilość dostępnego miejsca na ilustracjach). Czasem trudno też było przeczytać ciemne słowa na równie ciemnym tle. Jednak te pojedyncze mankamenty zupełnie nie wpływają na mój jak najbardziej pozytywny odbiór książki. 

Trzeba przyznać, że Rok 1984 jest lekturą trudną i, jak większość utworów Orwella, pełną politycznych podtekstów. Powieść została napisana w oparciu o idee stalinizmu i w pełni, choć w mocno przerysowany sposób, oddaje jego grozę. W tym celu autor wprowadził nawet do swojej antyutopii niesamowicie abstrakcyjne twory (którymi ja jestem szczególnie zachwycona!), takie jak nowomowa, czy myślozbrodnia.

Książka na pewno będzie równie ciekawa dla czytelnika, który po raz pierwszy zamierza zmierzyć się z historią Winstona, jak i w roli przypomnienia dla tych, którzy już ją poznali. Dzięki graficznej formie opowieść staje się zdecydowanie bardziej przystępna, w żaden sposób nie zmniejszając wartości oryginału. 

Wojciech Uszok - Manuskrypt

Co mają ze sobą wspólnego żydowski alchemik, żyjący w XVII wieku, porucznik Armii Czerwonej u schyłku drugiej wojny światowej i starszy kawaler z małej wioski niedaleko Wrocławia? Z pozoru wydawałoby się, że zupełnie nic. A jednak niespodziewanie ich losy splatają się ze sobą przez pewien tajemniczy Manuskrypt. 

Wojciech Uszok przedstawia nam wydarzenia rozgrywające się na przestrzeni czterystu lat i zabiera w podróż do mrocznego świata okultyzmu, magicznych rytuałów i makabry, czyli wszystkich rzeczy, które kocham najbardziej! 

Niestety pierwszym, co rzuca się w oczy podczas czytania, nie są mroczne, krwawe obrzędy, tylko... powtórzenia. Początek książki aż się od nich roi, a autor raczy nas kwiatkami typu: "W załomach rowów śnieżne zaspy łagodziły krawędzie głębokich, dobrze utrzymanych rowów". Na szczęście im dalej, tym lepiej i po pewnym czasie powtórzenia znikają, albo przynajmniej przestają tak przeszkadzać.

Jednak to nie koniec zgrzytów. Czeka nas jeszcze większe rozczarowanie - otóż książka nie jest ani trochę straszna. Nawet odrobinę. A historia miała potencjał i mogła być naprawdę niepokojąca. Zamiast tego za każdym razem, gdy zbliżał się potencjalnie mrożący krew w żyłach moment, wszystko rozwiązywało się za szybko i tak byle jak. Jeśli zaś chodzi o główny "straszny" motyw, to wydaje mi się, że komuś, kto przeczytał choć kilka książek lub zobaczył parę seriali z gatunku grozy, potrzeba jednak czegoś więcej. 

Akcja powieści toczy się na trzech płaszczyznach czasowych: w roku 1621, 1945 i 2013. Zdecydowanie najciekawsze były wydarzenia z czasów wojny. Przy okazji te fragmenty zostały też najlepiej opisane, dzięki czemu czyta się je niesamowicie przyjemnie! Autor może się pochwalić naprawdę dobrym warsztatem, jego styl jest ciekawy, a język bogaty. W rozdziałach nawiązujących do wydarzeń rozgrywających się w 1945 roku znajdziemy plastyczne opisy, barwne postaci i wszystko, co najlepsze. Do tej środkowej części Uszok przyłożył się bez porównania bardziej niż do pozostałych.

To mój kolejny zarzut wobec jego książki - jest okropnie nierówna. Podczas gdy wydarzenia z czasów drugiej wojny światowej zostały naprawdę porządnie rozwinięte i dobrze przedstawione (i nawet oddają trochę grozy!), te z 1621 roku były całkowicie nijakie, mimo że miały ogromny potencjał. Natomiast w 2013 w ogóle zniknęła cała tajemnica, akcja stała się przewidywalna i całkowicie brakowało w tym wszystkim jakichkolwiek emocji.

Autor pokusił się też o nieco dziwne rozwiązanie - wyjątkową uwagę przywiązuje do postaci i wydarzeń, które nie mają żadnego znaczenia dla fabuły. W opiniach, na które się natknęłam, często pojawiał się również zarzut, że zbyt dużo czasu poświęca opisom zachowania koni, siodłania koni, karmienia koni i... rozumiecie, w czym rzecz. Z jednej strony zupełnie mi to nie przeszkadzało, bo akurat wszystkie te momenty były bardzo dobrze napisane - zdecydowanie lepiej niż te istotne dla fabuły. Jednak z drugiej, były tak dopieszczone, obrazowe i barwne, że pierwszoplanowe wątki wypadały przy nich po prostu blado. 

Oczywiście należy wspomnieć o tym, że Manuskrypt jest debiutem i potraktować go trochę z przymrużeniem oka. Sam pomysł można uznać za całkiem dobry (choć niekoniecznie niezwykle odkrywczy), natomiast styl pisania autora jest zdecydowanie bardzo ciekawy i zachęcający. Niestety kontrast między momentami, które zostały tak starannie wykreowane, a tymi opisanymi po łebkach aż boli. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że w którymś momencie w Manuskrypcie coś poszło bardzo nie tak i dobrze zapowiadająca się historia mocno na tym ucierpiała.

Tom Corley - Bogate dzieci. Poradnik dla mądrych rodziców

Tom Corley wyrusza ze swoim synem w podróż przez pół Stanów i przez całą drogę opowiada mu o wakacjach, które spędził u dziadka w wieku dwunastu lat, kiedy to nauczył się wszystkiego, co trzeba wiedzieć, by stać się bogatym człowiekiem. Rzeczony dziadek, J.C., autor książki Nawyki bogatych, przyjaciel prezydenta, bogacz i trener kolejnych ludzi sukcesu, z tego, co zrozumiałam, jest fikcyjną postacią stworzoną przez Corley'a. 

Bogate dzieci jest poradnikiem raczej nietypowym, ponieważ wszystkie rady, prawdy i nawyki, przekazane Tomowi przez dziadka kilkadziesiąt lat temu, poznajemy w formie fabularnej opowieści, którą autor roztacza przed nami i swoim synem. Lekcje przeplatają się w niej ze wspomnieniami niesamowitych wakacyjnych wyjazdów, zafundowanych Tomowi przez J.C.

W blurbie przeczytamy, że "poradnik, który trzymasz w rękach, pokazuje, jak nauczyć dziecko podejmowania słusznych decyzji i pokonywania trudności". Teoretycznie "pokazuje ludziom jak wychować dziecko". Tylko, że zupełnie niczego takiego tutaj nie ma! Chyba, że faktycznie powinno się prowadzić dzieciakowi tygodniowe wykłady, a w międzyczasie jeździć na wycieczki po całych Stanach... W skrócie - nie znajdziecie tu zupełnie żadnych faktycznych porad, w jaki sposób sprawnie przekazywać dziecku wiedzę, umiejętności i nawyki, które mogą mu się przydać w przyszłości. Zapisywanie wykładów w kajeciku uskutecznia się w szkole. Myślałam, że autor pochwali się jednak czymś lepszym...

Nie mówię, że książka jest całkowicie bezużyteczna, bo faktycznie można w niej znaleźć kilka ciekawych i pomocnych wskazówek, na przykład na temat oszczędzania i rozporządzania swoimi pieniędzmi. Mówi też o zdrowym trybie życia, który jest dobry dla każdego człowieka, nieważne jak bogatego.

A jednak z drugiej strony nie mogę się pozbyć wrażenia, że większość przedstawionych w niej "mądrości" jest po prostu sztuczna i wynika z bardzo ograniczonego, zero-jedynkowego, niesamowicie egoistycznego myślenia, a życie w zgodzie ze wszystkimi tymi wskazówkami musi być bardzo smutne. 

Zdecydowanie najbardziej nie podoba mi się rada, żeby słuchać ludzi tylko po to, by nas polubili i żebyśmy mogli potem wykorzystać ich do swoich celów. Nie wiem, może przemawia przeze mnie moje pochodzenie z klasy średniej, ale wydaje mi się, że uczenie dwunastolatka manipulowania ludźmi nie jest najlepszym pomysłem. Ale w sumie już wiem, dlaczego zazwyczaj mamy takie, a nie inne wyobrażenie o "bogatych" dzieciakach.

W książce znajdziemy też między innymi rozdział o wolontariacie, a w nim rewelacje tego typu: "Zamożni spełnieni ludzie mają nawyk udzielania się w charakterze wolontariuszy. Gdy funkcjonujesz w swojej społeczności jako wolontariusz, twoje nazwisko staje się znane. (...) Zyskujesz uznanie otoczenia (...)". Nawet robienie czegoś, co ma być w zamyśle dobre i bezinteresowne, jest tylko kolejnym przejawem wyrachowania. Oczywiście w rozdziale tym przeczytamy także, że wolontariat daje poczucie celu w życiu i fajnie zrobić coś dobrego, ale z drugiej strony pozwala również zwiększyć sieć kontaktów, czytaj: ludzi, których będzie można potem wykorzystać.

Wszystkie te przejawy interesowności i ograniczającego sposobu myślenia niesamowicie zniechęciły mnie do autora i jego książki. Wydaje mi się, że jej celem wcale nie jest uczenie dzieci jak być bogatym i odnoszącym sukcesy, tylko jak stać się snobem i wyrachowanym człowiekiem, który nie może czerpać z życia żadnych przyjemności. No dobrze, poza sportem, sport jest okej. Ale czytanie czegokolwiek poza książkami o samorozwoju? Pff, po co marnować na to swój cenny czas... W dodatku, tak jak już wspomniałam, pozycja ta nie przedstawia żadnych przystępnych metod uczenia dzieci czegokolwiek. A wstawki fabularne zupełnie niczego nie wnoszą, jedynie w sztuczny sposób zwiększają objętość książki. 

Rebecca F. Kuang - Wojna makowa

Rin, przybłęda, sierota wojenna, jest skazana na życie na prowincji, bez żadnych perspektyw, zewsząd otoczona zniszczonymi skorupami ludzi uzależnionych od opium. Najlepsza rzecz, jaka może ją spotkać w tym świecie, to ślub z dużo starszym mężczyzną i spędzenie życia na rodzeniu kolejnych dzieci. Jej jedyną szansą na wyrwanie się z szarej codzienności jest zdanie egzaminów i dostanie się do prestiżowej Akademii wojskowej w Sinegardzie. Jednak do szkoły przyjmuje się tylko najlepszych z najlepszych, dzieci, które zaczynają naukę w wieku kilku lat i poświęcają na nią całe swoje życie. Czy Rin uda się nadrobić zaległości, pokonać biurokratyczny mechanizm i udowodnić swoją wartość? 

Pierwsze, na co warto zwrócić uwagę podczas czytania, to świetna kreacja świata, która jest na naprawdę wysokim poziomie, tym bardziej biorąc pod uwagę fakt, że to debiut autorki. Wszystkie aspekty historyczne, religijne i polityczne zostały dobrze przemyślane, rozpracowane i przedstawione, płynnie łączą się ze sobą, tworząc spójną i ciekawą całość.

Umiejscowienie akcji w świecie nawiązującym do kultury chińskiej jest super przyjemną odmianą, nowym, świeżym i niezwykle ciekawym pomysłem. W dodatku, podobnie jak w przypadku kreacji świata, autorka naprawdę stanęła na wysokości zadania. Nie rzuca nam jedynie kilku ochłapów, tylko cały czas raczy kolejnymi faktami, tradycjami, architekturą, ideologią, dzięki czemu azjatycki klimat towarzyszy nam na każdym kroku. A legendy i stare opowieści dodatkowo nadają książce bardzo przyjemny, eteryczny i tajemniczy nastrój.

System magiczny daje autorce wiele możliwości, które ona skrupulatnie wykorzystuje, chociaż wprowadza nas w arkana magii frustrująco powoli. Brakowało mi tutaj też trochę bardziej klarownego uporządkowania i usystematyzowania tego systemu, ale to w końcu pierwsza część, więc zakładam, że dowiemy się na ten temat jeszcze zdecydowanie więcej!

W książce pojawia się także mocny wątek feministyczny. Oto Rin postanawia zerwać z wyobrażeniem o typowej roli kobiety i zrobi wszystko by osiągnąć swój cel. Niektóre rozwiązania, do których postanawia się posunąć, są wręcz ekstremalne i naprawdę mnie zaskoczyły!

A jednak, mimo wszystkich tych pozytywnych aspektów, muszę przyznać, że po tylu zachwytach nad  Wojną makową spodziewałam się czegoś znacznie lepszego...

Zacznijmy od tego, że przez większość czasu w ogóle nie rozumiałam, jaka jest motywacja Rin. Na początku wydaje się ona całkiem oczywista - dziewczyna chce uciec od smutnej przyszłości, która czeka ją na prowincji. Ale potem? Jeśli jej jedyną dewizą jest "być silniejszą", to niestety niekoniecznie to do mnie przemawia.

W dodatku znalazłam w tej książce chyba tylko jedną postać, którą udało mi się polubić. I jest to postać drugoplanowa. Niestety wszyscy bohaterowie, którzy początkowo zyskali moją sympatię, w miarę rozwoju akcji przeszli jakąś dziwną metamorfozę i stali się po prostu niezdolni do wzbudzania w czytelniku ciepłych uczuć. Sama główna bohaterka jest przez większość czasu po prostu nijaka, a potem staje się jeszcze irytująca i antypatyczna. W pewnym momencie autorka wprowadziła nawet kilka nowych postaci, które w zamyśle miały być barwne, zabawne i prawdopodobnie ogrzać nasze serduszka, ale ostatecznie wyszło to jakoś płasko i miałko, ponieważ Kuang nie dała im wystarczająco dużo czasu, by się rozwinąć czy zaskarbić sobie naszą przyjaźń. 

Niestety czasami książka jest wręcz do bólu przewidywalna. Oczywiście sam główny wątek z bezimienną sierotką, która postanawia odmienić swój los i... różne takie, nad którymi nie będę się rozwodzić, żeby nie spojlerować Wam za bardzo historii, został już raczej dostatecznie wyeksploatowany w literaturze fantasy. Ale pomijając ten fakt, w książce znalazło się wiele oklepanych mechanizmów i sytuacji. Chociaż z drugiej strony w pewnych momentach autorka postanowiła podążyć w kierunku, którego zupełnie się nie spodziewałam! I który niekoniecznie zawsze mi się podobał. 

Akcja jest bardzo nierówna, momentami gna na łeb na szyję, żeby w następnej chwili wlec się niemiłosiernie. Wydaje się także odrobinę chaotyczna, a przeskoki pomiędzy wydarzeniami mogą być dezorientujące, gdy nagle w mgnieniu oka mija cały rok albo coś się dzieje, po czym następuje urwanie akcji, żeby bez płynnego przejścia znaleźć się w zupełnie innym miejscu (nie mówię tutaj o historiach pobocznych, w przypadku których takie "przeskoki" są nieuniknione, tylko o głównej linii fabularnej).

W dodatku niektóre rozwiązania fabularne nieszczególnie rozumiem, są niezbyt dobrze przemyślane albo po prostu irracjonalne. A pod koniec książki akcja jest już tak rozdmuchana, że zupełnie nie mam pojęcia, czego się spodziewać po kolejnych częściach... Kuang dała się ponieść takiej fantazji pod względem fabularnym, że nie wiem, co jej jeszcze pozostało. Chociaż objętość części drugiej ewidentnie wskazuje na to, że coś na pewno. 

Przyznaję, że Wojna makowa to pozycja zdecydowanie warta uwagi i bardzo dobra - jak na debiut. Nie rozumiem natomiast tego zachwytu, który wokół niej narósł. Wydaje mi się on odrobinę przesadzony. Oczywiście każdy z nas ma prawo lubić coś innego i czym innym się zachwycać! Nie próbuję też nikogo zniechęcić do tej książki, bo faktycznie ma sporo do zaoferowania i pod pewnymi względami tchnie orzeźwiającą świeżością, jednak wyjadaczom gatunku doradzam, żeby podeszli do niej z przymrużeniem oka.