książki
recenzje
Sarah J. Maas - Dom Ziemi i Krwi cz. I
Bryce za dnia pracuje w galerii Griffin Antiquities, gdzie sprzedaje dzieła sztuki i nie do końca legalne artefakty, na zlecenie swojej pracodawczyni poluje też na kolejne starożytne skarby. W nocy zaś prowadzi beztroskie życie młodej imprezowiczki, przepełnione alkoholem, narkotykami, rozdzierającą uszy muzyką w nocnych klubach i przypadkowym seksem w obskurnych łazienkach. A przynajmniej do czasu, kiedy miastem wstrząsa przerażające, krwawe morderstwo, które sprawia, że świat Bryce rozsypuje się na kawałki.
Na wstępie powiem, że nie przepadam za urban fantasy, a z nim mamy tutaj poniekąd do czynienia - nie jest to, co prawda, nasz świat, natomiast technologia jest rozwinięta na podobnym poziomie, dostajemy więc telefony, karabiny, samochody, przeszklone wieżowce, a do tego... Fae, Anioły i magię. Być może lubicie takie połączenie i będziecie zachwyceni wykreowaną w książce rzeczywistością, ale nawet jeśli nie jesteście wielkimi fanami tych motywów w fantastyce, to najprawdopodobniej i tak to przebolejecie - po pierwsze dlatego, że to w końcu Maas, a wszyscy kochamy Maas, a po drugie, fabuła i postaci na pewno Wam to zrekompensują.
Te postaci! Jak one są dobrze wykreowane. Maas zawsze tworzy silne główne bohaterki, ale w przypadku Bryce przeszła samą siebie. Oczywiście dziewczyna jest wygadana, zbuntowana, niezależna, głośno mówi o swojej nienawiści do zaborczych samców Fae i potrafi nieźle zaleźć za skórę. Jest pół człowiekiem-pół Fae, ale teoretycznie nie otrzymała żadnych magicznych zdolności po swoim nadprzyrodzonym tatku i nie wyróżnia się niczym szczególnym, poza swoim ciętym językiem i zamiłowaniem do absurdalnie wręcz wysokich obcasów. A przynajmniej jeszcze niczym się nie wyróżnia. Nie można jednak nie wspomnieć o pozostałych bohaterach, którzy wcale nie są gorzej przedstawieni i szybko zdobywają nasze serduszka. Nawet poboczne postaci, takie jak szefowa Bryce albo Lele, mają tyle charakteru, że nie można ich nie lubić.
Na pewno tysiąc razy słyszeliście już (a jeśli nie, to jeszcze usłyszycie), że w Domu Ziemi i Krwi poznajemy zupełnie nową Maas. I faktycznie podczas czytania Crescent City miałam nieodparte wrażenie, że wcześniej autorka musiała się powstrzymać, a teraz w końcu mogła być w pełni sobą. Przekleństwa wylewają się ze stron książki potokami, o niezobowiązującym seksie mówi się bez ogródek i niewybrednie, świat jest brutalny, brudny i brzydki, a historia łamie serduszko już na pierwszych stronach. Ale nie bójcie się, oczywiście dalej wszyscy bohaterowie są niemożliwie piękni.
Świat został wykreowany spójnie i z rozmachem - jego historia, system rządów, funkcjonowanie, hierarchia, nawet układ miasta - wszystko jest dopracowane dużo bardziej niż w przypadku Dworów czy Szklanego Tronu. Niestety sprawiło to, że czasami akcja zwalniała, a my dostawaliśmy opis tego czy innego aspektu, za czym nie przepadam, chociaż widać, że Maas starała się płynnie wpleść te opisy w ciąg fabuły, więc zgrzyty są niewielkie. Jest to świat, w którym ludzie są traktowani jak najgorszy sort istot, wykorzystywani przez magiczne stworzenia, a pół-Fae, pokroju Bryce, wcale nie mają się lepiej. Maas zafundowała nam też mnogość innych magicznych postaci, które nie pojawiły się w jej poprzednich sagach. Fae, wampiry, czarownice, demony i różne inne ciekawe istoty funkcjonują w jednym społeczeństwie i wiecie co? Efekt końcowy jest naprawdę świetny!
Zauważyłam w recenzjach, że pod adresem tej książki skierowane są dwa główne zarzuty - jest w niej za dużo przekleństw a akcja zbyt wolno się rozwija. Powiem tak, jeśli kogoś rażą wulgaryzmy, będą go razić w każdych ilościach. Moim zdaniem pasowały do klimatu, który Maas starała się stworzyć w swojej powieści i zupełnie mi nie przeszkadzały. W końcu to nie jest tak, że w każdym zdaniu pojawiają się przynajmniej dwa przekleństwa. Nie odczułam też zbyt powolnego rozwoju akcji, wręcz przeciwnie, podobało mi się, że jest tutaj tak dużo codziennego życia, normalnych momentów, że poznajemy stopniowo świat i bohaterów, atmosfera nieznacznie się zagęszcza, a tajemnice nawarstwiają powoli.
Crescent City to niesamowita mieszanka, nie tylko pod względem różnorodności magicznych stworzeń. Fantasy przeplata się tu z kryminałem, przed nami mnóstwo tajemnic do rozwiązania, no i oczywiście jest jeszcze zalążek romansu! Aż boję się zaczynać drugą część, bo wiem, że znów pozostawi mnie z książkowym kacem poziom milion. Dlatego odkładam czytanie jak najdłużej się da, tym bardziej, że drugi tom podobno ma być wydany dopiero pod koniec przyszłego roku! No dobra, kogo ja oszukuję, pisanie tej recenzji przypomniało mi, jak bardzo podobała mi się sama książka i chyba nie będę w stanie powstrzymywać się dłużej!
0 komentarze:
Prześlij komentarz