Thomas Morris - Tajemnica eksplodujących zębów

Lecznicze papierosy pewnie brzmią dla Was już wystarczająco absurdalnie, prawda? A gdyby tak dodać do nich... rtęć? Albo arszenik? Mówię Wam - to najlepszy sposób na wyleczenie gruźlicy! 

Z kolei nic innego nie zapewni Wam takiego szacunku i podziwu kolegów marynarzy, jak połknięcie wszystkich noży znalezionych na pokładzie statku. Sukces gwarantowany! Powinniście tylko przymknąć oko na fakt, że jest to również najlepszy sposób na śmierć w bólu i męczarniach...

A co byście zrobili, gdyby Wasz własny ząb (znajdujący się oczywiście wciąż w Waszej własnej jamie ustnej) wybuchł nagle z hukiem równie donośnym, co wystrzał z dubeltówki? 

Thomas Morris, brytyjski dziennikarz, którego możecie kojarzyć dzięki jego poprzedniej książce (Sprawy sercowe), wpadł na naprawdę cudowny pomysł. Przejrzał czasopisma medyczne, podręczniki chirurgii i gazety w poszukiwaniu najbardziej niesamowitych lekarskich doniesień, ekscytujących przypadków i kontrowersyjnych kuracji. Ale to jeszcze nie jest najlepsza część! Otóż wszystkie te zapiski pochodzą z czasów, kiedy stan medycyny oscylował jeszcze w mniejszym lub większym stopniu gdzieś pomiędzy czarną magią, szarlataństwem, przystawianiem pijawek, krojeniem ludzi bez znieczulenia i grzebaniem na oślep w ich wnętrznościach, w nadziei, że coś zmieni się na lepsze - czyli z czasów od końca XVII do przełomu XIX i XX wieku! 

Nawet nie wiecie, jakie cudowne perełki odnalazł! Historie zostały podzielone na siedem głównych rozdziałów: Niefortunne zdarzenia, Tajemnicze choroby, Dyskusyjne środki lecznicze, Przerażające operacje, Niesamowite wyzdrowienia, Niewiarygodne historie i Ukryte niebezpieczeństwa. Zapewne już same tytuły sprawiły, że fanom popularnonaukowej literatury medycznej ślinka cieknie na myśl o tych wszystkich niesamowitych, tajemniczych i absurdalnych historiach, które będą mogli tu odnaleźć. 

Podczas lektury nieustannie powtarzała się w mojej głowie jedna myśl (no dobra - jednak dwie, przy czym druga była swego rodzaju dziękczynieniem za to, że przyszło mi urodzić się w czasach, w których głównym remedium na wszelkiego rodzaju dolegliwości nie jest lewatywa...), a mianowicie: jak to się przyjemnie czyta! Morris pisze lekko i prosto, a jednocześnie niesamowicie absorbująco. Krótkie rozdziały sprawiają, że książkę pochłania się zaskakująco szybko, jedna niesamowita historia zamienia się w kolejną i koniec może nadejść zanim się w ogóle obejrzycie (dlatego polecam dawkować sobie lekturę). Gdy Morris przytacza odnalezione historie, zawsze wybiera idealne fragmenty i komentuje je w błyskotliwy sposób, a czarny humor autora i jego sarkastyczne uwagi są zazwyczaj przezabawne. Z drugiej strony stara się też jak najbardziej przystępnie wytłumaczyć czytelnikowi medyczne aspekty danej sytuacji. 

Jednak czasem zdarzało się autorowi "tłumaczyć" coś, po prostu parafrazując tekst artykułu, który już od początku był raczej zrozumiały (co nie wnosiło do książki niczego istotnego). Natomiast pojawiały się też takie fragmenty, w których jego komentarze były... nie do końca zgodne z prawdą. I tutaj wkracza tłumacz, który wykonał niesamowitą robotę! Przyznaję, że rzadko kiedy należycie doceniam pracę tłumaczy, jednak w przypadku Tajemnicy eksplodujących zębów po prostu nie można nie wspomnieć o roli Adama Tuza. Dzięki swojemu medycznemu wykształceniu był w stanie prostować nieścisłe wypowiedzi autora, czy nawet poprawiać jego błędy (kochałam każdy przypis, który zaczynał się od "niezupełnie", "ściśle mówiąc" albo "to trochę zbyt daleko posunięte stwierdzenie").

Ostatecznie, dzięki świetnej pracy autora i tłumacza, powstała naprawdę fascynująca pozycja, w dodatku wydana wprost przepięknie (okładka jest cudowna, pierwsza strona każdego  rozdziału i podrozdziału została ozdobiona, a czasem pojawiają się też oryginalne grafiki ze starych czasopism!). Podczas czytania tej książki zbierzecie ogromne zasoby ciekawych anegdotek w sam raz na posiadówkę ze znajomymi (albo rozmowę na skype), czy rodzinną pogawędkę przy bożonarodzeniowym stole (chociaż może niekoniecznie od razu po jedzeniu... albo jeśli macie w rodzinie kogoś o słabych nerwach).

Konrad Możdżeń - Chodź ze mną

Kiedy Dariusz Drzewiecki postanawia otworzyć restaurację w piwnicy przedwojennego gmachu wrocławskiej Nowej Giełdy, nic nie zwiastuje kłopotów. Wręcz przeciwnie, pomysł wydaje się być strzałem w dziesiątkę, a miejsce jest... co prawda nieco stare i zaniedbane, ale za to z charakterem i historią! W końcu to właśnie tutaj w czasach wojennych mieściła się jedna z najlepszych restauracji w Breslau, która cieszyła się znakomitą renomą, gościła śmietankę towarzystwa i serwowała wyśmienitą wołowinę. 

Na początku wszystko idzie jak po maśle, ale z czasem atmosfera w restauracji robi się dziwnie niespokojna. Między pracownikami często dochodzi do kłótni, kolejne dziwne i niewytłumaczalne wydarzenia sprawiają, że opanowuje ich (a także czytelnika) coraz większy niepokój, a momentami wręcz swego rodzaju paranoja czy mania. Jednak ani Drzewiecki, ani jego pracownicy nie pozwalają dopuścić do siebie tej absurdalnej myśli, że z budynkiem faktycznie coś może być nie tak. Że stare, piwniczne cegły przesiąknięte są... czymś złym. 

Akcja powieści rozkręca się dosyć długo - jak na horror przystało. A jednak każde wydarzenie, każda rozmowa i każdy niepokojący, pełen napięcia moment, przybliża nas powoli do dramatycznego finału. A potem nagle wszystko bez ostrzeżenia zaczyna się dziać w tak zawrotnym tempie, że nie można nawet nabrać powietrza! Napięcie zostało zbudowane w cudowny sposób, akcja może urwać się w najbardziej newralgicznym momencie, a fabuła jest pełna niedopowiedzeń, które cały czas trzymają czytelnika w niepewności. Autor nie mówi wszystkiego od razu, nie podaje na srebrnej tacy (niczym kelner!) gotowych rozwiązań, pozwala nam wyciągnąć wnioski, tylko po to, żeby potem jednym zdaniem zniszczyć cały ten nasz nowo nabyty światopogląd! 

Możdżeń zaserwował swoim czytelnikom naprawdę makabryczny pomysł na fabułę (tak pozostając dalej w kulinarnym tonie). A jakby sam motyw nie był już wystarczająco przerażający, to swoją opowieść oparł na prawdziwej historii! W książce równolegle do siebie toczą się wydarzenia w dwóch liniach czasowych - teraźniejszego Wrocławia i przeszłego Breslau, dzięki czemu powoli zanurzamy się coraz głębiej w mrok i zepsucie, trawiące gmach restauracji (a ja dalej o jedzeniu). 

Kocham takie historyczne wstawki i nawiązania do prawdziwych wydarzeń! Zawsze też zupełnie inaczej podchodzi się do powieści, których akcja toczy się w znanym czytelnikowi miejscu. Studiowałam we Wrocławiu (chociaż nie byłam jednym z tych studentów, na których tak narzekał Hołota!), tyle razy przechodziłam koło Nowej Giełdy i nie wiem nawet, czy kiedykolwiek zwróciłam na nią uwagę! Chętnie poszłabym sobie tam teraz, żeby spojrzeć na budynek nowymi oczami - na razie muszą mi jednak wystarczyć zdjęcia w internecie (polecam!).

Możdżeń ma bardzo przyjemne, lekkie pióro, widać, że pisanie nie sprawia mu najmniejszego kłopotu. Sposób, w jaki tworzy opisy tych wszystkich przerażających momentów, naprawdę sprawiał, że czułam powoli zaciskający się wokół mojego gardła niepokój i ciareczkę na plecach! A w dodatku czytałam tę książkę, gdy byłam w domu całkiem sama. I to w nocy! 

Z drugiej strony, bardzo nie lubię, kiedy od razu poznajemy całą historię życia poszczególnych bohaterów, rozpisaną ciągiem na kilku stronach. Rozumiem, że Możdżeń postawił na wielowątkowość i prawdopodobnie nie mógł sobie pozwolić na to, żeby każdą z postaci wprowadzać powolutku, ale w tych momentach czułam pewien zgrzyt.

Autor stwierdził, że tworzył książkę niekoniecznie z myślą, że będzie miała niesłychanie głębokie przesłanie, a raczej, żeby dobrze i przyjemnie się ją czytało - i zdecydowanie mu się to udało! Co nie zmienia faktu, że jest mi trudno wybaczyć mu pewne rozwiązania fabularne - naprawdę zranił moje serduszko! No i pozostaje jeszcze kwestia zakończenia. Wiecie, tak naprawdę nie mogę zarzucić autorowi niczego poważnego, bo w końcu książka aż do ostatniej strony trzyma w napięciu i sprawia, że nasze serca biją szybko z nadmiaru emocji, ale myślałam, że bardziej się postara, a postawił na bardzo typowe rozwiązanie.

Mimo tych drobnych niedociągnięć, Chodź ze mną jest naprawdę bardzo dobrym debiutem. Początkowo Możdżeń chciał rozpocząć swoją karierę zbiorem opowiadań, jednak redaktorzy Vespera stwierdzili, że lepiej debiutować powieścią. A on sobie usiadł i machnął tę oto książkę (no dobra, pewnie trochę czasu mu to zajęło, ale jednak). I wiecie co? Naprawdę gościa podziwiam, bo pomysł jest świetny, a wykonanie najwyższej jakości (zresztą, po Vesperze niczego innego bym się nie spodziewała - spójrzcie chociażby na tę przepiękną okładkę!). W każdym razie, cieszę się że Możdżeń zaczął od powieści, bo nie jestem fanką opowiadań, więc istnieje szansa, że jeszcze długo nie miałabym okazji poznać twórczości tego pana!

Rena Barron - Królestwo dusz


Arrah pochodzi z rodu potężnych szamanów, jej babka jest Przywódczynią plemienia Aatiri, a matka Ka-Kapłanką Królestwa. Gdyby moc ujawniła się u dziewczyny, mogłaby stać się szamanką jeszcze silniejszą niż jej przodkowie. Jednak magia nie nadchodzi. Arrah rok w rok bierze udział w rytuale, podczas którego powinna uzyskać moce, ale bogini Heke nie chce jej pobłogosławić swoim darem.

Mimo że magia ucieka przed jej dotykiem, dziewczyna wciąż jednak potrafi ją dostrzec. Widzi też rzeczy, które nie są dostępne dla zwykłych śmiertelników, i wie, że zwiastują katastrofę. Nad Królestwem wisi widmo nieszczęścia, tajemnicza zakapturzona postać porywa dzieci w stolicy, a Arrah nie jest w stanie nic zrobić bez mocy. 

Chociaż... jest pewien sposób na rozwiązanie jej problemu. Istnieje rytuał, którego szarlatani używają, by móc zakosztować magii. Jednak cena za uzyskaną dzięki niemu moc jest straszna - w zamian za magię trzeba bowiem oddać swoje życie, kilka dni, miesięcy, czy nawet lat. I nigdy nie wiadomo, ile czasu moc zabierze tym razem.

Zacznijmy od tego, że sam opis wydawcy zdradza zdecydowanie za dużo i nie pamiętam już, czy czytałam go, zanim zabrałam się za książkę i zapomniałam, czy w ogóle go nie widziałam i wzięłam ją w ciemno, ale cieszę się z takiego obrotu sprawy, bo to, co jest tam napisane psuje całą niespodziankę (jeśli jeszcze go nie czytaliście, to nie róbcie tego przed lekturą książki!). 

Pomysł na historię, którą kreuje przed nami Barron, jest naprawdę dobry. Po pierwsze - motyw głównej bohaterki, która nie została obdarzona mocą (mimo że może wydawać się trochę oklepany), został tutaj naprawdę dobrze ograny. Autentycznie, w pewnym momencie zaczniecie razem z Arrah odczuwać niemal fizyczną frustrację z tego powodu. Cały czas będziecie czekać na ten moment, w którym jej moc niespodziewanie wybuchnie, bo przecież zazwyczaj tak właśnie się dzieje... prawda?

W książce jest też mnóstwo super mrocznych motywów, które są naprawdę świetne. Nie chcę zdradzić Wam zbyt dużo, ale wyobraźcie sobie na przykład zwiastujące nieszczęście chowańce, bezkształtne dusze, sunące po ziemi między niezdającymi sobie sprawy z ich istnienia zwykłymi ludźmi, owijające się wokół ich ciał, tańczące przed ich oczami. No świetna sprawa! 

Szkoda tylko, że została opisana pobieżnie, w dwóch zdaniach, które zgubiły się zupełnie w reszcie tekstu i ledwo zwróciłam na nie uwagę... 

A to nie jedyny moment, który był opisany w taki sposób - zaczął się nagle bez ostrzeżenia, a skończył jeszcze szybciej, zanim czytelnik w ogóle zdał sobie sprawę z tego, co ma przed oczami. Autorka zazwyczaj nie daje nam nawet chwili na pobudzenie wyobraźni! Wygląda to mniej więcej tak, jakby miała jakiś pomysł, wrzucała do tekstu jedno zdanie na ten temat i, zadowolona, że udało się go gdzieś wcisnąć, sunęła już do kolejnego.

Zresztą, to samo tyczy się akcji powieści. Wydarzenia z każdą chwilą robiły się coraz bardziej absurdalne i abstrakcyjne, ale wcale nie w ten dobry sposób, który na każdym kroku zaskakuje czytelnika. Akcja eskalowała nagle, bez żadnego ostrzeżenia i wytłumaczenia, wszystko działo się zbyt szybko i chaotycznie. Czasami nawet nie wiedziałam, co się w ogóle stało. Niektóre momenty były opisane tak niespójnie, że ich czytanie przestawało sprawiać przyjemność, a stawało się po prostu męczące (nie wspomnę już nawet o możliwości zrozumienia, co się dzieje).

Brakuje tu również lepiej rozwiniętego worldbuildingu. Zupełnie nie przeszkadzałoby mi, gdyby książka miała nawet 100 stron więcej, jeśli tylko autorka postanowiłaby przeznaczyć je na rozbudowanie przedstawionego w powieści świata. Skoro oparła swoją historię na bogach, wierzeniach i magicznych rytuałach, to mogła pokusić się o dokładniejsze wyjaśnienie zasad ich funkcjonowania, a także bardziej spójny rys historyczny. 

Niestety Królestwo mnie nie zachwyciło, nie złapało za serduszko i jeśli mam być szczera, to zdążyłam zapomnieć już nawet, jak nazywała się główna bohaterka. Żadna postać w tej książce do mnie nie przemówiła, a sposób pisania był chaotyczny i nie pozwalał na zanurzenie się w akcji. To jedna z tych książek, w której świetny pomysł zabiły... niewystarczające umiejętności, tworząc historię nadającą się jedynie do przeczytania i zapomnienia. Co bardzo mnie boli, bo miała w sobie ogromne pokłady (niewykorzystanego) potencjału.

Marko Kloos - Wstrząsy wtórne

W ofercie Fabryki Słów pojawia się w ostatnim czasie sporo przyjemnego sci-fi. Możemy cieszyć się na przykład nowym wydaniem Zaginionej floty Campbella (o pierwszej części pisałam już tutaj), a w październiku premierę miały właśnie Wstrząsy wtórne, czyli pierwsza część Wojen palladowych, nowej serii autora Frontlines

Kloos zabiera nas w swojej powieści do dalekiej przyszłości, w której ludzkość opuściła Układ Słoneczny i zamieszkała w systemie Gaja, składającym się z sześciu odmiennych planet. Najbliżej Słońca znajduje się Hades - jak sama nazwa wskazuje, miejsce tak gorące, że ludzie mogą mieszkać jedynie pod ziemią. Natomiast toksyczna atmosfera Archeonu zmusza jego mieszkańców do życia w podniebnych miastach dryfujących na wysokości 50 km (taka ciekawostka - Archeon jest jak Wenus, w przypadku tej planety właśnie takie rozwiązanie kolonizacyjne jest brane pod uwagę). Oceania - pokryta niemal całkowicie wodą, z jednym tylko skrawkiem lądu, na którym powstało miasto. Rhodia, Pallas, no i Gretia, jak ziemia obiecana, jedyna planeta wręcz perfekcyjna i prawie identyczna do naszej macierzystej Ziemi.

Siedemnaście lat temu doszło do krwawej wojny, która zaczęła się od zajęcia przez Gretyjczyków Oceanii. Pozostałe planety zawarły sojusz i w końcu udało im się rozgromić siły wroga, jednak życie straciło pół miliona ludzi. Świat dalej nie podniósł się po długoletniej, wyniszczającej wojnie, ale wszystko wskazuje na to, że ktoś nie chce, by kruchy pokój trwał zbyt długo.

Aden, major owianej złą sławą Czarnej Gwardii, najbardziej krwawej gretyjskiej jednostki, po pięciu latach w rhodyjskiej arkologii penitencjarnej zostaje wypuszczony na wolność. Jego planeta przegrała wojnę, jego armia już nie istnieje, a każdy obywatel Sojuszu żywi do niego same negatywne uczucia. Były major musi ułożyć sobie życie na nowo, odnaleźć się w nieznanej sytuacji (w końcu przez prawie połowę życia był oddany przegranej wojnie). A na rodzinnej planecie nie czeka go nic dobrego.

Jednak Aden nie jest naszym jedynym bohaterem. Kloos postawił na przedstawienie konfliktu i bieżących wydarzeń z punktu widzenia różnych postaci, stojących po obydwu stronach barykady. Poznamy więc także Idinę, sierżanta sił okupacyjnych Pallas, które pilnują porządku na Gretii, kapitana statku należącego do rhodyjskiej marynarki - Dustana, i Solveig, córkę jednego z gretyjskich potentatów zbrojeniowych, na którego spadły reperkusje za wywołanie wojny. 

Zabieg ten jest zdecydowanie ciekawszy, niż gdybyśmy obserwowali świat jedynie oczami Adena (chociaż naprawdę fajny z niego facet, a jego fragmenty na pewno są interesujące) - urozmaica akcję, pozwala nam poznać dużo więcej miejsc, a także postawić się na miejscu zarówno najeźdźcy, który zapoczątkował wojnę, jak i obrońców. 

Podoba mi się fakt, że akcja powieści rozgrywa się w jednym tylko systemie, w którym planety są bardzo zróżnicowane pod względem panujących na nich warunków i muszą pozostawać ze sobą w ścisłej zależności, prowadząc rozwiniętą gospodarkę międzyplanetarną. Wydaje mi się, że jest to najbardziej prawdopodobny rozwój wypadków w przypadku naszej faktycznej ekspansji kosmicznej. No i kocham te nawiązania do greckiej mitologii!

Kloos pisze w bardzo przyjemny i nieskomplikowany sposób. Wszystkie zjawiska natury fizycznej (takie jak ruch poszczególnych planet po ich orbitach), politycznej i technologicznej wyłuszcza nam przystępnie, chociaż w niektórych przypadkach, na mój gust, trochę zbyt pobieżnie. Nie skupia się na przykład szczególnie na naukowych aspektach takich jak podróż między planetami, co dla mnie jest ogromnym minusem. Brakowało mi też historycznego zarysu tego, jak ludzkość zawędrowała do systemu Gaja. Co prawda Kloos wspomina coś o pierwotnych osadnikach i ziarnach, które przywieźli z Ziemi, ale jest tego niewiele.

Akcja powieści zawiązuje się raczej powoli, widać, że Wstrząsy są tak naprawdę dopiero wprowadzeniem do historii właściwej. Obserwujemy już jednak, jak losy pojedynczych bohaterów splatają się ze sobą i jak nieznacznie zarysowuje się główny wątek fabuły. Nie oznacza to też wcale, że książka jest nudna - ile tam się dzieje! I to zarówno w przestrzeni kosmicznej, jak i na powierzchni! 

Zakończenie na pewno zachęca do niecierpliwego oczekiwania na kolejne tomy. Sama po ostatniej stronie długo nie mogłam otrząsnąć się z potrzeby, żeby od razu sięgać po kolejną część, na którą niestety trzeba jeszcze trochę poczekać.

Jakub Bielawski - Dunkel

Dunkel zabiera nas w podróż do roku 1945 do Schweidnitz, która później stanie się Świdnicą, do Faulbrücka, który w przyszłości zmieni się w Mościsko, i Reichenbacha, który kiedyś zostanie przechrzczony na Dzierżoniów. Ale na to jeszcze za wcześnie. W 1945 roku te tereny wciąż były przesiąknięte niemieckim dziedzictwem, ledwo odbite i "oczyszczone" z dotychczasowych mieszkańców - "już nie niemieckie, jeszcze nie polskie", jak ujął to Radek Rak. Dopiero rozpoczynały się repatriacje, głównie z Kresów Wschodnich, które Polska straciła w czasie wojny. I właśnie tak zaczyna się nasza podróż - od pociągów i długich kolumn wozów, przecinających Polskę w kierunku Dolnego Śląska.

Czasami myślę, że głębokie książki po prostu nie są dla mnie. Brakuje mi w nich akcji, brakuje jakiegoś punktu zaczepienia. Początek tej powieści to była... może nie droga przez mękę, ale na pewno walka z samą sobą, a raczej z myślami, błądzącymi wszędzie indziej, tylko nie wokół historii, która dopiero się zarysowywała. Ciągłe przeskoki w czasie i przestrzeni nie ułatwiały przywiązania się do jakiegokolwiek wątku, a powtarzające się monologi Dunkela (czy to można tak odmieniać?) były mocno przegadane. 

Z drugiej strony to właśnie styl, w którym powieść została napisana, urzekł mnie najbardziej. Jest coś niesamowicie fascynującego w sposobie, w jaki Bielawski operuje słowem, w jaki jego pióro tworzy obrazy pełne smutku i strachu, buduje atmosferę gęstą i duszną od niepokoju, w której zapadamy się już od pierwszych stron... Chociaż tak naprawdę wcale się nie zapadamy - to jej oślizgłe, brutalne macki oplatają nas i nie pozwalają się wyswobodzić. 

Jestem fanką wszelkiej makabry, grozy i ciemności (co prawda tylko w powieściach, bo na żywo strasznie się jej boję). Z fascynacją obserwowałam więc gęstniejący wokół czytelnika mrok, podziwiałam ten sugestywny danse macabre, w który porwał nas Bielawski, koszmarny bal upiorów, przerażający tym bardziej, że zmory były tak naprawdę ludźmi, w których oczach odbijała się ciemność. 

Dunkel, nasz tajemniczy narrator, kocha wszystko, co złe, paskudne i szkaradne. Zachwyca się ludzkim zepsuciem, wychwala najbardziej mroczne zakamarki duszy. Opisanie przez niego postaci otrzymują nawet atrybuty upiorów i szkarad, ich brudne stopy są niczym gargulcze łapy ze szponami, a zachowanie dzikie i zwierzęce. Świat widziany jego oczami jest brzydkim, ponurym miejscem, w którym z nieba leci popiół, a ludźmi kierują najniższe pobudki. 

Bielawski mistrzowsko przedstawia także zderzenie kultur, do którego doszło podczas zasiedlania Dolnego Śląska, wybuchową mieszankę chłopskiego sposobu myślenia, śląskiej gwary, niemieckich naleciałości, wschodniej ludowości, wierzeń, duchów i czarownic. Jego styl, mimo że niezwykle poetycki, jest utrzymany w cudownie swojsko-chłopskim tonie (moim ulubionym cytatem jest "To, co nas otacza, to mizeria i dykta"), ale też oczywiście niepokojący i mroczny.

Doceniam pomysł na niecodzienny sposób, w który autor postanowił przedstawić ten interesujący i niezwykle ważny, chociaż również brutalny i niekoniecznie chwalebny moment w polskiej historii. Bez suchych faktów, za to żywo, niesamowicie obrazowo, do bólu wręcz naturalistycznie, wykorzystując w tym celu historie i dramaty zwykłych ludzi.

Niestety sama fabuła nie była szczególnie niesamowita. Przeczytałam w jakiejś recenzji, że zakończenie jest świetne i warto czekać na nie całą powieść, ponieważ z nawiązką wynagradza początkowe trudy. Czekałam więc i czekałam, po czym okazało się, że... od prawie samego początku spodziewałam się dokładnie takiego rozwoju wydarzeń. Na szczęście im głębiej, tym historia stawała się ciekawsza (chociaż wcale nie łatwiejsza w odbiorze), a pod koniec aż trudno było mi się z nią rozstać dokładnie w momencie, gdy zaczęła być naprawdę interesująca.

Czy to wybitna książka? Szczerze - nie wiem. Mam co do niej mieszane uczucia. Na pewno jest wymagająca, zarówno ze względu na sposób w jaki została napisana, jak i na ładunek emocjonalny i psychologiczny, jaki ze sobą niesie. Przedstawiona w niej historia jest niesamowicie trudna, smutna i brzydka. Wartości takie jak miłość i rodzina zostały odarte ze swojego piękna, pozbawione jakiegokolwiek pozytywnego wydźwięku. Dunkel zdecydowanie nie jest książką, którą można przeczytać na raz. To powieść, którą męczy się strona po stronie i domyślam się, że dla niektórych może okazać się nie do przebrnięcia.

Przedstawienie naszej śląskiej historii w tak makabryczny i bezwstydny sposób jest niewątpliwie ciekawym, choć również obrazoburczym rozwiązaniem. Z jednej strony to powieść historyczna, która ukazuje, jak trudno było połączyć poniemiecką przeszłość z odzyskaną polskością. Z drugiej jej baśniowo-mityczny wydźwięk kojarzy mi się z pierwotnymi, okrutnymi wersjami baśni Braci Grimm. Ale jest to też bardzo intymna opowieść o rodzinie, pełna zarówno mrocznych sekretów, jak i zachwycająco dosadnych i pięknych zdań, które pozostaną w Waszej pamięci na długo. Dunkel może Was pokonać, ale powinniście dać mu szansę na wyjawienie swojej historii. 

Meg Elison - Księga bezimiennej akuszerki

Pierwsze zdanie w opisie Księgi bezimiennej akuszerki brzmi: "Opowieść podręcznej w świecie postapo". I musicie wiedzieć o mnie jedną rzecz - gdy tylko widzę słowo "postapo", biorę książkę w ciemno. Tak jakoś wizja końca świata i świata po końcu świata zawsze mnie nęci, przyciąga i interesuje. Zazwyczaj liczę też, że będą w niej zombie. Albo jacyś mutanci. 

No i w tym przypadku niestety się przeliczyłam, ale przymknijmy na to oko i skupmy się na książce. (No dobrze, żartuję, tak naprawdę wiedziałam, że prawdopodobnie nie będzie tu zombie.)

Tajemnicza gorączka zaczyna dziesiątkować społeczeństwo. Nikt nie wie, skąd się wzięła, nikt nie potrafi znaleźć lekarstwa. Śmierć dosięgła wielu mężczyzn, jednak choroba zdecydowanie częściej uderza w kobiety i dzieci. Wszystkie niemowlęta rodzą się martwe, a matki w połogu umierają zaraz po nich. Nasza główna bohaterka jest położną, akuszerką, codziennie więc stoi w pierwszej linii frontu i przyjmuje na świat kolejne martwe dzieci. Do czasu, gdy gorączka dopada również ją.

Kiedy budzi się z maligny, jest sama w opuszczonym szpitalu, być może sama w całym mieście (trochę zalatuje mi to pierwszym odcinkiem The Walking Dead, brakuje tylko drzwi z nabazgranym na szybko napisem "dead inside"). Szybko okazuje się, że nowy świat jest całkowicie zdominowany przez mężczyzn, a kobiet zostało jak na lekarstwo. Nasza bohaterka będzie musiała wykazać się nie lada zdolnościami, żeby przeżyć i bardzo dobrze ukrywać swoją płeć, żeby nie wpaść w ręce jakiejś szajki niewyżytych facetów i nie zostać ich seks-niewolnicą.

Historia już od samego początku jest mroczna i okrutna. Wykreowany przez Elison świat po apokalipsie to posępne, smutne miejsce, w którym liczy się tylko brutalna siła, w którym większy i bardziej agresywny (w domyśle mężczyzna) bierze wszystko, na co ma ochotę, a słabsi (czyt. kobiety) muszą mu się podporządkować. 

W Księdze brakuje co prawda podobnie rozwiniętej ideologii, co w Opowieści podręcznej (stwierdzam to jedynie na podstawie serialu, bo książki Atwood nie czytałam). To po prostu świat, w którym spuszczeni ze smyczy, pełni chuci faceci nie muszą już zwracać uwagi na jakiekolwiek konwenanse, mogą natomiast organizować masowe gwałty i trzymać swoje zdobyczne kobiety na łańcuchach lub w klatkach, jak zwierzątka domowe, które mają im dostarczać rozrywki. Rola kobiety nie jest już nawet zdegradowana do klaczy rozpłodowej. Jest gorzej. 

Autorka zeszła na jeszcze niższy poziom upodlenia, a brutalna wizja, którą kreuje, jest naprawdę przerażająca. Elison po mistrzowsku przedstawia ten psychologiczno-społeczny aspekt, związany z końcem świata. Pokazuje, jak różne mogą być reakcje poszczególnych ludzi - w jednych budzą się najgorsze instynkty, inni znajdują w sobie siłę do czynienia dobra. Jednak resztki społeczeństwa nieubłaganie staczają się coraz niżej.

Historię poznajemy z dwóch perspektyw - przez trzecioosobowego narratora oraz z dziennika, który prowadzi akuszerka. Zapisuje w nim swoje przeżycia i przemyślenia, czasami również historie innych ludzi, na których uda jej się trafić. I to właśnie do tego kajecika najbardziej chciałabym się przyczepić.

Swoje wspomnienia akuszerka zapisuje w bardzo dziwny, wręcz absurdalny sposób. Zdania są pourywane, nieskładne. Zakładam, że zamysł był taki, że zapisywała swoje myśli byle jak, na szybko, bez zastanowienia, ale niestety wygląda to bardziej jakby była upośledzona. Zresztą, jeśli ktoś siedzi gdzieś zabarykadowany przez miesiąc, to naprawdę znajdzie trochę czasu, żeby napisać składnie trzy akapity... I o co chodzi z tymi znakami > albo >>>, albo =, które ciągle pojawiają się w jej zapisach? Wiecie, ja rozumiem sens tych znaczków, ale ich użycie, czasami w zupełnie bezsensownych miejscach, z biegiem czasu robi się tylko coraz bardziej irytujące.

Myślałam też, że w całej tej historii będzie trochę więcej mistycyzmu. Już sama Księga bezimiennej akuszerki brzmi co najmniej jak nowy apokryf do Biblii, a pierwszy rozdział nastraja właśnie w taki sposób i chyba to dało mi nadzieję na coś więcej.

Jak widzicie, mam więc kilka obiekcji co do książki, ale całość była... w porządku. Tak bym to chyba określiła. Nie zamierzam się nią jakoś szczególnie zachwycać, bo jednak wykonanie trochę mnie rozczarowało, ale sama historia jest ciekawa, prawdopodobnie całkiem realistyczna i dająca do myślenia, mimo że wszystko, naprawdę wszystko w tej powieści kręci się wokół seksu. 

Albert Jawłowski - Miasto biesów. Czekając na powrót cara

Za życia Mikołaj II był najbardziej znienawidzonym carem z dynastii Romanowów. Sto lat po śmierci jest uznawany za "męczennika", który umarł "walcząc" z bolszewizmem, zyskał tytuł świętego kościoła prawosławnego, a co roku, w rocznicę jego śmierci, wielotysięczne pielgrzymki wyruszają w kilkugodzinną wyprawę do miejsca, gdzie prawdopodobnie zostały porzucone zwłoki cara i jego świętej rodziny.

Mówi się, że Rosja to nie kraj - to stan umysłu. Państwa zachodnie zazwyczaj wrzucają nas, Słowian, do jednego worka i nie widzą różnicy między Rosjaninem a Polakiem, bo w końcu obydwaj piją wódkę na obiad. I na śniadanie. I w ogóle z mlekiem matki. Jednak nawet dla nas Rosja jest tworem czysto abstrakcyjnym, niewyczerpaną inspiracją memów i źródłem nieskończenie głupich filmików na yt. Czy można się temu dziwić? To kraj tak groteskowy i pełen skrajnych różnic, że w tym samym mieście, nawet na dwóch końcach jednej ulicy, mogą stać posagi przedstawicieli zupełnie sprzecznych ze sobą ideologii. 

I to właśnie starał się w swojej książce zaprezentować Jawłowski. Głośne morderstwo cara wykorzystuje jako tło do przedstawienia skomplikowanej historii i jeszcze bardziej zawiłego systemu polityczno-ideologicznego państwa, podziału społeczeństwa, groteskowych działań kolejnych przywódców i partii. Przyznaję, że osoby o niewielkiej wiedzy na temat historii Rosji (w tym ja) mogą odczuwać co jakiś czas potrzebę, żeby posiłkować się internetem, by w pełni zrozumieć poruszane przez Jawłowskiego kwestie.

Nie zmienia to jednak faktu, że lektura Miasta biesów jest szalenie ciekawa. Autor sprawnie prowadzi nas przez meandry polityczne i historyczne, a obrazy miejsc i postaci w jego wykonaniu są naprawdę świetne. Gdy opisuje kolejne lokacje, które odwiedził podczas swojej podróży, robi to z takim oddaniem i plastycznością, że można się poczuć, jakby samemu było się w tym miejscu i oglądało multimedialną prezentację o historii Rosji w Centrum Jelcyna, albo wdychało zapach sosen, siedząc na ławeczce w leśnym monasterze. 

Reportaż został napisany z dużą dozą sarkazmu, momentami wręcz prześmiewczo, Jawłowski raczy nas błyskotliwymi spostrzeżeniami i żartobliwym komentarzem. Czasem pojawiają się tu trudne podręcznikowe słowa, ale przez większość czasu książka jest utrzymana w dosyć kolokwialnym tonie. Znajdziemy w niej więc zarówno piękne, niemal poetyckie opisy, jak i polityczno-historyczne wywody, a także slang w stylu "huraganowej beki" oraz "gównoburz". Zastanawia mnie tylko, dlaczego niektóre angielskie słowa pozostały w swojej oryginalnej formie (jak "outdoorowy"), a inne autor postanowił przeokropnie spolszczyć, zarzucając czytelnika "tokszołami". Patrzenie na to aż bolało...   

Miałam też nadzieję, że autor poświęci znacznie więcej uwagi kultowi Romanowów. W końcu śmierć rodziny carskiej to niezwykle płodna ziemia dla wszelkiej maści teorii spiskowych (które kocham!). Kontrowersje zaczynają się już od pytania, czy morderstwo w ogóle miało miejsce. Może rodzina carska tak naprawdę uciekła z kraju? Może Anastazji (jednej z córek Mikołaja) faktycznie udało się przeżyć, tak jak mówiły pogłoski? Autor oczywiście wielokrotnie porusza temat mistycyzmu, który narósł przez lata wokół tego tematu, wiary, według której Mikołaj Romanow powróci (jak Jezus) i uratuje swoje państwo. Temat cara przewija się co jakiś czas przez całą książkę, ale zdecydowanie chciałabym przeczytać więcej o tej spiskowej stronie medalu!

Ostatecznie więc Jawłowski nie tylko przedstawia nowożytne mity, kulty i teorie narosłe wokół śmierci cara, ale głównie przybliża nam mentalność rosyjskiego społeczeństwa, daje lekcję historii i polityki. I zdecydowanie rozbudza ciekawość, która prosi, żeby sięgnąć po więcej.

Jonathan J. Moore - Przerażające choroby i zabójcze terapie

Jonathan Moore, twórca dwu przyjemnie brzmiących książek, które być może mieliście już okazję czytać (Powiesić, wybebeszyć i poćwiartować czyli historia egzekucji oraz Zastrzelić, zadźgać i otruć czyli historia morderstwa), przychodzi do nas z kolejnym sympatycznym tytułem - Przerażające choroby i zabójcze terapie, czyli historia medycyny, jakiej nie znałeś

Nowa pozycja Moore'a to niesamowita podróż poprzez medyczne dzieje ludzkości. Oczywiście nie mogło zabraknąć w niej opisu największych plag, które nękały nas przez wieki i chorób tak znanych jak dżuma, trąd, ospa, hiszpanka i gruźlica, natomiast równie interesujący jest rozdział o rozwoju chirurgii czy chorobach tropikalnych, które są dla nas dużo bardziej abstrakcyjne (ile razy słyszeliście o słoniowaciźnie tropikalnej?). 

Z każdym kolejnym rozdziałem uświadamiałam sobie coraz bardziej, jak wiele rzeczy próbowało zabić ludzkość przez tysiąclecia. I naprawdę jestem pod wrażeniem, że udało nam się dotrwać aż do teraz, tym bardziej, że głównym remedium na wszelkie dolegliwości było zazwyczaj picie moczu, rozsmarowywanie na ciele wydzielin ze zwłok młodych chłopców zabitych o północy albo noszenie na szyi wora pełnego ziemniaków. 

Jak widzicie, więcej w tym czarów i magii niż prawdziwej medycyny, a to tylko mały wycinek niesamowitych rewelacji, jakimi dzieli się z nami Moore. Jeśli myśleliście, że puszczanie krwi czy pijawki są dość dziwną praktyką, gdy ktoś jest na skraju śmierci, to uwierzcie mi - ludzie mieli mnóstwo jeszcze głupszych, bardziej przerażających i abstrakcyjnych pomysłów, nawet w czasach, w których, wydawałoby się, medycyna była już dużo lepiej rozwinięta. 

Po przeczytaniu tej książki czuję ogromny niedosyt - tylko dlatego, że autor nie był w stanie wyczerpująco opisać wszystkich aspektów związanych z historią medycyny na tych 200 stronach! Dał nam natomiast namiastkę tej niesamowitej historii, pozwolił liznąć różne tematy, żeby rozbudzić naszą ciekawości i zachęcić do dalszej eksploracji (co właśnie czynię). Podaje nawet kilka lektur uzupełniających (natomiast wszystkie są po angielsku). Dlatego postanowiłam również zachęcić Was do sięgnięcia po kilka innych pozycji, jeśli zainteresował Was których z poruszanych przez Moore'a tematów (lista na dole). 

Książka jest przepięknie wydana - znajdziecie w niej mnóstwo zdjęć, obrazków, rycin z zamierzchłych czasów. Kompozycja tekstu i obrazu jest bardzo przejrzysta i przyjemna dla oka. Niestety niektóre strony są czarne i widać na nich KAŻDY odcisk palca.

Muszę się jeszcze przyczepić do samej treści - pojawia się w niej ogromna liczba powtórzeń. Przymrużyłabym na to oko, gdyby nadużywano  terminów medycznych, których nie można niczym zastąpić, ale jeśli mamy w jednym zdaniu "w przypadku" a w kolejnym "w tym przypadku", to już trochę przegięcie. Znalazły się tu też błędy w korekcie, jakieś nadprogramowe słowo, niedopatrzenie - przy wymienianiu objawów pewnej choroby mamy osłabienie, kilka innych i znów "wyraźne osłabienie" - i pomyłki pokroju "mikroby są wchłaniani i wdychani".

Czy wpłynęło to znacząco na odbiór książki i moją ocenę? Zupełnie nie. Uważam, że to świetna lektura, a Moore'owi udało się zebrać w tej niewielkiej objętościowo pozycji zatrważająco wielką dawkę wiedzy, abstrakcyjnych wiadomości i niesamowitych ciekawostek. Jeśli historia medycyny (i jej wiele, wieeeele mrocznych stron) Was interesuje, to nie możecie pominąć Przerażających chorób i zabójczych terapii.


Dla zainteresowanych:

Jennifer Wright, Co nas (nie) zabije. Największe plagi w historii ludzkości

Jeffrey Alan Lieberman, Czarna owca medycyny. Nieopowiedziana historia psychiatrii

James Wynbrandt, Bolesna historia stomatologii albo płacz i zgrzytanie zębów od starożytności po czasy współczesne

Nicola Temple, Catherine Whitlock, Poznaj swoje bakterie oraz Poznaj swoje hormony (tutaj jest już więcej nauki i biologii niż historii)

Ambrose Parry, I sprawisz, że wrócę do prochu (to akurat pozycja fabularna, natomiast jest to bardzo dobra historia i świetnie pokazuje stan chirurgii, położnictwa i anestezjologii w XIX wieku)