Wendy Mitchell - Ja, którą kiedyś znałam. Moje życie z chorobą alzheimera

Choroba alzheimera kojarzy nam się zazwyczaj ze starszymi, zniedołężniałymi ludźmi, którzy spędzają dni, wpatrując się w przestrzeń albo nieskładnie opowiadając swoje wspomnienia z zamierzchłej przeszłości. U Wendy Mitchell rozpoczęła się jednak zdecydowanie wcześniej, bo w wieku 58 lat, kiedy kobieta żyła pełnią życia, zajmowała wysokie stanowisko w szpitalu i była niesamowicie aktywna. Chorobę atakującą w tak młodym wieku nazywa się demencją o wczesnym początku i dotyczy ona osób poniżej 65. roku życia. 

Alzheimer to jedna z przypadłości, które od zawsze najbardziej mnie przerażały. Tym bardziej niesamowite wrażenie zrobił na mnie fakt, że autorką książki, którą trzymałam w dłoni, jest właśnie osoba dotknięta demencją. Teksty Mitchell są błyskotliwe, wciągające, pełne urzekających poetyckich wstawek i metafor, nasycone treścią, jej pióro - lekkie i wprawne. Ta książka została naprawdę przepięknie napisana i nie wiem, czy ktokolwiek mógłby z samego sposobu pisania wywnioskować, że autorka ma demencję!

W Ja, którą kiedyś znałam Mitchell mówi nie tylko o swoim codziennym życiu, ale także o "walce" z wyobrażeniem na temat osób z chorobą alzheimera, które funkcjonuje w społeczeństwie i z traktowaniem, z którym się spotkała. Przerażające jest to, że ludzie z góry zakładają, że nie jest w stanie sama podejmować decyzji, że nic nie rozumie, zaczynają traktować ją jak warzywo, za które ktoś inny musi zabierać głos... 

Jednak Mitchell pokazuje nam zupełnie inny obraz takich ludzi - silnych, walczących o to, by pozostać niezależnymi. Wendy mieszka całkowicie sama, sama też podróżuje po świecie, prowadzi wykłady, jest zapraszana w roli mówcy na różnego rodzaju uroczystości, udziela się w organizacjach medycznych i robi wszystko to, czego społeczeństwo próbuje jej odmówić.

Oczywiście, zdarzają się gorsze dni, te straszne momenty, gdy nie potrafi się odnaleźć we własnym domu albo gdy idzie ulicą i nagle nie ma pojęcia, gdzie jest. Gdy cały świat atakuje ją milionem bodźców, które zapierają jej dech w piersi i pozostawiają całkowicie zdezorientowaną. 

Najbardziej jednak przerażające jest to, że powoli traci świadomość samej siebie. Brakuje jej wszystkich tych umiejętności, które dotąd ją definiowały. Zaczyna widzieć w sobie obcą osobę, tak niepodobną do tej, którą znała całe życie. Może dlatego w swojej książce zwraca się do "starej" siebie jak do osobnej, niezależnej osoby. Prowadzi przejmujące rozmowy ze sobą z przeszłości, z tą aktywną, wysportowaną, zdrową, ambitną i pracowitą, samodzielną kobietą, którą wszyscy podziwiali za niesamowitą pamięć i zdolności organizacyjne. 

Ja, którą kiedyś znałam przedstawia inspirującą walkę o każdy dzień, o każdą drobną rzecz, która pozwala zachować przynajmniej pozory normalnego funkcjonowania. Autorka zwraca uwagę chociażby na fakt, że sam sposób wypowiadania się na temat choroby ma ogromne znaczenie. Często powtarza zdanie "Ja nie cierpię na demencję, tylko żyję z demencją", które chyba najlepiej wyraża jej stosunek do choroby, jej niezłomną wolę i ogromną siłę.

Ile ja się na tej książce napłakałam! A po skończeniu lektury weszłam również na bloga Mitchell (tak!), a potem oglądałam jeszcze filmiki z jej wystąpień i płakałam dalej. Jaka ta kobieta jest niesamowita! Niektórzy wątpią nawet, czy jest naprawdę chora, bo całkiem dobrze sobie radzi wśród ludzi, a oni oczekują od niej, że będzie bezmyślną, zdemenciałą staruszką i czują się oszukani, że tak nie jest. Co to w ogóle za abstrakcja... Powinni ją podziwiać! 

To jedna z najbardziej wartościowych i pięknych, a równocześnie najmocniej rozdzierających serduszko książek, jakie dotąd przeczytałam. Wendy Mitchell jest cudowną, inspirującą osobą, dla której nie ma rzeczy niemożliwych i zdecydowanie możemy się od niej niesamowicie wiele nauczyć. Z całego serduszka polecam Wam jej książkę, tym bardziej, jeśli w Waszej rodzinie jest ktoś, kto również "żyje z demencją". 

Holly Black - Dlaczego król elfów nie znosił baśni

Dawno, dawno temu był sobie chłopiec, który miał bardzo ostry język...

Chłopiec zapomniany, niekochany i zaniedbany. Odsuwany na bok, zjadający resztki spod bankietowych stołów i śpiący na sianie w stajni. Tak się złożyło, że chłopiec ten był wzgardzonym królewskim synem, a teraz nadszedł czas, by poznać jego historię.

Nowa książka Holly Black to swojego rodzaju uzupełnienie trylogii - niby podano, że jest to tom 3,5, ale tak naprawdę przedstawiona w niej historia rozgrywa się na wielu płaszczyznach czasowych. Poznamy tu dalsze losy Jude i Cardana po wydarzeniach z Królowej niczego, ale przede wszystkim pewne wydarzenia z przeszłości, tyle że tym razem przedstawione z perspektywy Cardana!

Nasz mały, okrutny książę przez długi czas był dla czytelników fascynującą zagadką, więc oglądanie historii z jego punktu widzenia jest bardzo ciekawą i przyjemną odmianą (chociaż nigdy nie narzekałam na Jude, która w roli głównej bohaterki sprawdziła się świetnie!). Muszę wręcz przyznać, że wątek życia Cardana, jego dzieciństwo i wszystkie momenty, które doprowadziły do tego, że stał się chłopcem, którego znamy, interesowały mnie dużo bardziej niż akcja rozgrywająca się w teraźniejszości. 

Historię Cardana poznajemy w formie krótkich opowiadań. Niektóre nawiązują do znanych nam wydarzeń, ale są też takie, które znacznie poszerzają naszą dotychczasową wiedzę o Cardanie. Tekstu jest stosunkowo niewiele, a jednak opowiada spójną i interesującą historię. Bardzo ciekawa jest też sama kompozycja - klamrowa z wariacją jednego powtarzającego się elementu. Tak trochę muzycznie! 

Książka została naprawdę przepięknie wydana. Ilustracje Roviny Cai są takie mroczne, trochę surowe, a momentami nawet niedbałe i wprost cudownie oddają klimat magicznego świata, który jest zdecydowanie moim ulubionym aspektem powieści Black. Zazwyczaj podczas czytania historii z elfiego królestwa towarzyszy nam ta przyjemna, choć nieco niepokojąca baśniowa aura, ale tutaj będziecie ją odczuwać w każdym zdaniu i widzieć w każdej linii.

Dlaczego król elfów nie znosił baśni to oczywiście pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów trylogii Okrutnego księcia. Powrót do tego świata na pewno sprawi Wam wiele radości, a spojrzenie na niego oczami Cardana będzie fascynującym doświadczeniem. Muszę jednak przyznać, że czuję pewien niedosyt i cała książka podobałaby mi się jeszcze bardziej, gdyby... Black dała nam więcej niż 200 stron! 

Karrie Fransman, Jonathan Plackett - Królewna w lśniącej zbroi, czyli trochę inne bajki dla dziewczynek i chłopców

Śnieżek zostaje otruty zaczarowanym jabłkiem przez swojego złego ojczyma, Janka wspina się po łodydze fasoli i odnajduje zamek, w którym mieszka straszna olbrzymka, a Roszpunek zrzuca z okna wieży swą długą, złotą... brodę... Czy nie możecie oprzeć się wrażeniu, że coś tu jest nie tak?

Zapewniam Was jednak, że wszystko jest w jak najlepszym porządku! Po prostu Królewna w lśniącej zbroi serwuje nam historie, które niby wszyscy już doskonale znamy, ale za to w nowej, świeżej i niesamowicie ciekawej odsłonie!  

Jakże dziwnie tak czytać opowieści, w których to królewny wyjeżdżają w niebezpieczne podróże, a królewicze pozostają z dziećmi w domu! W których dziewczyny biorą los w swoje ręce, są zaradne, dzielne i samowystarczalne, a chłopcy wzdychają ze smutkiem, siedząc w oknie i przejmują się tym, jakie fatałaszki założyć na bal. Złe macochy i czarownice zmieniają się nagle w okrutnych ojczymów i zgrzybiałych czarodziei, a wróżki chrzestne we... wróży! 

Pomysł Karrie Fransman i Jonathana Placketta jest naprawdę cudowny! Plackett opracował algorytm, który zamienia wszystkie słowa określające płeć na... wyrazy określające płeć przeciwną. Autorzy postanowili wykorzystać go do "podrasowania" znanych baśni, do których potem Fransman stworzyła przepiękne ilustracje (oczywiście biorąc pod uwagę nieco odmienny charakter tych historii). 

Ogólny efekt jest łatwy do przewidzenia - oto bohaterowie stają się kobietami, a bohaterki zamieniają się w panów. Jednak to nie wszystko! W przedmowie autorzy zwracają uwagę czytelnika nawet na tak drobne, "chirurgiczne" zmiany, jak to, że imiona kobiet czy dziewczynek zaczynają się pojawiać przed imionami chłopców. Mam nadzieję, że również dostrzegacie, jak ogromna jest różnica między Jasiem i Małgosią a Małgosią i Jasiem

Jestem absolutnie zachwycona tym pomysłem! Dzięki inwencji autorów baśniowe dziewczynki w końcu miały okazję decydować o swoim losie, być silne i niezależne. Równie cudowny jest fakt, że chłopcy otrzymali szansę na ukazanie swojej wrażliwości, delikatności, że mogli być tacy... prawdziwi! Zauważcie, że większość bajek jest tak naprawdę o dziewczynach - główne bohaterki to zazwyczaj królewny Śnieżki, Piękne, Śpiące snem stuletnim lub na ziarnkach wszelakich roślin strączkowych. A panowie pojawiają się tylko w ostatniej chwili i oczywiście ratują damę z opresji, ale oprócz tego... zazwyczaj nic więcej o nich nie wiemy. 

Podczas czytania zaskoczyły mnie dwie rzeczy, które nie mają jednak nic wspólnego z pracą Fransman i Placketta, a raczej z użytymi przez nich wersjami baśni (spisanymi w latach 1889-1913 przez Leonorę Blanche i jej męża, Andrew Langa - chociaż jedynie jego nazwisko znalazło się na okładkach). Otóż po pierwsze - w żadnej z historii ani jednej wzmianki o pocałunku prawdziwej miłości! A po drugie bohaterowie zazwyczaj zakochują się w sobie po pięciu sekundach znajomości, a po dziesięciu już są zaręczeni... Nie wiem, czy to najlepszy przekaz dla młodych czytelników.

Królewna w lśniącej zbroi to niesamowicie ciekawy projekt i jeden z kolejnych drobnych, ale jakże istotnych, kroczków w stronę nauczania społeczeństwa myślenia nieskażonego krzywdzącymi, przestarzałymi stereotypami. Uważam, że jest to książka niezwykle potrzebna i ważna, a czytające ją dzieci już od najmłodszych lat będą patrzeć na świat zupełnie inaczej.

A w dodatku wydana w tak pięknej odsłonie, że aż żal nie mieć jej na półce!

Zastanawia mnie tylko jedno - wszystkie te baśnie są ważną częścią naszej kultury, a dziecko, które wychowa się na ich zmienionych wersjach będzie miało potem duże zdziwko, kiedy okaże się, że w oryginalnej wersji Roszpunka wcale nie miała brody!

Bridget Collins - Księgi zapomnianych żyć

Czy istnieje coś lepszego od książki o książkach? Właśnie z taką myślą zabierałam się za czytanie Ksiąg zapomnianych żyć, a na twierdzącą odpowiedź zdecydowanie wpływał fakt, że już sam tytuł jest cudowny, a okładka przepiękna!

Emmet powoli odzyskuje siły po długiej, wyniszczającej chorobie. Wcześniej był przykładnym synem i bratem, silnym, młodym chłopakiem, który spędzał dni pomagając rodzicom na farmie, a w przyszłości miał odziedziczyć gospodarstwo. Teraz ledwo potrafi wytrwać jeden dzień w polu. Ciągle wisi też nad nim widmo tajemniczej choroby, strach, że zaatakuje po raz kolejny i znowu odbierze mu zmysły. 

Właśnie wtedy jego rodzice otrzymują list od starej Oprawiaczki, która mieszka samotnie na mokradłach i chce, żeby chłopak został jej czeladnikiem. Emmet nie wie o oprawianiu książek ani w ogóle o samych książkach nic, oprócz tego, że są czystym złem. Czytanie ich jest grzechem, ludzie się ich boją, a na sam widok oprawionych woluminów wpadają w panikę. Ale dlaczego? Tego nikt chłopakowi nie wytłumaczył. Jednak głęboko zakorzenione uprzedzenia nie pozwalają mu w pełni oddać się terminowaniu u Oprawiaczki, do którego rodzice (zagorzali przeciwnicy książek!) ostatecznie go nakłaniają. 

Opowieść Collins jest naprawdę piękna, a magiczny klimat czarujący i pełen tajemnic. Niektóre momenty są tak słodkie i urocze, że aż grzeją serduszko, mimo że sama historii ma raczej brutalny wydźwięk - bolesny, okrutny i pełen niesprawiedliwości tak dotkliwej, że nie będziecie mogli się z nią pogodzić. Książka porusza naprawdę ważne tematy - brak akceptacji ze strony najbliższych, zepsucie społeczeństwa, bezkarność bogatych i zakazane uczucie, o które trzeba walczyć resztkami sił. 

Widać, że Collins naprawdę dobrze przemyślała swoją powieść, a cały świat wykreowała w nawiązaniu do oprawiania. Odciska ono swoje piętno zarówno na historii regionu, jak i na życiu zwykłych ludzi, wsiowych zabobonach i różnicy między biednymi a uprzywilejowanymi członkami społeczeństwa. Pomysł Collins dotyczący oprawiania, a także tego, co ze sobą niesie, jest cudowny i niesamowicie ciekawy. Dlatego boli mnie fakt, że bardziej się na nim nie skupiła, że nie pokazała nam więcej. Zawsze jest mi niesamowicie przykro, kiedy ktoś wymyśli świetny fantastyczny (w obydwu znaczeniach tego słowa) motyw, a potem wykorzystuje go jedynie jako tło do historii miłosnej i traktuje trochę po macoszemu. 

Historia w Księgach została podzielona na trzy części, a poziom tekstu rozkłada się mniej więcej tak: pierwsza część, czyli jakieś 150 stron, jest niesamowicie mdła i nijaka. Jak ja się strasznie na niej wynudziłam! Niby mamy tu wprowadzenie do historii i poruszenie najważniejszych wątków związanych z oprawianiem, ale wszystko jest przetykane przydługimi opisami o niczym, a o samej magii, tak jak już wspomniałam, nie zostało powiedziane zbyt wiele. Momentami naprawdę myślałam, że nie dam rady czytać dalej... 

Na szczęście się przemogłam, a druga część okazała się naprawdę świetna, chociaż fragmentów dotyczących oprawiania znalazło się w niej jeszcze mniej...  Sam przebieg wydarzeń jest raczej przewidywalny, co jednak nie zmienia to faktu, że śledzimy go z coraz większymi wypiekami na twarzy i mocno bijącym serduszkiem! Natomiast trzecia część to już taka mieszanka, w której ciekawe wydarzenia przeplatają się z kolejnymi rozwlekłymi opisami, a akcja momentami przyspiesza, to znowu nieznośnie zwalnia. Ale te interesujące fragmenty trzymają w takim napięciu, że trudno w ogóle złapać oddech!

Główny bohater jest wręcz do bólu naiwny, nic nie wie o życiu i nie domyśla się nawet najbardziej oczywistych rzeczy. A w dodatku w pierwszej części wydaje się nijaki, nudny jak flaki z olejem, zupełnie bez wyrazu. Podejrzewam, że taki mógł być zamysł autorki i jeśli mam rację, muszę przyznać, że oddanie charakteru i sposobu bycia Emmeta wyszło jej naprawdę świetnie. Tylko, że nie dało się tego czytać...

Jak widzicie, mam raczej mieszane odczucia. Z jednej strony urzekł mnie mroczno-magiczny, tajemniczy klimat tej opowieści i naprawdę przeuroczy wątek miłosny. Książa porusza też wiele istotnych problemów, które są jak najbardziej aktualne i z tych powodów zdecydowanie warto ją przeczytać. Z drugiej strony miała swoje gorsze chwile i niedopowiedzenia, które sprawiły, że nie mogę być nią całkowicie i bezgranicznie zachwycona. A szkoda. 

Charlie N. Holmberg - Szklany mag

Książki Holmberg należą do tego rodzaju trylogii, w których druga część okazuje się zdecydowanie lepsza od pierwszej. Co nie jest trudne, bo pierwsza nie była zbyt dobra. Na szczęście z drugiej strony nie była też całkowicie beznadziejna. Przyznaję, że pomysł Holmberg jest naprawdę ciekawy i oryginalny, chociaż nie udało mu się uratować tej historii. Zresztą pisałam już o tym wyczerpująco w recenzji Papierowego maga.

Ale teraz przejdźmy już do kolejnej części, czyli Szklanego maga.

Lira została unieszkodliwiona, a serce Emery'ego wróciło na swoje miejsce. Natomiast serduszko Ceony coraz szybciej bije w kierunku nauczyciela i spokoju nie daje jej fakt, że Thane zachowuje się tak, jakby nic się nie stało. Dziewczyna nie może jednak beztrosko oddać się ani miłosnym rozterkom, ani nauce, ponieważ sojusznicy Liry dalej przebywają na wolności. Teraz to Ceony znajduje się na ich celowniku, a magia papieru może okazać się niewystarczająca w starciu z żądnymi krwi (dosłownie!) Wycinaczami. 

W Szklanym magu już od samego początku jest zdecydowanie więcej akcji, co nie pozwoliło Holmberg na wprowadzenie do książki miliona nudnych, niczego niewnoszących opisów. Ale oczywiście nic nie jest idealne, więc pojawił się tu przykład fragment o kuchni w domu Emery'ego, do której Ceony weszła i "po lewej stronie dostrzegła kuchenkę". I ja się pytam - po co? Przecież ona tam mieszka od kilku miesięcy, czy teraz właśnie dostrzegła ją po raz pierwszy i zrobiło to na niej takie niesamowite wrażenie, że aż trzeba było o tym wspomnieć? Nie dość, że ten opis jest całkowicie bezsensowny, to jeszcze po raz kolejny zupełnie nic nie wnosi do historii, bo na tym akcja w kuchni się kończy...

Zatrzymajmy się na moment przy Ceony, która przez większość czasu jest po prostu żenująca - nie wiem, czy nawet nie bardziej niż w poprzedniej części. Ta dziewczyna zachowuje się tak głupio i nieodpowiedzialnie, że niezmiennie doprowadza mnie do szału, zupełnie niepotrzebnie utrudnia wszystkim życie, a jej wypowiedzi odnoszące się do wątku miłosnego jeszcze zwiększają zażenowanie czytelnika.

Steampunkowego klimatu jak nie było, tak nie ma. Poruszamy się tutaj jak najbardziej w czasach okołowiktoriańskich, które oczywiście też mają swój urok, ale niestety... zdążyłam się już nastawić na ten steampunk. Świat w ogóle nie jest jakoś szczególnie dobrze wykreowany - oprócz tych magicznych zdolności nic innego nie odróżnia go od naszego (jakieś zwyczaje związane z magią albo postęp technologiczny byłyby jak najbardziej na miejscu). 

Na szczęście w tej części autorka postanowiła przybliżyć nam kolejny rodzaj magii - tym razem związany ze szkłem. I chwała niech jej będzie za to, bo to zdecydowanie najciekawszy aspekt tych książek! System magiczny jest oryginalny, świeży, taki inny, a kolejne pomysły na wyjątkowe umiejętności, którymi posługują się dane klasy magów robią wrażenie!

Pod koniec pojawia się jeszcze jeden świetny i bardzo ciekawy motyw, co przypomniało mi, że autorka niestety postanowiła nie tłumaczyć innego równie interesującego wydarzenia z poprzedniej części. Dalej mam jednak nadzieję, że jego wyjaśnienie pojawi się w kolejnej książce.

Powtórzę po raz kolejny, że pomysł Holmberg jest naprawdę bardzo dobry! Gdyby tylko warsztat autorki był lepszy, a postaci dużo mniej irytujące (no dobrze, chodzi mi głównie o Ceony) i może trochę bardziej wyraziste, ta trylogia mogłaby stać się jedną z moich ulubionych! Widać jednak pewien postęp, co daje mi nadzieję na to, że trzecia część okaże się jeszcze lepsza. 

Piotr Jedliński - Pamiętniki Ptaszka Staszka

Jeśli nie wiecie jeszcze kim jest Ptaszek Staszek (tak, zdarzają się jeszcze takie nieświadome okazy!),  biegnijcie szybko na instagramy i facebooki, a gdy już zakochacie się bez reszty, pewnie z radością powitacie informację, że oto pierwszy ornicelebryta polskich internetów i najbardziej znany ptasi influencer postanowił wydać książkę, w której dzieli się z nami swoimi przemyśleniami! (Zakładam, że wierni fani już o tym fakcie wiedzą.)

Pamiętniki są tak naprawdę o wszystkim i o niczym. Znajdziecie tu więc zarówno opis tego, jak ptaki łapią fazę na liniach wysokiego napięcia (a ja się całe życie zastanawiałam, co one tam robią!), jak i całkiem istotną kwestię, jaką jest dla nich zagrożenie ze strony fajerwerków. Książka w dosadny sposób komentuje przeróżne absurdy naszego społeczeństwa, jest pełna żartów kulturowych, a spojrzenie na to wszystko z ptasiej perspektywy sprawia, że lektura staje się jeszcze zabawniejsza.

Krótkie, proste rozdziały zostały aż do granic możliwości wypakowane mądrą treścią i satyrą. Spostrzeżenia Ptaszka Staszka są bardzo trafne, pióro autora lekkie, a humor dokładnie tak samo cudowny, jak w wersji komiksowej. Zresztą, książka jest też pełna zabawnych obrazków. jak na Ptaszka Staszka przystało.

Niestety poziom humoru trochę spada w miarę czytania. Przez pierwszą połowę książki śmiałam się na głos przy każdym rozdziale, potem parskałam już tylko od czasu do czasu pod nosem. Nie zmienia to jednak faktu, że aż do ostatniej strony bawiłam się wyśmienicie! 

Nie muszę chyba pisać, że dla fanów Ptaszka Staszka Pamiętniki to pozycja obowiązkowa. Ale nawet całkowity ornitologiczny laik znajdzie w nich coś dla siebie, jeśli tylko lubi dobry humor i rozumie slang milenialsów. 

Sara Pennypacker - Realny świat

Ware miał spędzić całe wakacje u babci, gdzie mógł oddawać się błogiemu nic nierobieniu, rozmyślaniu o wszystkim i o niczym, budowaniu makiety zamku, a przede wszystkim - niezmuszaniu się do zabawy z innymi dziećmi. Chłopiec jest inny od większości rówieśników, nie potrafi odnaleźć się w grupie i dużo przyjemniej spędza mu się czas w pojedynkę. Niestety plany się zmieniają, więc rodzice postanawiają wysłać go na półkolonie, żeby spróbował nawiązać "wartościowe interakcje".

Półkolonie są dla Ware'a torturą. Na szczęście szybko znajduje sobie alternatywny sposób spędzania czasu - w ruinach opuszczonego kościoła postanawia urządzić średniowieczny zamek. Poznaje też Jolene, dziewczynkę, która na terenie kościoła założyła własną plantację papai. Wkrótce okazuje się jednak, że ich magiczne miejsce może zostać im odebrane, postanawiają więc za wszelką cenę bronić swoich nowych włości.

Przyznaję, że miałam pewne obawy, sięgając po Realny świat, bo zdążyłam trafić już na kilka niepochlebnych opinii. Nie chciałam się rozczarować, tym bardziej, że poprzednia książka Pennypacker, PAX, złapała mnie za serduszko i bardzo miło ją wspominam. Na szczęście ta nowa historia okazała się równie wzruszająca i bardzo się cieszę, że mogłam ją poznać. 

Realny świat jest piękny w swej prostocie. Styl pisania zdaje się momentami wręcz oschły, rozdziały są krótkie, urwane, a jednak autorce udało się poruszyć w swojej opowieści naprawdę ważne tematy i przekazać przeogromną dawkę emocji. Przede wszystkim w cudowny i ujmujący sposób przedstawia myśli i zachowanie dziecka. Zarówno Ware, jak i Jolene, potrafią być naprawdę dojrzali, każde z nich zostało też w jakiś sposób "zahartowane" przez los, ale w pewnych momentach widać, że to dalej dzieciaczki, które pewnych rzeczy po prostu jeszcze nie rozumieją. 

Najbardziej uderzyła mnie w tej powieści wyzierająca z każdej strony potrzeba akceptacji. Ware stara się zrobić wszystko, żeby stać się "normalnym" chłopcem, idealnym synem, jakiego, w jego przekonaniu, pragną jego rodzice. Oczywiście podchodzi do tego zadania w sposób pełen dziecięcej naiwności, co jest jeszcze bardziej rozczulające. Rozdzierająca jest świadomość, że jedenastoletni chłopiec, niezwykle wrażliwy i empatyczny, zdaje sobie sprawę z tego, że jest dla swoich rodziców niewystarczający. 

Jedyną rzeczą, która wydawała mi się trochę dziwna, był fakt, że wszystkie pojawiające się w powieści dzieciaki miały tak dobrze zdefiniowane i rozbudowane pasje. Wiecie, w dobie smartfonów i gier komputerowych coś takiego wydaje się... może nie całkowicie nierealne, ale jednak trochę naciągane. Pamiętacie, żebyście w wieku jedenastu lat znali się na czymś konkretnym - i to naprawdę całkiem dobrze?

Przedstawiona tu historia jest na równi czarująca i smutna. Wyobraźnia i dziecięca niewinność zderzają się z tytułowym realnym światem, a przedstawienie jego smutnych realiów z punktu widzenia dziecka daje niesamowity efekt. To książka, którą polecić można zarówno młodszym czytelnikom, jak i dorosłym, i każdy na pewno wyniesie z tej lektury własne przemyślenia.

Laura Kneidl - Someone Else

W swojej kolejnej książce Kneidl przybliża nam losy postaci, które zdążyliśmy poznać w Someone new (jeśli jeszcze jej nie czytaliście, to zapraszam na recenzję tutaj), czyli Cassie i Auriego, współlokatorów Juliana. Już z pierwszej części serii wiemy, że ta dwójka krąży wokół siebie jak dwa zagubione kociaki. Z jednej strony łączy ich tak wiele, że po prostu nie mogą nie być razem. Z drugiej, coś ciągle stoi im na drodze, a każda próba przeniesienia znajomości na nieco inną płaszczyznę kończy się... niezbyt dobrze. Cały czas towarzyszy im też myśl, czy w którymś momencie próby tworzenia związku nie zniszczą bezpowrotnie ich przyjaźni.

Mimo łączącego ich uczucia, a także wspólnej pasji, wydaje się, że naszych bohaterów dzieli równie wiele. Auri jest bardzo otwarty i imprezowy, w towarzystwie czuje się swobodnie, ale z drugiej strony przywiązuje wielką wagę do tego, co myślą o nim inni. Cassie natomiast jest raczej zamknięta w sobie, tłumy ludzi ją przytłaczają, a jednak nie wstydzi się być sobą i nie potrzebuje aprobaty innych (może poza wąskim gronem swoich najbliższych). 

Zacznę od tego, że już na samym początku książka bardzo mnie zaskoczyła, bo... zupełnie inaczej wyobrażałam sobie Cassie! Wyrobiłam sobie pogląd na jej temat jeszcze podczas czytania Someone new i początkowo miałam duży problem, żeby przyporządkować to moje wyobrażenie do faktycznej bohaterki. W Someone else dużo dogłębniej poznajemy charakter Cassie i  tak naprawdę dopiero teraz bardzo ją polubiłam! W książce po raz pierwszy pojawiły się też ilustracje, które są naprawdę przeurocze, a przy okazji bardzo mi pomogły, bo w mojej głowie wygląd Cassie także różnił się od opisu... Liczę, że takie grafiki będą się już teraz pojawiały w każdej kolejnej części!

Bardzo podoba mi się pomysł, żeby brać na warsztat bohaterów ze swoich poprzednich książek. Dzięki temu możemy dalej od czasu do czasu sprawdzać, co dzieje się u postaci, które zdobyły nasze serduszka  (i trudno byłoby nam się z nimi pożegnać), a równocześnie poznawać lepiej te, które już wcześniej zwróciły naszą uwagę. 

Cassie i Auri awansowali na moją ulubioną parę w wydaniu Kneidl - zdecydowanie najmilej mi się o nich czytało. Po pierwsze, chemia i napięcie między nimi są już od samego początku wręcz namacalne. Ale, co ważniejsze, cały czas widać też ich uczucie, nie tyle namiętność, co ogromne, grzejące serducho przywiązanie, dbanie o siebie nawzajem, przejmowanie się swoim samopoczuciem. W dodatku to pierwsza para u Kneidl, która (mimo wielu dzielących ich różnic) ma przynajmniej jakikolwiek wspólny czynnik - ich pasję (czego naprawdę bardzo brakowało mi w poprzednich historiach). A przy okazji tą pasją są książki fantasy, więc nie może być lepiej!

Daję też oczywiście ogromnego plusa za nawiązanie do Wiedźmina!

Powieści Kneidl zdecydowanie wyróżnia fakt, że mimo swojej słodyczy i złudnej lekkości, zawsze mówią o bardzo istotnych i trudnych tematach. W Someone else głównym motywem jest ogromna potrzeba akceptacji, zarówno ze strony środowiska, jak i przez samego siebie. W dodatku poruszony zostaje tu temat rasizmu i związanych z nim uprzedzeń, krzywych spojrzeń i niesprawiedliwego traktowania, a także temat choroby (Cassie ma cukrzycę). Z żalem muszę jednak przyznać, że... czegoś mi tu brakowało. Nie zamierzam porównywać do siebie problemów przedstawionych w poszczególnych książkach autorki, oceniać, który jest większy, mniejszy, trudniejszy, bo zupełnie nie o to mi chodzi. Uważam jednak, że w tej części istotne wątki zgubiły się gdzieś w ogólnym uczuciowym chaosie.

Someone else to książka słodko-gorzka, momentami smutna, ale jednocześnie rozgrzewająca serduszko. Jestem niezmiennie urzeczona powieściami Kneidl i już nie mogę się doczekać kolejnej! Jednak nie ukrywam, że brakowało mi trochę tego efektu wow, który w poprzednich historiach zawsze robił na mnie ogromne wrażenie.