Peter A. Flannery - Mag bitewny (księga II)

Druga księga Maga bitewnego kontynuuje historię Falka, jego przyjaciół i całego ludu Furii, nad którym wisi coraz bliższa wizja ostatecznej wojny z chordami Opętanych. Zbliża się też moment, w którym Falko powinien przystąpić do Rytuału Assai i, jeśli przejdzie go pomyślnie, przywołać smoka. Jednak chłopak dalej nie jest w stanie władać magią ofensywną, a magowie zrobią wszystko, żeby nie przeszedł próby pomyślnie. 

Meredith cały czas stara się odkryć prawdę na temat Wielkiego Opętania, ale jest to tajemnica tak straszna i porażająca, że jej ujawnienie może raz na zawsze odmienić utarty porządek rzeczy. A Marchio Dolor wysyła w świat swojego Pogromcę, powstałego tylko w jednym celu - by miażdżyć Wielkie Dusze. Czy magowie bitewni są gotowi na walkę z tak potwornym przeciwnikiem? Czy Falko zdoła pokonać przeciwności czekające na niego w mrocznych rytualnych korytarzach? Jaki smok odpowie na jego wezwanie? I najważniejsze pytanie - czy królestwa Furii postanowią w końcu zjednoczyć się pod potężnym naporem wroga?

Akcja w tej części składa się w dużej mierze ze scen batalistycznych, kolejnych potyczek między armiami Furii a legionami Opętanych albo krwawych pojedynków magów bitewnych i demonów. Moim zdaniem jest to jedna z największych, niekwestionowanych zalet książki, gdyż sceny te są naprawdę świetnie napisane, dramatyczne, wciągające, poruszające i niesamowicie ciekawe. Podczas lektury czytelnik doświadcza ogromu emocji, a kolejne opisy pochłania z zapartym tchem i nieraz... łzami w oczach. 

Tak właśnie, wzrok Was nie myli. Jest to oczywiście powieść brutalna, mroczna i pełna przemocy, ale też niesamowicie poruszająca. Ja sama przepłakałam pół książki. I to wcale nie był ten rodzaj wzruszonka, kiedy w oku zakręci się pojedyncza łezka. Łzy lały mi się po twarzy potokami, a w niektórych momentach autentycznie szlochałam. Nie spodziewałam się zupełnie, że ta książka będzie aż tak wzruszająca i piękna, ale również dojmująco smutna. Flannery potrafi oczarować swoich czytelników przepięknymi popisami honoru, poświęcenia i odwagi. Jednak równie łatwo może w ułamku sekundy złamać ich serduszka. 

Nie jestem w stanie stwierdzić, która część podobała mi się bardziej. O ile w przypadku pierwszej zwracałam uwagę na jej sztampowość i wykorzystanie utartych schematów, o tyle w drugiej zupełnie mi to nie przeszkadzało. Jest to historia pod wieloma względami przewidywalna, a jednak dalej trzyma w napięciu tak ogromnym, że ledwo można oderwać się od czytania. Wiem, że wiele osób oceniło Maga nisko własnie ze względu na tę powtarzalność, twierdząc, że niczego nowego do fantastyki nie wnosi i że prawdziwi wyjadacze gatunku nie odnajdą w nim niczego godnego uwagi. Nie mogę się z tym zgodzić. Przeczytałam w swoim życiu już całkiem sporo fantasy, a jednak niewiele książek wzbudziło we mnie tyle emocji i mogło pochwalić się tak dobrymi scenami walki (naprawdę uważam, że to ogromny plus, wiecie, jak często autorzy traktują je po macoszemu?). 

Jestem też niezmiennie oczarowana motywem smoków, a szczególnie ich pamięci rasowej, która okazała się bardzo ciekawym pomysłem. Zresztą, kogo ja oszukuję, jeśli w książce pojawiają się smoki, magowie i bitwy, na pewno będę szczęśliwa. Natomiast na niekorzyść książki przemawia na pewno zakończenie - spodziewałam się czegoś... lepszego. Czegoś, co zrobiłoby na mnie większe wrażenie. Nie podoba mi się też zbyt szybka przemiana Falka z chucherka w niesamowitego maga.

Może nie jest to książka, która zmieni Wasze życie, ale na pewno zafunduje Wam ogromną dawkę emocji, a także po prostu dobrej zabawy. A chyba o to w tym wszystkim chodzi, prawda? Dlatego myślę, że i początkujący fani fantastyki, i zagorzali jej czytelnicy znajdą w niej coś dla siebie. 

Violetta Krasnowska - Będziesz siedzieć. O polskim systemie niesprawiedliwości

Człowiek skazany za zabójstwo na 25 lat pozbawienia wolności na podstawie tylko jednego donosu - i to jeszcze złożonego przez osobę, której nawet nie było na miejscu zdarzenia? Podczas gdy świadkowie zarzekają się w sądzie, płaczą i powtarzają, że nie widzieli oskarżonego? I gdy nie wskazują na niego żadne realne dowody? Niemożliwe, prawda? Cóż, u nas wszystko jest możliwe.

To zresztą nie jedyny przykład wyroku, który skazał niewinną osobę na wiele lat więzienia. Na odbijanie się od sądów kolejnej instancji, składanie apelacji, tysiące próśb o wykonanie badania wariografem i coraz bardziej rozpaczliwe próby zachowania resztek nadziei. W swojej książce Krasnowska przedstawia siedem takich historii. Na pewno jest ich zdecydowanie więcej.

W reportażu pojawiają się wywiady z ofiarami tych niesprawiedliwych wyroków, z ich obrońcami, a także z pracownikami Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, którzy codziennie na swoich biurkach znajdują dziesiątki listów od osób, uważających, że zostały niesłusznie skazane. Część tych historii jest najprawdopodobniej wyssana z palca, ale znajdują się też takie przypadki, kiedy wszystko wskazuje na to, że ktoś został niesłusznie oskarżony. I tym ludziom Fundacja stara się pomóc, nieraz przez całe lata. W książce pojawiają się także fragmenty zeznań, uzasadnienia wyroków sądowych i odrzuconych apelacji - niektóre są naprawdę absurdalne. Są też opisy zbrodni, nieraz bardzo dramatyczne i pełne przerażających szczegółów.

Oskarżeni mówią Krasnowskiej o swojej długoletniej walce, która dla niektórych z nich wciąż trwa. Tak, część tych ludzi dalej odsiaduje wyroki, podczas gdy prawdziwi mordercy być może dalej są na wolności. Mówią o tym, jak zostali wyrwani ze swojego życia, i to jeszcze w młodości. Nawet jeśli już wyszli z więzienia albo jeśli zostaną jeszcze uniewinnieni, straconych lat nie uda im się już nigdy odzyskać. 

Przerażające jest też to, że nikt nie odpowiedział (i najprawdopodobniej nigdy nie odpowie) za wyrządzone im krzywdy. Policjanci, który źle wykonali swoje obowiązki, w rażący sposób nie zastosowali się do procedur, prokuratura, która przeprowadziła śledztwo po łebkach, starając się wszystkie dowody przyporządkować do tego jednego oskarżonego, zamiast rzetelnie badać każdy trop. Bo tak było łatwiej? Sądy, które nawet nie zwróciły uwagi na uchybienia i nieścisłości w aktach oskarżenia. Bo po co?

Podczas czytania tej książki nie opuszczało mnie wrażenie, że wszystkie opisane tu sytuacje wydają się zwyczajnie absurdalne. Jak ktoś pozwolił na coś takiego? Jak ktoś mógł nie zauważyć, że to się wszystko w ogóle nie trzyma kupy? Natomiast druga myśl, która dalej obija mi się gdzieś z tyłu głowy, jest naprawdę przerażająca. Tak naprawdę może to spotkać każdego z nas. Człowiek może być całkowicie niewinny, ale znaleźć się w złym miejscu w złym czasie. Albo mieć kilku źle życzących mu ludzi. I nagle ląduje za kratkami. Wydaje nam się to nierealne, bo w końcu niewinna osoba na pewno nie zostałaby skazana, prawda? Przecież sprawiedliwość zwycięża! Okazuje się jednak, że nie zawsze.

Muszę niestety zwrócić uwagę na sposób, w jaki reportaż został napisany. Bardzo trudno było mi się przebić przez kilka pierwszych stron i cały czas myślałam tylko "tego się nie da czytać". Zdania miały dziwną składnię, styl był wręcz niedbały, do tego te wieczne powtórzenia (nie z rodzaju tych zamierzonych, które mają położyć na coś szczególny nacisk) i błędy typu "okazał się być sprawcą" zamiast po prostu "okazał się sprawcą". Na szczęście w miarę czytania przyzwyczaiłam się do tego stylu i zwracałam mniejszą uwagę na niedociągnięcia, a większą na samą treść, bo trzeba przyznać, że wciąga bez reszty.

Będziesz siedzieć to mocny i trudny reportaż. Obnaża mankamenty systemu karnego, lenistwo i krótkowzroczność jego pracowników, wynikające z nacisków "z góry" albo po prostu z chęci jak najszybszego zamknięcia sprawy. Opowiada smutne, bolesne historie niewinnych ludzi i opowiada je dobrze. Widać świetne przygotowanie autorki, która rzetelnie przedstawia fakty, ale nie boi się też pokazywać swojego oburzenia. Reportaż zbudza w czytelniku całą gamę emocji, od niedowierzania przez smutek po bezsilność. Tym bardziej, że dotyczy naszego własnego polskiego podwórka.

Randall Munroe - How to? Jak? Absurdalne rozwiązania codziennych problemów

Dalej jestem pod ogromnym wrażeniem faktu, że komuś udało się napisać książkę tak absurdalną i tak mądrą równocześnie! Z jednej strony mogłoby się wydawać, że co drugie napisane tu zdanie to czysta abstrakcja, ale tak naprawdę można z niej wyłowić tyle ciekawych informacji! A przy okazji bardzo dobrze się bawić.

Chcecie wiedzieć, na czym polega jej fenomen? Otóż, weźcie jakiś najbardziej banalny, codzienny problem, potem skomplikujcie go do granic możliwości i spróbujcie rozwiązać w najgłupszy sposób, jaki przyjdzie Wam do głowy. Voila!

Autorowi udało się stworzyć zbiór porad całkowicie groteskowych i zupełnie nikomu niepotrzebnych. Taki trochę anty-poradnik, bo większości z przedstawionych tutaj rozwiązań chyba nikt nie powinien próbować w domu! Ale najcudowniejsze w tym wszystkim jest to, że cały czas, nawet przy najgłupszych z najgłupszych wizji, dalej opierał się na nauce, a w każdym jego wywodzie zachowany jest idealny ciąg logiczny. I nagle okazało się, że znając podstawowe prawa fizyczne i trochę matematyki, można policzyć zupełnie wszystko! Wystarczy wykorzystać wzór na naprężenie obwodowe, żeby dowiedzieć się, ile twardego sera gruyère należy użyć do zbudowania basenu o głębokości 90 cm! Czy to nie brzmi wspaniale? (A już na pewno dla producenta sera, u którego będziecie składać zamówienie!)

Momentami jednak ten typowo naukowy język może wydawać się odrobinę przytłaczający i zniechęcający dla osoby, która na co dzień nie wykonuje przekształceń wzorów na potrzeby mniej lub bardziej absurdalnych obliczeń. Na szczęście takich fragmentów jest tylko kilka, a cała książka została stworzona w bardzo przystępny sposób - zarówno, jeśli chodzi o błyskotliwy, ale prosty styl pisania, jak i ogromną liczbę zabawnych rysunków poglądowych. 

Jestem jednak trochę zawiedziona strasznie nierównym poziomem tekstu. Niektóre rozdziały były przezabawne do tego stopnia, że płakałam ze śmiechu, a najlepsze fragmenty czytałam każdemu, kto akurat znalazł się w polu rażenia. Ale inne wydawały się po prostu nużące. I nie zrozumcie mnie źle, uważam, że to niezwykle wartościowa i naprawdę ciekawa lektura. Niestety nie aż w takim stopniu, w jakim chciałam.

Dla przykładu w rozdziale Jak wykonać lądowanie awaryjne pierwszy scenariusz rozbawił mnie do łez, byłam zachwycona i już nie mogłam doczekać się reszty, ale potem każdy kolejny stawał się coraz bardziej... no może nie tyle nudny, bo Randallowi nie brakuje niesamowitych pomysłów, ale jakiś taki nijaki, mniej wciągający, mniej błyskotliwie opisany. 

Przestawiając tę sytuację w bardziej matematyczny sposób (spokojnie, żartuję), gdyby cała książka była taka, jak jej najlepsze momenty, dostałaby ode mnie 11/10, a także dozgonną miłość i uwielbienie. Gdyby cała była taka, jak te najgorsze, dostałaby 5 i byłabym bardzo smutna. Ostatecznie plasuje się gdzieś pomiędzy. Nie będę na tę okazję wyliczać całek (ani średnich, średnie są jeszcze nudniejsze), polecam Wam ją z czystym serduszkiem, ale dalej trochę ubolewam nad tym, że mogła być dużo lepsza. 

Sarah J. Maas - Dom Ziemi i Krwi cz. II

Stało się dokładnie to, czego się spodziewałam. Crescent City pozostawiło mnie z książkowym kacem i rozdartym serduszkiem, których nie złagodzi nic, poza kolejnym tomem (tak naprawdę istnieje spora szansa, że kolejny tom jeszcze je pogłębi). Wspominałam już kiedyś w recenzji Królestwa popiołów (ostatniej części Szklanego tronu, możecie ją przeczytać tutaj), że twórczość Maas to moje guilty pleasure. Nie jest to najbardziej ambitna literatura na świecie, ale ZAWSZE dostarcza mi tyle emocji, że ledwo mogę usiedzieć w miejscu, grzeje serduszko, przeraża, trzyma w napięciu, wzrusza. No i oczywiście oferuje tak wielu potencjalnych kaandydatów na book crusha, że wystarczy ich dla każdej zakochanej fanki.

Muszę jednak przyznać, że początkowo wcale nie byłam zachwycona drugą częścią Domu ziemi i krwi (w przeciwieństwie do pierwszej, która naprawdę zrobiła na mnie świetne wrażenie! Zresztą, moją opinię znajdziecie tu o). Przez długi czas nie podobało mi się, w którą stronę zmierza ta historia. Byłam zawiedziona i powoli godziłam się już z faktem, że nowa książka Maas mnie nie zachwyci (w sumie byłby to już drugi taki przypadek, bo pierwszej części Dworów nie trawię... Ale w stosunku do Księżycowego miasta miałam dużo większe nadzieje).  

Jednak potem przeczytałam ostatnie 150 stron, które wszystko mi wynagrodziły. Jakie to było dobre! Po pierwsze, popłakałam się przynajmniej trzy razy. Po drugie, akcja trzymała w takim napięciu, że czytałam ją na jednym wdechu i byłam takim kłębkiem nerwów i emocji, że ledwo dotrwałam do końca książki! Nic więcej Wam nie powiem, ale warto było na to czekać! Maas ma taką manierę, że wszystkie sceny muszą być u niej równie teatralne i dramatyczne, co w hollywoodzkich filmach akcji. Bohaterowie jej książek są jak Tom Cruise w Mission Impossible albo Keanu Reeves w Johnie Wicku. Co zupełnie, ani odrobinkę mi nie przeszkadza, ponieważ kocham tę konwencję! Po trzecie - romans, romans i jeszcze raz romans! A po czwarte - jak ja uwielbiam silne kobiece postaci w książkach! Takie, które potrafią same o siebie zawalczyć, pomachać mieczem, postrzelać z karabinu. I tutaj Maas zupełnie mnie nie zawiodła! 

Zresztą, Bryce zachwycałam się już w recenzji pierwszej części. Niestety trochę nie podoba mi się fakt, że w miarę, jak dziewczyna odzyskuje chęć do życia, staje się coraz mniej pyskata, wygadana i błyskotliwa, a coraz bardziej... nijaka. Teraz jednak chciałabym wspomnieć o Huncie, ponieważ w jego kreacji autorka odeszła nieco od swojego standardowego głównego męskiego bohatera. Co prawda dalej jest super przystojnym, niedostępnym, dwustuletnim aniołem (Maas zdecydowanie jest fanką skrzydeł), który ciska błyskawicami, ma mroczną przeszłością i złamane serce, więc z jednej strony wszystko jest w normie. Ale z drugiej, momentami wydaje się taki... normalny i zwyczajny. Tu sobie obejrzy mecz, tu sobie wypije browarka i po prostu równy z niego gość. Nie jestem do końca przekonana, czy to dobrze, bo trochę go jeszcze nie czuję, ale mam nadzieję, że zmieni się to w trakcie czytania kolejnego tomu. 

Przy okazji, mimo, że początkowo podchodziłam sceptycznie do konwencji urban fantasy, za którą nieszczególnie przepadam, ostatecznie pomysł na połączenie magii i nowoczesnej technologii zaczął mnie coraz bardziej przekonywać, bo autorka naprawdę dobrze go wykorzystała. 

Świat Księżycowego miasta jest mroczny, ale równocześnie barwny, różnorodny i bardzo ciekawie skonstruowany. Nie mogę się już doczekać kolejnego tomu! Tym bardziej, że zupełnie nie mam pojęcia, w którą stronę skierują się losy bohaterów, ale mam wrażenie, że tak naprawdę wszystkie najlepsze rzeczy jeszcze przed nami! 

Charlie N. Holmberg - Papierowy mag

Ceony, świeżo upieczona absolwentka Szkoły Magów Tagis Praff, pragnie w końcu spełnić swoje największe marzenie i zostać Wytapiaczem, posługującym się magią metalu. Niestety, okazuje się, że od lat zbyt mało osób wybiera specjalizację w magii papieru, uważanej za nudną i bezwartościową, dlatego to właśnie dziewczyna zostaje zmuszona do tego, żeby się jej podjąć. W tym celu rozpoczyna praktykę u ekscentrycznego maga Emery'ego i... wpada po uszy w konflikt, z którego istnienia dotychczas nie zdawała sobie nawet sprawy.

System magiczny, w którym magowie mogą kontrolować materiały wytworzone ludzką ręką (takie jak metal, plastik, papier czy szkło) jest taki inny, oryginalny, nieoczywisty i naprawdę bardzo ciekawy! Daje też nieograniczone wręcz możliwości! Z tego, co zrozumiałam, Holmberg uczyła się pisać u Sandersona (to moje marzenie!) i faktycznie widać to po świeżym sposobie, w jaki podeszła do kwestii magii. Szkoda tylko, że system ten jest opisany jedynie pobieżnie i tylko w odniesieniu do magii papieru, a jego ogromny potencjał pozostał niewykorzystany.

Prowadzenie akcji w abstrakcyjnym i niecodziennym miejscu było naprawdę świetnym rozwiązaniem. Bardzo ciekawy był również sposób, w jaki to miejsce się zmieniało - z magicznego w bardziej organiczne (nie powiem Wam nic więcej, przeczytacie - zobaczycie o co mi chodzi). W tym przypadku autorka zdecydowanie wykorzystała możliwości, które dawał jej ten pomysł!

Niestety, to jedyne zalety Papierowego maga, bardzo istotne, ale jednak niewystarczające. (No dobra, jest jeszcze piękna okładka.)

Przez cały czas nie mogłam pozbyć się wrażenia, że czytam opowiadanie na Wattpadzie. I to nie jedno z tych lepszych. Książka została napisana nieumiejętnie i pomija wiele, zdawałoby się, ważnych aspektów, jak choćby porządne wykreowanie bohaterów, którzy tutaj są po prostu nijacy. Co prawda w paru momentach Ceony siliła się na bycie zabawną, ale zupełnie jej to nie wychodziło. Natomiast już na początku książki dała się poznać jako pretensjonalna, irytująca dziewczyna, która wybrzydza, jakby była królową Anglii. Emery wydawał się nawet uroczy, ale niestety nie pozwoliło mu to uratować książki, a sposób, w jaki został przedstawiony w przeszłości i jego zachowanie były dla mnie w pewnych momentach zupełnie niezrozumiałe. Z całej tej obsady najbardziej polubiłam psa. 

Jeśli chodzi o akcję, moim głównym zarzutem jest to, że wszystko działo się zbyt szybko i stawało się aż nierealne (a mówimy o świecie, w którym istnieje magia!). Ceony miała odbyć przynajmniej dwuletnią praktykę, po czym większości rzeczy nauczyła się w ciągu pierwszego tygodnia, bo przyswojenie każdej nowej umiejętności zajmowało jej najwyżej dzień. Nie brzmi to jakoś szczególnie skomplikowanie, prawda?

Wątek miłosny, mimo że był oczywisty od samego początku, zawiązał się nagle, nie wiedzieć skąd i bez żadnego powodu. Jasne, że w większości książek bohaterowie potrzebują jedynie kilku dni, żeby zakochać się w sobie do szaleństwa i na resztę życia, ale oni zazwyczaj przynajmniej ze sobą ROZMAWIAJĄ, wymieniają więcej niż pięć zdań na krzyż. Nie wystarczy po prostu wprowadzić ich do jednego pomieszczenia.

Fabuła też zupełnie do mnie nie przemawiała. Większą jej część poznajemy na podstawie krótkich retrospekcji, które miały nam (i Ceony) przestawić zarys historii, ale żadna z nich nie odpowiedziała na bardzo istotne pytania: jaki jest w ogóle cel i motywacja głównej antagonistki i jej towarzyszy? Czemu podjęła takie a nie inne decyzje?

Zamiast przedstawić czytelnikom więcej ważnych wiadomości odnośnie fabuły, systemu magicznego, czy bohaterów, autorka postanowiła co chwila raczyć nas nieistotnymi i niepotrzebnymi informacjami. W ciągu 230 stron Ceony dwa razy zrobiła pranie. Jakby zapasy czystej bielizny były najważniejszym aspektem tej historii. Kilka razy pojawił się opis, jak to dziewczyna plecie sobie warkocz z boku głowy, który był wstawką zupełnie bezwartościową. Zresztą tak samo, jak dokładne przedstawienie tego, co ugotowała na obiad.

Znalazł się też moment, w którym wielce spostrzegawcza Ceony zauważyła, że Emery jest leworęczny. Chyba, bo szczerze już nawet nie pamiętam, o którą rękę chodziło. A wiecie dlaczego? Bo to było zupełnie nieistotne. Gdyby szedł za tym jakiś ciąg dalszy - na przykład, że leworęczni magowie są dużo zdolniejsi. Ale nie. To zdanie zupełnie nic nie wniosło! Możecie pomyśleć, że trochę za bardzo się czepiam, ale jeśli cała historia ma niewiele ponad 200 stron, a w tym czasie autorka ciągle marnuje miejsce na tysiąc niepotrzebnych faktów, to nie wystarcza go na super rzeczy, które powinny były się tu znaleźć! I książka wiele na tym traci. 

A przy okazji, gdzie jest ten steampunkowy klimat? Bo moim zdaniem nie pojawił się tu ani jeden motyw, który mógłby w ogóle stać obok steampunku.

Nie jest to książka okropnie zła, ale zdecydowanie nie jest też dobra. Mimo wszystko jeszcze nie skreślam tej historii. Papierowy mag jest pierwszą częścią trylogii i modlę się, żeby w kolejnych pojawiło się coś więcej. Na ten moment serduszko aż mnie boli z powodu jawnego niewykorzystania świetnego pomysłu. Ta książka mogła być taka cudowna! Naprawdę chciałabym, żeby kolejne części udowodniły, że wszystko może się jeszcze skończyć dobrze!

Alix E. Harrow - Dziesięć tysięcy drzwi

January Scaller miała siedem lat, gdy po raz pierwszy przeszła przez Drzwi. Wspomnienie tej chwili wyblakło w jej pamięci w ciągu następnej dekady, spędzonej na nauce francuskiego i dobrych manier, by zadowolić swojego dobroczyńcę, pana Locke'a. Żeby zasłużyć na miano dobrej dziewczynki, której na pewno nie przystoi rozmyślanie o jakichś dziwnych drzwiach, prowadzących w inne miejsca. Dziewczynki ubranej w koronkowe sukienki z falbankami i traktowanej poniekąd jak kolejny eksponat w wielkiej rezydencji, wypełnionej skarbami z najbardziej egzotycznych miejsc na świecie.

Jednak January nigdy nie chciała być dobrą dziewczynką, posłuszną laleczką, która nie mówi bez pozwolenia i myśli tylko o nowej sukience. Jest butna, ma własne zdanie, chciałaby zwiedzać świat, potajemnie zaczytuje się w powieściach przygodowych, drukowanych w odcinkach w gazecie, to niespokojny, półdziki duch, żądny wrażeń. Na szczęście jej życie zostaje nagle wywrócone do góry nogami, gdy w jej ręce wpada tajemnicza książka i okazuje się, że znalezione przez nią drzwi były tylko jednymi z tysięcy. A splot niefortunnych wydarzeń sprawia, że być może w końcu będzie miała szansę przeżyć przygodę.

Jedną z największych zalet powieści Harrow, którą można zauważyć już od pierwszej strony, jest to, jak przepięknie została ona napisana. Autorka sprawnie bawi się słowem, by za jego pomocą nadać zwykłym rzeczom nowe znaczenie. Tworzy inspirujące obrazy, a jej lekkie pióro idealnie oddaje klimat stworzonego świata. Zachwyca językiem, barwnymi opisami, przemyśleniami głównej bohaterki i sposobem, w jaki prowadzi ona swoją opowieść.

W tę książkę można się zapaść, powoli wsiąkać w historię i styl pisania, które opływają czytelnika, gdy zanurza się coraz głębiej w fascynującej fabule. Przed jego oczami zarysowuje się czarująca wizja tysiąca światów, które są niemal na wyciągnięcie ręki i tylko czekają, żeby je odkryć. Światów tak różnych od naszego, pełnych magii, niesamowitych stworzeń, budowli i artefaktów. Umiejscowienie akcji na początku XX wieku było strzałem w dziesiątkę. To w końcu czas przemian, rozwoju i "nowoczesności", ale dalej pozostaje w nim jeszcze trochę miejsca na odkrywanie nieznanych lądów, prowadzenie ekspedycji badawczych i oczywiście na magię. 

Harrow nawiązuje w swojej historii do motywu baśni, mitologii, opowieści i ich wpływu na życie ludzi. W cudownie magiczny sposób zwraca uwagę na moc, jaką może mieć słowo. Przy okazji odnajdziemy tu książkę w książce, a historie na dwu płaszczyznach, przeszłość i teraźniejszość, będą się uzupełniać i przeplatać ze sobą.

Niektóre aspekty fabuły są przewidywalne, co jednak zupełnie nie odbiera przyjemności z czytania (jeśli macie wątpliwości, spójrzcie w górę na wszystkie zalety tej książki). W pewnej recenzji przeczytałam, że dla młodszego czytelnika historia nie będzie aż tak oczywista, ale zapewniam Was, że starszego też może w kilku miejscach zaskoczyć! 

Dziesięć tysięcy drzwi to przecudowna młodzieżówka, która w swojej treści przemyca istotne prawdy i wartości. Mówi o potędze miłości i przyjaźni, walce o swoje marzenia, byciu sobą, nawet, gdy inni próbują nas za wszelką cenę zmienić i dopasować do własnych norm i ram. Ale porusza też inne problemy, które są bardzo aktualne, i na które koniecznie powinno się zwracać uwagę młodzieży (czuję się bardzo staro, gdy to piszę) - nierówność w traktowaniu ludzi o odmiennym kolorze skóry, orientacji, płci.

Ta książka jest godna polecenia z wielu różnych powodów! Rzadko kiedy zdarza mi się czytać debiut, który wypada tak dobrze i jest w stanie w równym stopniu oczarować czytelnika. W tym przypadku zdecydowanie możecie oceniać książkę po okładce - obydwie są naprawdę urzekające. 

Sarah J. Maas - Dom Ziemi i Krwi cz. I

Bryce za dnia pracuje w galerii Griffin Antiquities, gdzie sprzedaje dzieła sztuki i nie do końca legalne artefakty, na zlecenie swojej pracodawczyni poluje też na kolejne starożytne skarby. W nocy zaś prowadzi beztroskie życie młodej imprezowiczki, przepełnione alkoholem, narkotykami, rozdzierającą uszy muzyką w nocnych klubach i przypadkowym seksem w obskurnych łazienkach. A przynajmniej do czasu, kiedy miastem wstrząsa przerażające, krwawe morderstwo, które sprawia, że świat Bryce rozsypuje się na kawałki.

Na wstępie powiem, że nie przepadam za urban fantasy, a z nim mamy tutaj poniekąd do czynienia - nie jest to, co prawda, nasz świat, natomiast technologia jest rozwinięta na podobnym poziomie, dostajemy więc telefony, karabiny, samochody, przeszklone wieżowce, a do tego... Fae, Anioły i magię. Być może lubicie takie połączenie i będziecie zachwyceni wykreowaną w książce rzeczywistością, ale nawet jeśli nie jesteście wielkimi fanami tych motywów w fantastyce, to najprawdopodobniej i tak to przebolejecie - po pierwsze dlatego, że to w końcu Maas, a wszyscy kochamy Maas, a po drugie, fabuła i postaci na pewno Wam to zrekompensują.

Te postaci! Jak one są dobrze wykreowane. Maas zawsze tworzy silne główne bohaterki, ale w przypadku Bryce przeszła samą siebie. Oczywiście dziewczyna jest wygadana, zbuntowana, niezależna, głośno mówi o swojej nienawiści do zaborczych samców Fae i potrafi nieźle zaleźć za skórę. Jest pół człowiekiem-pół Fae, ale teoretycznie nie otrzymała żadnych magicznych zdolności po swoim nadprzyrodzonym tatku i nie wyróżnia się niczym szczególnym, poza swoim ciętym językiem i zamiłowaniem do absurdalnie wręcz wysokich obcasów. A przynajmniej jeszcze niczym się nie wyróżnia. Nie można jednak nie wspomnieć o pozostałych bohaterach, którzy wcale nie są gorzej przedstawieni i szybko zdobywają nasze serduszka. Nawet poboczne postaci, takie jak szefowa Bryce albo Lele, mają tyle charakteru, że nie można ich nie lubić. 

Na pewno tysiąc razy słyszeliście już (a jeśli nie, to jeszcze usłyszycie), że w Domu Ziemi i Krwi poznajemy zupełnie nową Maas. I faktycznie podczas czytania Crescent City miałam nieodparte wrażenie, że wcześniej autorka musiała się powstrzymać, a teraz w końcu mogła być w pełni sobą. Przekleństwa wylewają się ze stron książki potokami, o niezobowiązującym seksie mówi się bez ogródek i niewybrednie, świat jest brutalny, brudny i brzydki, a historia łamie serduszko już na pierwszych stronach. Ale nie bójcie się, oczywiście dalej wszyscy bohaterowie są niemożliwie piękni. 

Świat został wykreowany spójnie i z rozmachem - jego historia, system rządów, funkcjonowanie, hierarchia, nawet układ miasta - wszystko jest dopracowane dużo bardziej niż w przypadku Dworów czy Szklanego Tronu. Niestety sprawiło to, że czasami akcja zwalniała, a my dostawaliśmy opis tego czy innego aspektu, za czym nie przepadam, chociaż widać, że Maas starała się płynnie wpleść te opisy w ciąg fabuły, więc zgrzyty są niewielkie. Jest to świat, w którym ludzie są traktowani jak najgorszy sort istot, wykorzystywani przez magiczne stworzenia, a pół-Fae, pokroju Bryce, wcale nie mają się lepiej. Maas zafundowała nam też mnogość innych magicznych postaci, które nie pojawiły się w jej poprzednich sagach. Fae, wampiry, czarownice, demony i różne inne ciekawe istoty funkcjonują w jednym społeczeństwie i wiecie co? Efekt końcowy jest naprawdę świetny!

Zauważyłam w recenzjach, że pod adresem tej książki skierowane są dwa główne zarzuty - jest w niej za dużo przekleństw a akcja zbyt wolno się rozwija. Powiem tak, jeśli kogoś rażą wulgaryzmy, będą go razić w każdych ilościach. Moim zdaniem pasowały do klimatu, który Maas starała się stworzyć w swojej powieści i zupełnie mi nie przeszkadzały. W końcu to nie jest tak, że w każdym zdaniu pojawiają się przynajmniej dwa przekleństwa. Nie odczułam też zbyt powolnego rozwoju akcji, wręcz przeciwnie, podobało mi się, że jest tutaj tak dużo codziennego życia, normalnych momentów, że poznajemy stopniowo świat i bohaterów, atmosfera nieznacznie się zagęszcza, a tajemnice nawarstwiają powoli.

Crescent City to niesamowita mieszanka, nie tylko pod względem różnorodności magicznych stworzeń. Fantasy przeplata się tu z kryminałem, przed nami mnóstwo tajemnic do rozwiązania, no i oczywiście jest jeszcze zalążek romansu! Aż boję się zaczynać drugą część, bo wiem, że znów pozostawi mnie z książkowym kacem poziom milion. Dlatego odkładam czytanie jak najdłużej się da, tym bardziej, że drugi tom podobno ma być wydany dopiero pod koniec przyszłego roku! No dobra, kogo ja oszukuję, pisanie tej recenzji przypomniało mi, jak bardzo podobała mi się sama książka i chyba nie będę w stanie powstrzymywać się dłużej!

Holly Black - Las na granicy światów

W lesie stała trumna, a za jej szklaną powłoką można było dostrzec chłopca o rogach i szpiczastych uszach. Znały go wszystkie okoliczne dzieciaki, młodzież urządzała libacje, tańcząc na jego trumnie, tak samo jak wcześniej ich rodzice i rodzice ich rodziców. Zakochani chłopcy i dziewczęta przez dziesięciolecia wzdychali do elfiego przystojniaka, ale nikt nie kochał go równie mocno, co Hazel i jej brat, Ben. Od małego przychodzili do lasu, by spędzić czas ze swoim królewiczem (założyli, że musiał nim być), wymyślali historie na temat jego przeszłości i takie, w których budzi się, żeby do nich dołączyć. Szeptem zdradzali mu swoje największe sekrety i najskrytsze marzenia, na początku dziecięce, z czasem zaś coraz bardziej dojrzałe. A książę spał, niewzruszony i obojętny na ich uczucia.


To znaczy do momentu, kiedy komuś w końcu udało się potłuc szkło trumny i go uwolnić. Co z kolei sprowadziło na wszystkich nieszczęście w postaci najstraszniejszego potwora z głębi lasu, zmory z mrożących krew w żyłach legend, zwanej Rozpaczą.

Miasteczko Fairfold istnieje na pograniczu normalnego i magicznego świata. Od pokoleń zdarzają się tutaj rzeczy niespotykane nigdzie indziej, niedające się racjonalnie wyjaśnić, słowem - magiczne. Przemieszanie współczesnego świata z tym baśniowym nadaje książce niesamowity klimat. A przy okazji nic nie jest tutaj tak naprawdę oczywiste - ludzie trochę wierzą w tę nadprzyrodzoność, ale jednak nie do końca. Niby niektórzy widzieli elfy na własne oczy, nawet doświadczyli ich magicznych zdolności, ale ich racjonalne umysły wciąż nie są w stanie w pełni otworzyć się na tę magię. A jednak mieszkańcy miasteczka zdają się akceptować fakt, że to elfy są odpowiedzialne za niefortunne zaginięcia lub śmierć turystów, wiedzą też, jak się przed nimi bronić, które jagody wkładać do kieszeni i z czego pleść ochronne naszyjniki. Albo do którego głogu przywiązać wstążkę, żeby Król Olszyn spełnił ich życzenie.

Świat magiczny u Black jest cudowny, jestem nim zachwycona w każdej jej książce, uwielbiam fakt, że fantastyczne stworzenia niekoniecznie zawsze są ładne, że mogą być też okropne, obrzydliwe,  sękate i poskręcane (i to nie tylko w przypadku najbardziej przerażających potworów), a nawet te przepiękne okazują się tak naprawdę przerażające i okrutne. To nie jest bajkowa sielanka, tylko brutalny świat, w którym magiczne istoty domagają się krwi nędznych śmiertelników. 


W Lesie większa część akcji rozgrywa się w, wydawałoby się, normalnej współczesnej rzeczywistości, tyle, że na wskroś przesiąkniętej czarami. I z jednej strony brakowało mi trochę tego całkowicie magicznego świata z Trylogii Okrutnego Księcia (chociaż pojawiły się tu nawiązania do niego, które były miłym zaskoczeniem), ale z drugiej kocham wszystkie te ludzkie przesądy, takie jak skisłe mleko zapowiadające, że stanie się coś złego. Zresztą, wspomniałam już, że to zawieszenie pomiędzy dwoma światami dało naprawdę niesamowity efekt. W dodatku atmosfera strachu i grozy jest w książce wręcz namacalna. Kiedy w środku nocy czytałam jeden z najstraszniejszych momentów, autentycznie czułam niepokój i ciareczkę na pleckach.

Dobra, a teraz po zachwytach przejdźmy do rzeczy, które mi się nie podobały. Po pierwsze, główna bohaterka jest irytująca, jej brat jest irytujący, książę jest irytujący, zachowania bohaterów są okropnie cringe'owe, a sposób, w jaki Black wykreowała nastolatków, sprawiał, że co chwila miałam ochotę pacnąć się w czoło. W dodatku relacja między Benem, Hazel i księciem była niesamowicie dziwna, a nawet trochę niepokojąca. 


Po drugie - romantyczne dialogi? Kompletna porażka. Czytelnicy Trylogii mogli już co prawda przywyknąć do tego, że u Black historie miłosne nie są zbyt cukierkowe, ale w Lesie to wszystko było aż mdłe, niezgrabne i wyzute z emocji. Albo nagle te emocje brały się znikąd. A między bohaterami czuć zero chemii.

Książka poruszyła też naprawdę poważny problem rodziców, którzy nie są zbyt przejęci wychowaniem swoich dzieci. Niestety, ten wątek był cały czas spychany na ubocze i ostatecznie pozostał taki niedopowiedziany.

Wiecie, co jeszcze było niedopowiedziane? Zakończenie. Zdecydowanie nastąpiło zbyt szybko, wszystko stało się tak nagle i nieskładnie. Wyglądało to tak, jakby autorka miała jakiś plan (całkiem ciekawy), ale nie do końca go zrealizowała. Co sprawiło, że pod koniec czytania czułam już tylko niedosyt.

Pomysł na historię był naprawdę dobry, jednak wykonanie mnie nie zachwyciło. Oczywiście, jeśli chodzi o tajemniczy, mroczny klimat i fantastyczny świat, to Black udało się je cudownie wykreować (chociaż nie ukrywam, że wolałabym jeszcze więcej tych magicznych wstawek i zabobonów!). Plusuję też za wprowadzenie motywu LGBT+, chociaż, tak jak mówiłam, romantyczne momenty nie były zbyt przekonujące. Natomiast postaci, ich relacje i rozwinięcie fabuły zdecydowanie nie są mocną stroną tej książki. Gdyby tak trochę bardziej rozbudować wątki, postawić na jeszcze większe napięcie i utrudnić naszym bohaterom życie, wszystko mogłoby wyglądać dużo lepiej.