Olga Warykowska - Cztery pory śmierci

Zgadnijcie, jaki zawód może wykonywać człowiek nazywający się Amadeusz Wagner. Macie już jakiś pomysł? No dobra, to w takim razie poproszę o werble (to taka mała niezamierzona podpowiedź)...

Otóż tak. Zgadliście! Wagner jest muzykiem! 

Co prawda nie zasługuje na chwałę, którą okrył to nazwisko inny Wagner, bo Amadeusz "po prostu" gra na flecie, czyli jednym z najbardziej niedocenionych instrumentów w całej orkiestrze (no bo w końcu prawie każdy uczył się przynajmniej przez chwilę grać na flecie, gdy był mały). W dodatku jest tłuściutkim obżartuchem z łapami wiecznie ubabranymi lukrem z pączków, które nałogowo wcina na przerwach między próbami w filharmonii, a jego głowę zaprzątają głównie obrazy żeberek, schabików i stert naleśników.

Wszystko zmienia się jednak w momencie, gdy pierwszy skrzypek Filharmonii Wrocławskiej (znienawidzony przez zupełnie wszystkich) pada martwy na scenie podczas odgrywania solówki z Czterech Pór Roku Vivaldiego. Nagle Amadeusz odkrywa w sobie detektywistyczną smykałkę i postanawia rozwiązać zagadkę tego morderstwa (oraz uwolnić niesłusznie, jego zdaniem, oskarżoną koleżankę z orkiestry). To znaczy zmienia się wszystko poza jednym - Amadeusz dalej je tak samo dużo. 

Nie jest to literatura detektywistyczna najwyższych lotów, przez większość czasu Wagner tylko podchodzi do poszczególnych osób i zadaje im jedno pytanie, a one nagle zaczynają mu opowiadać całą historię swojego życia i najmroczniejsze tajemnice. Ale no cóż. Artyści są dziwni. I pretensjonalni. A przynajmniej tak cały czas stara się ich kreować autorka. 

Nie ma tu żadnego logicznego wywodu przyczynowo-skutkowego, Wagner czasem informuje nas jedynie o tym, że do głowy wpadła mu pewna myśl albo podsumowuje sobie swoje dotychczasowe odkrycia (w przerwach od wyliczania wszystkiego, co zjadł na obiad). Ale, mówiąc szczerze, wcale nie byłam jakoś niesamowicie zainteresowania odkryciem mordercy. Tym bardziej, że pod koniec książki autorka już ostro poleciała z tym "kreowaniem artystów" i tak naprawdę wątek ich wszystkich relacji i powiązań zupełnie mnie nie ciekawił. 

Dodatkowo korekta w niektórych fragmentach leżała - dialogi się nie kończyły, myślniki były randomowo porozrzucane po tekście i nie wiadomo, kiedy kwestia któregoś z bohaterów zmieniała się w wypowiedź narratora. Opisy stawały się momentami chaotyczne i trudno było coś z nich wyczytać. 

Z drugiej strony doceniam kulturowe nawiązania i wstawki (nie tylko te związane z muzyką klasyczną), którymi raczy nas Warykowska. Nie ukrywam również, że całkiem przyjemnie czyta mi się o jedzeniu (kocham słuchać o jedzeniu!). 

Widać, że autorka z wprawą bawi się językiem i światem przedstawionym, że włożyła dużo starań w wykreowanie charakterystycznych bohaterów, a abstrakcja, na której zbudowała swoją powieść jest cudowna.

Główny bohater jest uroczy, groteskowy, zalany, myśli tylko o jedzeniu, zasłania uszy, gdy ludzie rozmawiają przy nim o seksie, to przerośnięty mamisynek, który cały czas musi rozmawiać z mamusią. Ale jest w tym wszystkim naprawdę uroczy i taki... łatwy do polubienia. Zdarzają mu się naprawdę błyskotliwe przemyślenia ("Zauważył, że chudzi ludzie byli zawsze niezadowoleni. On też byłby niezadowolony, gdyby cały czas chodził głodny") i można nawet zaobserwować jego ewolucję na tych niecałych dwustu stronach! 

Ale Wagner zdecydowanie nie jest jedyną przerysowaną postacią w tej książce - znajdziemy tu tak abstrakcyjne perełki jak dyrygent Rubin Diament (tak, to jego imię i nazwisko), który wymachuje batutą wysadzaną sztucznymi diamentami, albo dyrektor, którego praca polega na ukrywaniu się przed swoimi pracownikami przez cały dzień w windzie. 

Cztery pory śmierci to książka, która zupełnie nic nie wniesie do Waszego życia. Ale nie znaczy to, że będziecie nad nią jakoś potwornie cierpieć. Mam co do niej mieszane uczucia, nie wiem, czy mogłabym ją z czystym serduszkiem polecić samą w sobie. Ale! Teoretycznie nie trzeba jej nawet czytać, żeby zrozumieć część drugą (Eine kleine Trup), natomiast zdecydowanie zachęcam Was do tego, ponieważ wtedy będziecie mogli tę drugą duuużo bardziej docenić. To jedna z nielicznych serii, gdzie druga część przebija pierwszą. Mogę z czystym serduszkiem powiedzieć, że Eine kleine Trup naprawdę mi się podobała! Ale o tym już w oddzielnej recenzji (link do niej znajdziecie tutaj). 

Przeczytaj też

0 komentarze:

Prześlij komentarz