George Zaidan - Składniki. Osobliwa chemia tego, co jemy i czym się smarujemy

Czy patrząc na tytuł tej książki, też macie wrażenie, że powinna opisywać niebezpieczne i szkodliwe składniki w tysiącu przeróżnych rzeczy, których codziennie używamy lub które jemy? Bo ja właśnie takie wyobrażenia miałam o tej pozycji. Okazało się jednak, że jest... trochę o czymś innym, niż się spodziewałam.

Większa część Składników nie skupia się stricte na chemicznym składzie otaczającego nas świata, a na przeglądzie danych z przeróżnych badań na temat kilku wybranych substancji. Przy okazji opisuje też sposób przeprowadzania tychże badań (na przykład ich różne rodzaje), opracowywania wyników (i jak można w nich pokłamać, żeby otrzymać coś, co chcemy otrzymać) oraz tego, jak trudno jest uzyskać wystarczająco wiarygodne dane, żeby na ich podstawie móc stwierdzić z jakim prawdopodobieństwem coś może nas zabić i o ile skróci nasze życie. To bardziej opracowanie wyników i wniosków płynących z dotychczasowych badań, a następnie przeniesienie ich na przystępną, popularnonaukową mowę. Sam autor zaznacza, że zajmuje się tłumaczeniem języka nauki na taki nasz, codzienny.

Nie zrozumcie mnie źle, wcale nie żałuję, że książka ostatecznie przybrała taką, a nie inną formę. Styl Zaidana jest zabawny i błyskotliwy, a sama pozycja zawiera niesamowicie dużo ciekawych informacji. To bardzo przyjemna lektura, która dostarcza nie tylko rozrywki, ale też naprawdę sporo przydatnej wiedzy i świetnych anegdotek, które można potem opowiadać znajomym na imprezach - "Wiecie, co sprawia, że na basenie pachnie, jak pachnie? Myślicie, że to chlor? Otóż, muszę Was zmartwić...".

I to też nie do końca tak, że wcale nie ma tutaj tych tytułowych składników - autor skupia się po prostu na kilku wybranych produktach. Porusza na przykład kwestię kremu do opalania i tego, w jaki sposób chroni nas (lub nie chroni) przed poparzeniem i rakiem skóry. Wspomina też o tych 70 rakotwórczych substancjach, które znajdziemy w papierosach. Tutaj chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, że są one raczej szkodliwe, a jednak! Zaidan zabiera nas w naukową podróż, przedstawiając długotrwały proces zbierania dowodów, które ostatecznie udowodniły negatywny wpływ porannego papieroska na zdrowie (popołudniowego zresztą też).

Jeśli jesteście już zainteresowani tematem, ale chemia nigdy nie była Waszą najmocniejszą stroną i obawiacie się trochę tego aspektu, to śpieszę zapewnić Was, że zupełnie nie powinniście się nim przejmować. Zaidan posługuje się prostym językiem - zupełnie nienaukowym, wręcz potocznym. W dodatku używa dowcipnych, uroczych rysunków i mnóstwa abstrakcyjnych porównań, dzięki którym w przystępny (i przezabawny) sposób tłumaczy nawet najbardziej zawiłe naukowe procedury i chemiczne procesy. Wiele skomplikowanych aspektów zwyczajnie upraszcza, żeby dało się je łatwiej przyswoić. A jego nerdowski humor jest po prostu cudowny!

Do tej pozycji trzeba po prostu odpowiednio podejść. Jeśli sięgniecie po nią z myślą, że dostaniecie zero-jedynkową odpowiedź na pytanie, czy przetworzone jedzenie albo krem do opalania mogą nas zabić i w którym roku naszego życia ta śmierć nadejdzie, to możecie czuć się zawiedzeni. Zaidan postanowił zamiast tego pokazać nam szerszą perspektywę. Próbuje zachęcić nas do własnych rozważań i uświadomić, dlaczego nie powinniśmy ślepo wierzyć w każdy clickbaitowy nagłówek, który wyskoczy nam w internecie. 

Nie odnalazłam w tej książce odpowiedzi na wszystkie pytania, które miałam, gdy do niej siadałam, ale zamiast tego dowiedziałam się wielu innych interesujących rzeczy (a skończyłam studia chemiczne, więc w sumie troszkę wiem zarówno o chemii, jak i o procesie badawczym, pisaniu artykułów naukowych i ich recenzowaniu). Składniki czyta się naprawdę świetnie, a nie dość, że poszerzają nasze horyzonty, to jeszcze możemy się przy nich cudownie bawić!

Jeff Guinn - Co się stało w Jonestown? Sekta Jima Jonesa i największe zbiorowe samobójstwo

Jak niepozorny, trochę dziwny chłopiec z niezamożnej rodziny stał się pomazańcem bożym? Jak zjednał sobie tysiące ludzi, którzy poświęcali życie jego wizji? Jaka droga wiodła od kościoła, którego misją było niesienie pomocy, do największego samobójstwa w nowożytnym świecie?

18 listopada 1978 roku 909 osób popełniło zbiorowe samobójstwo w Jonestown, amerykańskiej osadzie Świątyni Ludu w Gujanie. Przez kilka kolejnych miesięcy cały świat żył tym tragicznym wydarzeniem, które do dzisiejszego dnia pozostaje jedną z najbardziej wstrząsających historii w dziejach Ameryki (a nie ukrywajmy, są to raczej krwawe i smutne dzieje).  

Zachowało się nagranie z dnia, gdy doszło do samobójstwa. Słychać na nim płacz, krzyki i prośby, a na pierwszym planie wybija się głos Jima Jonesa, założyciela Świątyni, który namawia wiernych do zabicia swoich dzieci, a potem siebie. Ale do tego okropnego, przerażającego wydarzenia dochodzi dopiero pod koniec tej historii. Najpierw reportaż skupia się na wszystkim, co do niego doprowadziło - a było tego całkiem sporo.

Tekst jest niezwykle wyczerpujący, to naprawdę ogromna dawka wiedzy - w końcu książka ma prawie 700 stron! Guinn nie pominął żadnego aspektu życia Jonesa - od dzieciństwa, roli, jaką odegrali jego rodzice, pierwszych związków, ślubu, początków działalności, przeciwności, na które się natykał i wielu, wieeeelu innych rzeczy (o których nie zamierzam Wam pisać, żebyście mieli po co czytać tę książkę), aż do jego śmierci.

Autor opiera się na relacjach byłych wiernych, którzy opuścili Świątynię na którymś momencie jej rozwoju, a także kilku ocalałych, którym udało się uniknąć zbiorowego samobójstwa. Wykorzystuje historie Zatroskanych Krewnych, używa materiałów, przechowywanych przez Instytut Jonestown - listów, dokumentów i nagrań z wielogodzinnych kazań Jonesa, a także protokołów z rozprawy sądowej. Czasami bazuje też na swoich własnych obserwacjach i przemyśleniach (wtedy zaznacza ten fakt).

Książka jest bardzo dobrze napisana - nie tylko pod względem merytorycznym, ale również stylistycznym. Czyta się ją niesamowicie dobrze, narracja została umiejętnie i ciekawie poprowadzona, w odpowiednich chwilach budując napięcie lub uderzając w emocje czytelnika. Jedyny szkopuł, to moment, w którym nagle Świątynia zaczęła się bardzo szybko rozwijać. Wydaje mi się, że był on dla odmiany zbyt pobieżnie opisany.

Guinn często i dobitnie kładzie nacisk na to, że Jonesowi nie chodziło tylko i wyłącznie o nieograniczoną władzę i odgrywanie Boga. Że w jakimś stopniu faktycznie chciał pomagać ludziom. W końcu Świątynia Ludu wyróżniała się między innymi tym, że była jednym z pierwszych "kolorowych kościołów", a Jones głośno wygłaszał swoje antyrasistowskie poglądy i walczył z nierównością społeczną, zaś większość wyznawców pozyskiwał w czarnych, biednych dzielnicach. 

Z drugiej strony był niekwestionowanym mistrzem słowa i manipulacji, upozorowywał mistyczne uzdrowienia, żerując na łatwowiernych, miał też urojenia i wyimaginowanych wrogów. Był hipokrytą - czuł, że on i jego najbliżsi są ponad zasadami, które sam narzucił reszcie swoich wyznawców. Bezgraniczne uwielbienie zaślepiło go i przekonało o własnej wielkości do tego stopnia, że w końcu mianował się Bogiem. Ingerował w każdy aspekt życia wiernych - od tego, gdzie śpią i w co się ubierają, do tego, z kim mogą wziąć ślub czy też uprawiać seks. A mimo wszystko większość tych ludzi do ostatnich chwil życia patrzyła na niego z miłością, spijała absurdalne wizje i pomysły z jego ust niczym nektar, a w końcu razem z nim poszła na śmierć. 

Szczerze? Cały czas miałam nadzieję, że ta historia jednak skończy się inaczej, że ktoś zapobiegnie bezsensownej śmierci setek ludzi (w tym dzieci!). Niestety, nie możemy wymazać przeszłości i zapobiec tej katastrofie. Zamiast tego Guinn stara się odpowiedzieć na pytanie, co sprawiło, że tak wielu ludzi było gotowych opuścić swoje rodziny i dotychczasowe życie, złożyć swój los w rękach obcego faceta, a w końcu umrzeć w imię jego wizji. A także kim ostatecznie był Jones - dobrym człowiekiem, który chciał nieść pomoc i walczyć o równe prawa, czy wytrawnym manipulatorem, megalomanem, dążącym do zyskania wiecznego uwielbienia? 

George Orwell, Odyr - Folwark zwierzęcy

Myślę, że nawet ci, którzy nie czytali Folwarku, mają jako takie pojęcie, o czym jest ta powieść. Zwierzęta, zmęczone okropnymi warunkami życia, głodem, wyzyskiem i pracą ponad własne siły, postanawiają zbuntować się przeciwko ludziom, wyganiają swojego dotychczasowego właściciela i zaczynają same zarządzać farmą. Jako że najmądrzejszymi stworzeniami są świnie, to im przypada sprawowanie pieczy nad nowo powstałą społecznością. Niestety okazuje się, że uzyskana "wolność" szybko zmienia się po prostu w kolejną formę niewoli - jednak tym razem ładnie opakowaną w podniosłe słowa i idee.

Twórczość Orwella od dziesięcioleci zachwyca swoim satyrycznym sposobem przedstawiania świata i jego bolączek. Folwark zwierzęcy jest, obok Roku 1984, jedną z jego najbardziej znanych powieści i należy do książek, które po prostu trzeba przynajmniej raz przeczytać. Historia została tu przedstawiona w nieco innej odsłonie, w której główną rolę odgrywa często stosowany w bajkach dla dzieci antropomorfizm, przez co cała opowieść zyskuje baśniowy charakter. 

A ta bajkowość aż się prosi, żeby zaprezentować ją w formie graficznej! Ekspresyjny styl i ciemne kolory są nieco niepokojące, a dzięki temu idealnie oddają charakter powieści. Ilustracje sprawiają wrażenie wręcz niedbałych - kreska jest rozmyta, niektóre postaci zostały przedstawione za pomocą samych konturów.  Na stronach pojawia się stosunkowo niewiele tekstu, a jednak zawarte w nim zostały najważniejsze informacje i główny przekaz Folwarku.

Historia w prosty sposób obrazuje niepokojące autora trendy i wyznawane przez niego prawdy - krytykę totalitaryzmu i nierówności społecznych. Odnajdziecie w tej powieści nawiązania do znanych reżimów i ustrojów politycznych. To alegoria początków komunizmu, antyutopia, w której wzniosłe słowa i obietnice szybko zostają zapomniane lub wypaczone. Władza w niepowołanych rękach (czy też racicach) jest nadużywana, zaczyna kontrolować każdy aspekt życia swoich obywateli, a główna zasada Folwarku, czyli "wszystkie zwierzęta są równe", zyskuje dopisek "ale niektóre są równiejsze". Chciałoby się powiedzieć, że to tylko przerażająca wizja, która nigdy nie powinna się ziścić. Niestety wszyscy znamy ją już z lekcji historii.

Dla tych, którzy już znają tę powieść, ta książka na pewno będzie miłym przypomnieniem. U tych, którzy po raz pierwszy spotkają się z bohaterami Folwarku, pozostanie niedosyt, który aż prosi, żeby zabrać się za oryginał Orwella. A przy okazji we wrześniu Wydawnictwo Jaguar wyda graficzny Rok 1984, którego nie mogę się doczekać!

Laura Kneidl - Someone new

Po cudownej duologii Jednak mnie kochaj, która podbiła serduszko moje i wielu, wielu innych osób (jeśli jeszcze jej nie czytaliście, bardzo Was zachęcam), Kneidl przychodzi do nas z zupełnie nową historią (z jeszcze ładniejszą okładką!). 

Micah ma bogatych rodziców prawników, wychowała się w zbytkach i całe życie myślała, że należy do szczęśliwej, kochającej rodziny. Niestety, to wyobrażenie zaczęło się rozpadać, gdy jej brat został wyrzucony z domu po tym, jak rodzice nie zaakceptowali faktu, że jest gejem. Zapadł się pod ziemię i wygląda na to, że tylko Micah się tym przejmuje. Stara się go za wszelką cenę odszukać, podczas gdy jedynym zmartwieniem jej rodziców jest wymyślenie najbardziej wiarygodnej wymówki jego nieobecności dla swoich bogatych, wysoko postawionych znajomych. 

W dodatku na imprezie, organizowanej w domu rodziców, Micah poznaje kelnera, Juliana, i przypadkiem doprowadza do jego zwolnienia. Niedługo potem okazuje się, że chłopak jest jej nowym sąsiadem i nieszczególnie chce przyjąć jej przeprosiny ani utrzymywać z nią kontakt. A w dodatku ma swoje tajemnice.

Ten opis fabuły (a raczej jej niewielkiej części) może wydawać się niezbyt ekscytujący, ale niech Was to nie zwiedzie - w książce dzieje się dużo, dużo więcej!

Kneidl po raz kolejny pokazuje, że można pisać lekko, przyjemnie i ciekawie, a równocześnie poruszać trudne i bardzo istotne tematy. Bohaterowie Someone new borykają się z tyloma różnymi problemami, od braku akceptacji ze strony najbliższych i wykluczenia ze względu na swoją orientację, przez spełnianie oczekiwań rodziców kosztem swoich marzeń, po nastoletnią ciążę (uwaga, to NIE spojler, tylko historia jednej z pobocznych postaci). Spotykają się oni z ogromną niesprawiedliwością, niezrozumieniem i okropnie krzywdzącymi stereotypami. Ale z drugiej strony, odkrywają też, jak potrzebna jest w życiu przyjaźń i miłość.

Jest tu też zaskakujący wątek, którego zupełnie się nie spodziewałam, ale naprawdę jestem bardzo szczęśliwa i wdzięczna Kneidl za to, że go wykorzystała. To dla mnie główny atut jej książek - autorka nie ma oporów przed sięganiem po naprawdę trudne motywy, porusza mnóstwo kontrowersyjnych tematów, nie boi się  łamać tabu. Jej historie nigdy nie są powierzchowne, czy głupiutkie, zawsze mają głębszy sens, znaczenie i, przede wszystkim, wartość. Duży nacisk kładzie także na ukazanie psychiki swoich postaci i tego, jak ogromny wpływ mają na nich sytuacje, w których się znajdują. Someone new nie jest wyjątkiem. Naprawdę, pokochałam tę książkę jeszcze bardziej w momencie, w którym dowiedziałam się, o czym jest tak naprawdę. 

A w dodatku po prostu dobrze się to czyta. I nieważne, czy jesteśmy akurat świadkami potwornej dramy, kłótni, namiętnych uniesień, miłosnych wyznań (niekoniecznie w tej kolejności), czy na światło dzienne wychodzą najbardziej skryte tajemnice, czy główna bohaterka je śniadanie - każdy z tych momentów jest równie wciągający. 

Lekkie pióro Kneidl kreuje ciekawe postaci, które są takie ludzkie i prawdziwe - mają swoje pasje, nawyki i dziwactwa. Nawet bohaterowie, którzy pojawiają się sporadycznie, otrzymują wyraziste cechy szczególne. Micah i Julian co prawda nie przekonali mnie do siebie równie mocno, co Sage i Luca, ale i tak bawiliśmy się razem bardzo dobrze. Po prostu czegoś mi brakowało w nich i ich relacji. Na pewno nie podobało mi się to, że wydawali się nie mieć za bardzo wspólnych zainteresowań ani tematów, ani czegokolwiek, co faktycznie by ich łączyło, poza swoim uczuciem, co jest, nie ukrywajmy, trochę... smutne. 

Niemniej jednak, są wątki, które powinno się poruszać w literaturze, a już zdecydowanie w literaturze młodzieżowej i young adult, której odbiorcy sami mogą się borykać z takimi problemami i w takiej lekturze odnaleźć ukojenie i akceptację. A jeśli nie są w podobnej sytuacji, to przynajmniej będą mogli się czegoś nauczyć, zrozumieć i wypracować dobre podejście. I książki Kneidl idealnie się do tego nadają. Dostarczają nam dawkę dobrej zabawy, która przy okazji grzeje nasze serduszka, ale też otwiera oczy na coś więcej. 

Robin Wall Kimmerer - Pieśń Ziemi


Na kartach Pieśni Ziemi wykształcona pani botanik, od wielu lat prowadząca pracę badawczą i dydaktyczną na uniwersytecie, spotyka się z wolnym indiańskim duchem, dla którego rośliny to starsi bracia i siostry. A jakby tego było mało, jest ona także poetką, która swoją niesamowitą więź z przyrodą potrafi opisać tak przepięknie, że aż chce się zanurzyć nagie stopy w wilgotnej leśnej murawie. Ta książka to historia kobiety, matki i nauczycielki. To też historia Matki Ziemi. I pierwszej matki, która wypadła ze szczeliny w niebie wprost do oceanu naszego świata.

Z każdego słowa i zdania tej książki przebija ogromny szacunek, jakim Kimmerer darzy przyrodę i wierzenia swoich przodków. To nie tylko Pieśń Ziemi, ale też Pieśń o Ziemi. Autorka snuje przed nami słodko-gorzką opowieść, jak gdybyśmy siedzieli wspólnie przy indiańskim ognisku, czasem doprawioną nutką grozy, zawsze z morałem, z zakończeniem, które daje nam do myślenia. Opowiada o więzi, jaka może istnieć między człowiekiem a naturą, o wzajemnym szacunku, miłości, ale też o obowiązkach, które Ziemia ma wobec nas i tych, które my jesteśmy jej winni (a niezbyt dobrze się z nich wywiązujemy). 

Wszystko w tej książce jest takie barwne, pełne głębi, blasku i nęcąco piękne. Każde zdanie zdaje się pulsować życiem. Pieśni nie czyta się szybko, ją się celebruje. Smakuje się na języku pojedyncze słowa i zwroty, zatrzymuje na chwilę, żeby dokładnie wyobrazić sobie opisywane przez Kimmerer rośliny, zwierzęta i miejsca (albo wyszukuje ich zdjęcia w internecie), rozważa przekonania autorki, rewiduje swoje podejście do życia. 

Język, którym posługuje się Kimmerer jest przepiękny, obrazowy i niezwykle sugestywny. Z jednej strony poetycki, z drugiej bardzo przystępny i lekki. Zachwyca swoją prostotą, a równocześnie niekwestionowanym kunsztem. Autorka potrafi stworzyć za pomocą pióra niesamowity klimat, który sprawi, że zagłębiając się w kolejne rozdziały jej opowieści, poczujecie spokój, akceptację i miłość.

A przy okazji, książka ani przez moment nie wydaje się mdła, przesłodzona, patetyczna, czy irytująco wzniosła, czego odrobinę się obawiałam. Jest za to wzruszająca, łapiąca za serduszko, słodka jak poziomki, które jedliście w dzieciństwie i rześka jak zapach poranku na wakacjach nad jeziorem. 

Z drugiej strony potrafi być też rozdzierająco smutna - uświadamia nam naszą ignorancję, niewdzięczność i niszczycielską naturę, która doprowadziła do ogromnych zniszczeń, zanieczyszczonych zbiorników wodnych, wymarłych gatunków, topiących się lodowców. Ukazuje ogrom ludzkiego okrucieństwa, kiedy przedstawia paskudne działania, jakich podejmowali się koloniści wobec Indian. W końcu jest to też opowieść o przemijaniu i dorastaniu, o rzeczach, które utracimy w ciągu życia, ale także o tych, które możemy zyskać.

Autorka raz po raz zastanawia się, czy da się w pełni szanować przyrodę i żyć z nią w zgodzie w dzisiejszym wszechobecnym konsumpcjonizmie, w którym zawsze mówią nam, że mamy czegoś za mało, ciągle chcemy więcej i wydzieramy to Ziemi, podczas gdy główne zasady Odpowiedzialnych Zbiorów mówią, żebyśmy brali tylko tyle, ile potrzebujemy i nigdy nie więcej niż połowę. Kimmerer zdaje sobie sprawę, że trudno jest przyjąć stare indiańskie obyczaje w naszym konsumpcyjnym świecie. Trudno być wdzięcznym drzewom, które oddały życie za kartkę papieru, którą trzymasz w ręce. Trudno dziękować kwiatom, stojącym w wazonie na Twoim stole, za to, że dały się zerwać. Ale zawsze można próbować!

Czy Pieśń otworzyła moje oczy i od teraz zacznę żyć w zgodzie z naturą i wystrzegać się wszelkiego zepsucia, czy posieję Trzy Siostry na swoim balkonie, będę pozdrawiać przelatującą obok mnie pszczołę i dziękować drzewom za cień? Prawdopodobnie nie, chociażby dlatego, że nie zmieszczę na balkonie kukurydzy, o dyni już nie wspominając (to dwie z Trzech Sióstr).

Wiem natomiast, że była to zachwycająca przygoda, niesamowicie przyjemna, ale też rozwijająca. Wiem także, że coś musi się zmienić w naszym postępowaniu. Że jakkolwiek dziwne by się to nie wydawało nam, dzieciom wiecznego głodu i nieumiarkowania, Ziemi należy się szacunek za wszystkie dary, którymi nas obdarza. Że potrzebuje naszej pomocy. A ta książka jest na pewno krokiem w dobrą stronę.

Jack Campbell - Nieulękły

Legendę Johna "Black Jacka" Geary'ego zna każdy człowiek, zarówno w Sojuszu, jak i we wrogim Syndykacie. W końcu był bohaterem, który w brawurowy sposób poświęcił swoje życie w jednej z pierwszych bitew długiej i wyniszczającej wojny. Został pośmiertnie awansowany do wyższej rangi wojskowej, a jego przydomek pojawił się w każdym podręczniku. 

Cały wiek później oddziały Sojuszu natrafiają na samotną kapsułę ratunkową, unoszącą się w niezmierzonych przestworzach systemu Grendel. W środku znajdują swojego wielkiego bohatera "Black Jacka", który przeżył całe stulecie w stanie hibernacji, a teraz wraca do żywych. Wydarzenia, od których minęło już sto lat zaciekłej wojny, dla Geary'ego miały miejsce dosłownie chwilę temu. Wszyscy jego najbliżsi, przyjaciele i współtowarzysze broni od dawna nie żyją - zresztą, ich dzieci też zdążyły już umrzeć. 

Wciąż nikt nie jest bliżej wygranej, niż w dniu, kiedy wojska Syndykatu zaatakowały Sojusz. Jednak, gdy "Black Jack" powraca z martwych, w ludziach odżywa wiara w to, że ta niekończąca się, wyniszczająca całe pokolenia wojna w końcu zostanie wygrana. Geary musi więc nie tylko odnaleźć się w nowej rzeczywistości, zrozumieć nowoczesną technologię i pogodzić ze śmiercią wszystkich, których znał, ale także sprostać oczekiwaniom, które tysiące pełnych nadziei żołnierzy pokładają w narosłej przez stulecie legendzie.

Przyznaję, że na początku (przez jakieś pierwsze sto stron) nie potrafiłam się wciągnąć w tę historię, a narracja wydawała mi się raczej toporna i drętwa. Momentami dla odmiany stawała się nieznośnie patetyczna, a podniosłe wypowiedzi bohaterów o honorze, walce i poświęceniu przez większość czasu były po prostu miałkie. 

Znajdziemy tu też bardzo typowy podział ról - Syndykat to barbarzyńcy, ciemiężyciele, którzy ograniczają prawa swoich obywateli, wykazują się zerowym poszanowaniem dla życia - zarówno wrogów, jak i swoich własnych ludzi. Ich słowo jest warte tyle, co nic, a okrucieństwo nie zna granic. Po drugiej stronie mamy Sojusz, ludzi czystego serca, dla których najważniejszy jest honor i duma.

Sam Geary jest żołnierzem idealnym - wie, co to obowiązek, bez zająknięcia wykonuje rozkazy, jest mądry, błyskotliwy, z jednej strony to twardziel, z drugiej przejmuje się śmiercią swoich współtowarzyszy, za punkt honoru postawił sobie uratowanie każdego żołnierza we flocie Sojuszu, stara się za wszelką cenę podnieść morale - nie tylko dzięki mocy legendy "Black Jacka", ale także przez najzwyklejsze rozmowy z szeregowcami. 

Jak dotąd nie ma w tej historii niczego szczególnie wyjątkowego, prawda? Na szczęście to jeszcze nie koniec. Otóż w Nieulękłym opisane zostały najbardziej wyjątkowe i najlepsze kosmiczne sceny batalistyczne, jakie dane mi było śledzić. A do tego są całkiem realnie przedstawione! (Oczywiście na tyle, na ile realne mogą być bitwy kosmiczne). 

To nie są Gwiezdne Wojny, w których małe korwety popylają w jedną i drugą stronę z głośnym laserowym pił-pił-pił. Tę książkę odróżnia od innych przede wszystkim to, że zachowany został w niej realizm ogromnych odległości między okrętami. Oznacza to między innymi, że jeśli dwa statki znajdują się w odległości sześciu minut świetlnych, to na wiadomość z jednego trzeba na drugim czekać te 6 minut. Campbell wziął pod uwagę także efekt relatywistyczny, który utrudnia... w sumie wszystko - od komunikacji, przez wykonywanie manewrów, po celowanie we wrogie statki - już przy 0,2 prędkości światła. 

Co prawda sprawia to, że te świetne sceny batalistyczne są strasznie... powolne. Każda reakcja dociera do nas z opóźnieniem. Jeśli ogromny okręt bojowy Syndykatu został zbombardowany w odległości 3 minut świetlnych od nas, to na łunę wybuchu musimy trochę poczekać. I wiecie, co jest w tym najbardziej niesamowite? Że mimo wszystko, lektura trzyma w ogromnym napięciu, a sceny walki czytacie na (dłuuugim) wdechu.

Na szczęście lektura nie jest wyjątkowo skomplikowana, ale wcale nie czyta się jej lekko. Autor poruszył tu mnóstwo problemów - straszne wojenne realia, przemęczenie żołnierzy, tysiące umarłych, dzieciaki, które zaciągają się do wojska, zatracenie swoich wartości, wypaczona moralność, niekompetentne dowództwo. Jest tu też zdecydowanie więcej taktyki wojennej i politycznych utarczek między dowódcami floty niż wartkiej i niesamowicie szybkiej akcji. Chociaż z drugiej strony akcja rozgrywa się przy 0,1 prędkości światła! (Jeśli nie chce Wam się tego liczyć, to jest to 108 milionów km/h)

A do tego dostajemy świetny bonusik, który najprawdopodobniej będzie miał duży wpływ na historię (a przynajmniej taką mam nadzieję!), chociaż teraz został wspomniany tylko mimochodem. 

Przyznaję bez bicia, że nigdy wcześniej nie słyszałam o Zaginionej flocie Campbella, dlatego niesamowicie cieszy mnie to nowe wydanie, dzięki któremu w końcu poznałam historię "Black Jacka". To jedna z najciekawiej skonstruowanych książek sci-fi, jakie czytałam i nie mogę się doczekać dalszych losów floty Sojuszu z Geary'm na czele! 

Erika Engelhaupt - Co za ohyda! Po mrocznej stronie nauki

Jeśli zastanawialiście się kiedyś, czy Wasz pupil będzie ucztował na Waszych zwłokach, jeśli niespodziewanie umrzecie i zostawicie go bez źródła pożywienia, co sprawia, że karaluchy są jednymi z najbardziej niezniszczalnych istot na naszej planecie albo czy faktycznie powinniśmy sikać na poparzone przez meduzę członki, jak w Przyjaciołach, przychodzę z dobrą nowiną. Możecie odetchnąć z ulgą i w końcu odnaleźć upragnione odpowiedzi na wszystkie najdziwniejsze i najobrzydliwsze z nurtujących Was pytań. Ta książka powstała specjalnie dla Was. 

Jednak nie dajcie się zwieźć - chociaż nosi tytuł Co za ohyda!, nie opowiada jedynie o obrzydliwych robalach, które mogą przejąć nasze domy, pasożytach, które zagnieżdżają się w ludzkich mózgach, czy sikach w basenach miejskich. Za tytułową "ohydą" kryje się zdecydowanie dużo więcej, na przykład kwestie, które z niewiadomych powodów od wieków pozostają tematem tabu, takie jak miesiączka i kobiece narządy - przez stulecia wyszydzane i marginalizowane. Wiecie, ile niesamowitych, ale też krzywdzących zwyczajów i zabobonów jest związanych z kobiecym okresem? 

Zresztą, Engelhaupt nie boi się poruszać nawet najbardziej kontrowersyjnych tematów - wręcz przeciwnie, na różnego rodzaju tabu poświęciła cały jeden rozdział! Tak więc nie przeczytamy tylko o niesamowitych zdolnościach adaptacyjnych karaluchów, ale także o... kanibalizmie i nekrofilii! Faktycznie znajdą się tu tematy naprawdę obrzydliwe. Takie, które sprawiają, że człowiek wzdryga się na samą myśl o nich (chociaż każdego z nas może odstręczać co innego). A jednak autorka cały czas stara się nam uświadomić, że wbrew pozorom... lubimy rzeczy obrzydliwe! 

(W końcu czytacie tę recenzję, więc zdecydowanie coś Was do tego ciągnie!)

Przez meandry obrzydliwości i makabry autorka prowadzi nas za pomocą zabawnej, błyskotliwej i niesamowicie wciągającej narracji. Opowiada mnóstwo historii z własnego życia, a na przestrzeni lat doświadczyła wielu abstrakcyjnych przeżyć i odwiedziła naprawdę ogromną liczbę niesamowitych miejsc. Kiedy pisała nowy post na swojego bloga Gory Details (coś jak Drastyczne Szczegóły), a potem do kolumny w National Geographic, robiła gruntowny reasearch, niejednokrotnie odwiedzając instytuty naukowe, fermy czerwi, czy też... degustacje robali! Ta kobieta to dopiero ma życie! 

Wydawałoby się, że nic jej niestraszne i faktycznie - wychodzi z założenia, że w momencie, w którym zagłębia się w jakiś temat, rozkłada go na czynniki pierwsze i opisuje w zabawnej, przystępnej formie, przestaje się go bać! Sama jest raczej ździebko ekscentryczną, ale też niesamowicie sympatyczną osobą i bardzo często można to zauważyć w tej książce. Jej artykuły mogą na pierwszy rzut oka sprawiać wrażenie naukowych, ale czyta się je jak dobre opowieści albo ciekawe anegdotki z imprezy.

Jeśli jeszcze nie przekonałam Was, że to naprawdę niesamowita książka, to dodam tylko, że co chwila będziecie chcieli sprawdzić jakąś ciekawostkę w internecie i nawet się nie obejrzycie, kiedy skończycie, oglądając pana pajączka, który macha kolorowym kuperkiem, żeby zdobyć serce pani pajączkowej swoim tańcem. Mówię Wam - super sprawa! 

Co za ohyda! jest przeogromną dawką ciekawych i zadziwiających informacji, a najlepsze jest to, że wiedza ta nie ogranicza się do jednej dziedziny! Autorka zabiera nas w podróż przez czas i przestrzeń - do egzotycznych krain, naszych piwnic, ale także wgłąb ludzkiego ciała i mózgu. Umiejętnie łączy przeszłość z przyszłością. Często wplata w swoje opowieści stare tradycje dawnych ludów, a z drugiej strony porusza tematy, które w najbliższym czasie mogą zyskać większą popularność lub rozwinąć się i na stałe zagościć w naszej rzeczywistości - czy będziemy mogli przeszczepiać ludzkie głowy? Czy przerzucimy się na wysokobiałkową dietę robalową? 

Książka podzielona jest na rozdziały, w których z kolei znajdziemy po kilka artykułów, traktujących na różne tematy. Teoretycznie można więc czytać ją na raty, wyrywkowo, tylko od czasu do czasu raczyć się kolejną dawką paskudztwa i makabry. Teoretycznie, bo tak naprawdę nie będziecie mogli się od niej oderwać! Czemu czytanie o wszelkiego rodzaju ohydztwach sprawia nam tak dużą przyjemność? Odpowiedź na to pytanie też się tu pojawi.

Ta książka jest genialna! Jestem nią zachwycona i mam nadzieję, że zdołałam Was przekonać, że dokładnie takiej lektury potrzebujecie w swoim życiu! Chciałabym jedynie, żeby została wydana z odrobinę większym rozmachem, ale sama treść spełniła (a raczej przebiła!) wszystkie moje oczekiwania. 

A jeśli chcielibyście więcej książek o podobnej tematyce, to ostatnio polecałam Kiedy umrę, zjesz mnie, kocie?, którą też pokochałam od pierwszego wejrzenia (do recenzji możecie przejść tutaj).

Christina Henry - Alicja

Kiedy Alicji udało się uciec ze Starego Miasta, przez długi czas była w stanie powtarzać tylko nieskładnie jakiś bełkot o mężczyźnie z wielkimi króliczymi uszami. Nic dziwnego, że szybko trafiła do psychiatryka. Ludzie zachodzili w głowę, dlaczego ułożona, bogata dziewczyna z dobrego domu udała się w tak paskudne i niebezpieczne miejsce, jakim jest Stare Miasto? I co jej się tam przydarzyło? Tego Alicja nie pamięta nawet teraz, niemal dziesięć lat później. Tak, tyle właśnie czasu minęło od tajemniczych wydarzeń, które pozbawiły dziewczynę jej życia i skazały na smutną egzystencję w przytłaczających, ponurych ścianach psychiatryka, w którym jej jedynym przyjacielem był Topornik - głos słyszany zza ściany, oko i kawałek brody, widziane przez myszą dziurkę między ich pokojami. 

Wszystko zmienia się w momencie, gdy w szpitalu dochodzi do wypadku i Alicja z Topornikiem wydostają się na zewnątrz. Niestety, nie mogą długo cieszyć się wolnością - na ich barki niemal od razu spada ogromna odpowiedzialność, a zadanie, które ich czeka, będzie tak trudne i niebezpieczne, że dziewczyna nie raz zatęskni za ścianami swojej celi i dawkami ogłupiających proszków. 

Alicja w Krainie Czarów jest dziełem wyjątkowym, abstrakcyjnym, tajemniczym i niepokojącym. Już od ponad stu pięćdziesięciu lat pobudza wyobraźnię kolejnych pokoleń czytelników i pozwala im zanurzyć się wgłąb świata pełnego dziwów, niedopowiedzeń i charakterystycznych, surrealistycznie wykreowanych postaci. Nic dziwnego, że na przestrzeni lat doczekała się wielu przeróżnych adaptacji, opracowań i retellingów. Tym razem historię wzięła na warsztat Christina Henry, autorka horrorów i dark fantasy, która osadziła przygody Alicji w mrocznej i iście makabrycznej scenerii.

W jej książce będziemy mieli okazję spotkać wszystkie najbardziej znane postaci z Krainy Czarów (no dobra, może oprócz Królowej Kier), choć w nieco innej (zazwyczaj dużo paskudniejszej) odsłonie. Sama Alicja  nie występuje tu w roli niewinnej dziewczynki, tylko skrzywdzonej kobiety, która przeżyła piekło. A Stare Miasto zdecydowanie nie zasługuje na miano Wonderlandu. To okrutny i brutalny świat, gdzie na porządku dziennym są wojny gangów, ściąganie haraczy, porwania i mordy na ulicach, zdominowany przez mężczyzn, którzy kobiety traktują jak towar i wykorzystują w celach rozrywkowych albo po prostu gwałcą w zaułkach.  A im głębiej nasi bohaterowie będą się zapuszczać w mroczne uliczki Starego Miasta, tym więcej przerażających rzeczy odkryją. 

W mroczny klimat powieści wpada się od razu, szybko i niepostrzeżenie - niczym wgłąb króliczej nory. Cały czas wisi nad nami (i nad bohaterami) przyprawiający o gęsią skórkę cień tajemniczego, przerażającego Dżaberłaka. Ale oprócz niego w każdej uliczce czyha na bohaterów nowe niebezpieczeństwo - czasami przyziemne, czasami wręcz przeciwnie. Świat wykreowany przez autorkę robi na czytelniku ogromne wrażenie, z jednej strony odstrasza go swoim okrucieństwem, potokami krwi i zdegradowanym społeczeństwem (no chyba, że lubicie takie rzeczy, ja nie będę Was oceniać), z drugiej zaś nęci fantastycznymi motywami i tajemnicami.

Henry postawiła na niejednoznaczne postaci - zarówno Topornik, jak i Alicja nie dają się do końca zdefiniować. Obydwoje zostali doświadczeni przez los, ich zachowania i myśli mogą być momentami bardzo chaotyczne, widać ich wewnętrzną walkę z demonami przeszłości, ale także z samym sobą. Motyw choroby psychicznej i szaleństwa został tu przedstawiony z punktu widzenia samych "szaleńców", co tylko dodaje historii aury oniryzmu i czegoś nie do końca uchwytnego.

Zazwyczaj staram się na bieżąco zapisywać podczas czytania swoje spostrzeżenia, które będę mogła wykorzystać później w recenzji. Otóż, niech głównym wyznacznikiem tego, jak świetną książką jest Alicja będzie fakt, że nie mogłam się od niej oderwać nawet na sekundę. Ani żeby zapisać cokolwiek, ani żeby zmienić pozycję (a ręka ścierpła mi tak bardzo, że prawie umarłam. Ale musiałam doczytać ją do końca!). Ta historia jest naprawdę niesamowita! Nie chcę w żaden sposób umniejszać zasług Carrolla, ale Henry wykorzystała potencjał jego dzieła po mistrzowsku i udało jej się stworzyć cudowną książkę, w której oczarowało mnie wszystko - od samego pomysłu na wykorzystanie i "podrasowanie" tej historii, poprzez mroczny klimacik, na postaciach kończąc.

No i oczywiście trzeba jeszcze wspomnieć o przecudownej okładce i ilustracjach! (To akurat zasługa Macieja Komudy a nie Christiny Henry, ale musicie przyznać, że są idealne!)