Peter A. Flannery - Mag bitewny (księga I)

Furię zalewają armie Opętanych, zastępy umarłych, których dusze są skazane na wieczne potępienie. Na szczęście dobrze wyszkolony rycerz może stanąć w szranki z Opętanym i wygrać. Wszystko zmienia się jednak, gdy do walki przyłączy się demon, najbardziej przerażający i plugawy twór z głębin piekła. Aura rozpaczy i bezsilności, którą wokół siebie roztacza, odbiera ludziom chęć do życia, wgniata ich w ziemię, ograbia z resztek nadziei i pozwala myśleć jedynie o zbliżającej się śmierci. W całym świecie istnieją tylko dwa stworzenia, dwie istoty, które mają w sobie wystarczająco dużo siły ducha i odwagi, by stanąć do walki z demonem. Jedną z nich jest mag bitewny. Natomiast drugą - jego smok. 

Falko Dante nie ma łatwego życia. Jego ojciec był potężnym magiem bitewnym. Przynajmniej dopóki nie oszalał i nie został zabity przez swojego najlepszego przyjaciela. Osierocony chłopak przez całe życie nosi na sobie brzemię odpowiedzialności za grzechy ojca i nie może przestać zadawać sobie pytania - dlaczego? Co doprowadziło Aquilę Dantego i jego smoka do szaleństwa? W dodatku chłopak w dzieciństwie zapadł na tajemniczą chorobę, która pozbawiła go sił i zrobiła z niego chucherko i popychadło. A teraz w stronę jego miasta wędruje armia Opętanych, której podobno przewodzi demon. Falko znajduje się w nieodpowiednim miejscu w złym czasie, robi najgłupszą rzecz na świecie i sprowadza na wszystkich nieszczęście. Ale równocześnie może też być ich jedyną nadzieją. 

Mag bitewny to kawał porządnego fantasy, w którym jest wszystko, co w prawdziwym fantasy znaleźć się powinno. Bohater, który przechodzi przemianę i wyboistą ścieżką podąża w stronę swego przeznaczenia, antagonista, który za pomocą mrocznych sił chce przejąć władzę nad światem, intryga, którą trzeba zgłębić, tajemnica z przeszłości, która wymaga rozwiązania, zwaśnione królestwa, które muszą połączyć siły wobec potężniejszego wroga, pojedynki na miecze, smoki, magowie, a nawet... wieże magów! Tak, oczy Was nie mylą! W końcu fantasy zawsze kojarzy się z wieżą magów! 

Niestety właśnie te wieże łączą się bezpośrednio z moim największym zarzutem wobec książki. Nie czuję w niej żadnego powiewu świeżości. System magiczny jest zupełnie podstawowy i oklepany. Wychodzące z otchłani demony w roli antagonistów też już widziałam i to nie raz! Bohaterowie natomiast są... naprawdę charakterystyczni, żywi i dający się lubić (albo nie lubić, to w sumie zależy od postaci!), ale zostali  stworzeni na podstawie utartych schematów. To jest naprawdę dobre fantasy, jednak na razie niczym mnie jeszcze nie zaskoczyło (przynajmniej jeśli chodzi o te typowo fantastyczne aspekty).

Mimo wszystko, czytanie tej książki sprawiło mi naprawdę ogromną przyjemność. Smoczy motyw zawsze jakoś tak szczególnie trafia mnie w serduszko, więc byłam sprzedana choćby z tego powodu. Ale to nie jedyna dobra rzecz w tej historii! Flannery ma lekkie pióro, jego opowieść bawi, ekscytuje i wzrusza. Nie byłam jeszcze nawet w połowie książki, a już wycisnęła ze mnie łzy. Niektóre sceny zaś były tak podniosłe lub piękne, że aż dawały mi ciareczki na pleckach. 

Podoba mi się pomysł autora, by miłosne uniesienia przydarzały się pobocznym postaciom, podczas gdy historia głównego bohatera skupia się na zupełnie innych kwestiach. Wszyscy wiemy, że wątek miłosny w książce to zazwyczaj jedna wielka drama, a biedny Falko ma już wystarczająco duży bagaż emocjonalny. Zresztą Flannery'emu zdecydowanie lepiej wychodzi pisanie o smokach i magach.

Mimo że to typowo "chłopięca" literatura, odnajdziemy tu też mnóstwo silnych kobiecych postaci. W książce jest nawet taki fragment, w którym Falko stwierdza, że myślał, że podniecanie się bronią to męska rzecz, ale patrząc na swoją koleżankę, musi jednak zmienić zdanie. I dziękuję autorowi za ten akcent, bo ja na przykład uwielbiam czytać o pojedynkach na kopie i miecze! 

Co do pojedynków, to faktem jest, że na dużą część książki składają się opisy armii, treningów, walk i bitew, więc bez wahania powiedziałabym, że to militarne fantasy. Zdecydowanie (i na szczęście!) nie jest  to jedna z tych książek, gdzie w jednej scenie rycerze biegną do walki, a w kolejnej jest już po bitwie i dowiadujemy się, kto wygrał. Tutaj słychać świst miecza wyciąganego z pochwy i strzały napinanej na cięciwę, dudnienie ziemi pod kopytami demona i ryk smoka szykującego się do bitwy, czuć zapach krwi, odór zbliżających się Opętanych i gorąc piekielnych płomieni. A ten piekielny wątek jest momentami naprawdę mroczny, co bardzo mnie cieszy! 

Pierwsza księga nie kończy się żadnym cliff-hangerem, który wbiłby czytelnika w fotel, złamał mu serce i sprawił, że nie będzie mógł żyć, dopóki nie pojawi się księga druga. Natomiast nie ukrywam, że bardzo chciałabym mieć ją już w swoich rączkach, bo zdążyłam się zżyć z bohaterami Maga i zapaść w klimat tej książki. No i tęsknię za smokami, proszę nie zapominać o smokach! 

Filip Skrońc - Nie róbcie mu krzywdy

Starta skóra albinosa przyniesie awans. Talizman z jego palca sprowadzi na posiadacza szczęście i niezmierzone bogactwo. A seks z albinoską wyleczy AIDS. 

Te trzy zdania brzmią tak absurdalnie, że nikt nie byłby w stanie w nie uwierzyć, prawda? A jednak są to jak najbardziej żywe przekonania, zresztą tylko trzy spośród wielu równie irracjonalnych i krzywdzących. Przekonania, które sprawiają, że w Tanzanii (a także innych krajach Afryki Wschodniej) albinosów napada się w ich własnych domach, żeby odciąć im wybrane części ciała na polecenie czarowników, którzy potem robią z nich magiczne amulety i sprzedają za tysiące dolarów. I tak, wszystko to dzieje się w XXI wieku. 

Odmienność albinosów od zawsze była pożywką dla przesądów i zabobonów. Na niektórych terenach Afryki byli otaczani czcią, jednak w większości przypadków ich los nie był tak przyjemny. Dzieci o białej skórze zabijano od razu po porodzie, truto, wrzucano do wody, żeby sprawdzić czy i w którą stronę wypłyną. Jeśli już pozwalano im żyć, było to życie w alienacji, z ciągłym poczuciem wykluczenia ze społeczeństwa. W końcu byli uznawani za duchy, za coś nie do końca ludzkiego ani nawet nie do końca żywego. Uderzające jest to, że społeczeństwo, które na przestrzeni wieków tak wiele wycierpiało ze względu na odmienny kolor skóry, samo było, i wciąż jest, uprzedzone wobec swoich pobratymców właśnie ze względu na ten aspekt. Ale no, nasza biała rasa i tak wiedzie prym, jeśli chodzi o ogrom krzywd wyrządzonych na tym tle. 

W temat albinizmu nigdy wcześniej nie zagłębiałam się jakoś szczególnie. Dlatego zderzenie z brutalną rzeczywistością, które zafundował mi reportaż Skrońca (mam nadzieję, że dobrze odmieniam to nazwisko), naprawdę mną wstrząsnęło. Książka ta jest tak dojmująco smutna, wywołująca bezsilność i frustrację, niedowierzanie i oburzenie. Kręciłam nad nią głową, wstrzymywałam oddech, płakałam i robiłam sobie przerwy, kiedy nie mogłam już dłużej czytać o bezmiarze ludzkiego okrucieństwa. Autentycznie, w głowie mi się nie mieści, jak można tak traktować drugiego człowieka, jak można uprzedmiotowić go do tego stopnia, żeby niewzruszenie podawać cenę za jego stopę albo lewe przedramię, jak można odrąbać dziecku rączki i nóżki.

Jednak wbrew pozorom i przewodniej myśli tego reportażu, otwiera on oczy na dużo więcej kwestii niż tylko nieludzkie traktowanie ludzi z albinizmem. Skrońc sprawnie i obrazowo kreuje przed nami państwo, w którym na porządku dziennym występuje bieda, głód, rażąca nierówność społeczna i rasowa, brak dostępu do edukacji oraz analfabetyzm (akurat te ostatnie kwestie łączą się z problemem albinosów, bo niewyedukowane społeczeństwo, które nawet nie zna pojęcia "albinizmu" łatwiej uwierzy w to, że "biali czarni" to złe duchy lub owoc klątwy rzuconej na rodzinę, że ich sproszkowane kości mogą przynieść dobrobyt albo że można się od nich zarazić poprzez dotyk). 

Okazuje się także, że większe żniwo niż zabobonna wiara w magiczne właściwości ich ciał, zbiera wśród albinosów rak skóry, brak dostępu do rzetelnych informacji, brak środków na zakup kremu przeciwsłonecznego. Matki bardziej boją się głodu, który zagląda w oczy ich dzieci, niż tego, że ich ciała zostaną wykorzystane do produkcji amuletów.

Narracja wydawała mi się początkowo dosyć chaotyczna, wątek historyczny Tanzanii (od czasów pierwszych europejskich podróży w te tereny aż do wywalczenia niepodległości) przeplatał się z opowieścią o życiu chłopca albinosa i teraźniejszością, w której to Skrońc podróżuje do Tanzanii, a także naukowymi faktami i statystykami. Momentami trudno było się w tym wszystkim odnaleźć, zrozumieć chronologię pewnych wydarzeń. Ostatecznie jednak wszystkie wątki połączyły się w ładną, zrozumiałą całość.

Pióro Skrońca oddaje wiernie fakty, ale ma również moc wzbudzania w czytelniku ogromu emocji. Temat, który porusza jest niewdzięczny, ale zdecydowanie ważny, dlatego cieszę się, że taka książka powstała i że mogłam ją przeczytać (mimo wszystkich tych okropnych rzeczy, o których mówi), a Wam polecam uczynić to samo.

Nie chcę też zdradzać Wam zbyt wiele, więc nie mogę podzielić się tutaj wszystkimi przemyśleniami i spostrzeżeniami, które przewinęły się przez moją głowę podczas czytania i po lekturze. Powiem więc tylko o jednej rzeczy, która wzbudza we mnie ogromne poczucie niesprawiedliwości. Tak samo zresztą jak w historii opisanej w reportażu Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (link do recenzji tutaj), z jakiegoś powodu, zamiast zamykać w więzieniach morderców (faktycznych, przyszłych lub niedoszłych), ogranicza się wolność ludzi, którzy potencjalnie mogą stać się ofiarami tych mordów lub przestępstw. Prawdziwi przestępcy natomiast swobodnie żyją na wolności. I to spotyka się u mnie z największym niedowierzaniem. To najbardziej mnie uderza i sprawia, że w mojej głowie ciągle powraca jedno pytanie: na jakim świecie my żyjemy? 

Katherine Arden - Zima czarownicy `

Linki do recenzji dwóch poprzednich części znajdziecie, klikając w Niedźwiedź i słowik (tom I) i Dziewczyna z wieży (tom II).

Wstrzymywałam się z czytaniem Zimy czarownicy tak długo, jak tylko byłam w stanie, aż w końcu stwierdziłam, że już nie wytrzymam. Z jednej strony marzyłam, żeby już w końcu na nowo zanurzyć się w cudownym klimacie rosyjskich baśni i skrzącego się śniegu, w tym przepięknie wykreowanym świecie pełnym magii. Z drugiej przerażała mnie myśl (i dalej przeraża!), że to już trzecia część trylogii, czyli moje ostatnie spotkanie z Wasią, Morozkiem i całymi zastępami czartów.

Nad zgliszczami Moskwy dalej jeszcze unosi się dym, gdy żądni krwi i zemsty mieszkańcy próbują odnaleźć kogoś, kogo mogliby obarczyć winą za śmierć swoich bliskich. Nie wiedzą, że udało im się uniknąć dużo gorszego losu. Wasia jest sama, bez ochrony Wielkiego Księcia, którego okłamała i Morozki, który okłamał ją. Powraca również demon, który żywi się chaosem, a wojna z Tatarami wydaje się nieunikniona. Zagrożone są obydwa światy - zarówno widzialny, jak i niewidzialny, a tylko jedna osoba należy do jednego i drugiego i ma wystarczająco dużo siły, by walczyć o obydwa. Czy jednak na pewno?

Ta część rozdarła mi serduszko już na jakiejś dwudziestej stronie. A potem jeszcze kilka razy. To nie jest bajka dla dzieci. To mroczna i brutalna opowieść, w której dzieją się naprawdę straszne rzeczy. A jednak nic nie jest ani całkiem czarne, ani całkiem białe. Nikt nie jest zawsze dobry, szlachetny i czysty jak łza, ale wydaje się też, że nawet w najmroczniejszych istotach można odnaleźć choćby iskierkę światła.

Arden łączy swoją magiczną baśń z elementami prawdziwej historii Rusi. Jej pióro sprawnie tworzy i rysuje przed nami zabobonne średniowieczne społeczeństwo, zawieszone na poły między starą wiarą a chrześcijaństwem. Społeczeństwo, w którym kobiety nie mają prawa głosu, wymaga się od nich konkretnego zachowania, narzuca konwenanse. I w środek tego wszystkiego autorka wrzuca Wasię - zanurzoną po uszy w świecie pradawnych bóstw, zbuntowaną, niepokorną, gorszącą, wyzwoloną i wiecznie walczącą - o swoją wolność, ale także o swoich najbliższych.

Podoba mi się zabieg Arden, która już od pierwszej części powtarza kiedy tylko może, że Wasia jest najzwyczajniej w świecie... brzydka. Niezbyt dziewczęca. Udawanie chłopaka wychodzi jej wręcz perfekcyjnie. A jednak ludzie dalej do niej lgną (no, może oprócz zabobonnych prostaczków, którzy uważają ją za czarownicę i wcielenie zła). Czarty do niej lgną. Sam bóg śmierci nie może się jej oprzeć. Dlaczego? Bo Wasia ma naprawdę piękne wnętrze i dobre serduszko. Jej odwaga, siła woli, gotowość do walki, ale też do poświęcenia, urzekają nie tylko bohaterów książki, ale również czytelników!

Jak dobrze wiemy, Wasia jest też głuptaskiem i dużo rzeczy dzieje z jej winy, głównie przez jej porywczą naturę. Ale w tej części naprawdę widać, jak dojrzewa, jak wszystkie złe i dobre wydarzenia sprawiły, że z odważnej dziewczynki zmienia się w silną kobietę (choć mogłoby się to wydawać dziwne, jako że ma tendencję do przebierania się za chłopca), a jednak dalej pozostaje niepokornym duchem, którego tak kochamy.

W twórczości Arden urzeka jednak nie tylko postać Wasi (a także Morozka, kto nie lubi Morozka?!), ale też stworzony przez nią świat. W pierwszej części większość czasu spędziliśmy z Wasią w Leśnej Ziemi. W drugiej wyprawiliśmy się z nią w podróż przez pół Rusi aż do Moskwy. W trzeciej natomiast podążymy jeszcze dalej (choć równocześnie wcale nie tak daleko), do świata czartów, czarów i magicznych stworzeń, gdzie czas i przestrzeń wydają się jedynie abstrakcją. Sam pomysł na stworzenie i funkcjonowanie tej krainy ogromnie mnie zachwycił! To świat na wskroś przesycony magią, którego zwykły śmiertelnik nie jest w ogóle w stanie ogarnąć rozumem, a nawet moc czartów nie sięga jego krańców.

Trylogia Zimowej Nocy jest dla mnie idealna pod każdym jednym względem. Baśniowy, ale równocześnie ciężki i mroczny klimat oplata czytelnika powoli i niezauważenie wciąga coraz głębiej. Główna postać to silna dziewczyna z charakterkiem, której nie da się nie lubić. Wątek miłosny jest uroczy i grzejący serducho, ale też taki prawdziwy i na szczęście nie stał się ckliwą, przesłodzoną główną osią całej akcji. Bohaterowie są naprawdę świetnie zarysowani, wręcz żywi - mają charakter, wzbudzają w czytelniku całą gamę emocji (sama byłam zaskoczona, bo udało mi się całkiem polubić postać, której nigdy nie podejrzewałabym o to, że można ją lubić!). Świat jest przepełniony magią, nierealny, a jednocześnie realistyczny aż do bólu.

Chciałabym, żeby opowieść o Wasi nigdy się nie skończyła. Nie wiem, jak mam sobie teraz radzić w życiu (pewnie po prostu będę musiała przeczytać całą trylogię od początku!). To ten typ powieści, który Was urzeknie, oczaruje i pochłonie bez reszty. Ja jestem zakochana!

Olga Warykowska - Eine Kleine Trup

Tak jak wspomniałam w recenzji pierwszej części przygód Amadeusza Wagnera - Cztery pory śmierci (klik), druga część podobała mi się duuuużo bardziej! Ale jeśli nie czytaliście jeszcze poprzedniej książki, to może nie zaglądajcie tutaj na razie. Mimo że Eine kleine Trup można teoretycznie czytać bez znajomości pierwszej części, to gorąco zachęcam Was, żebyście jednak po nią sięgnęli. Będziecie mogli wtedy docenić, jak bardzo ta druga jest lepsza!

Amadeusz musi ochłonąć i odpocząć po wydarzeniach we wrocławskiej filharmonii, a w końcu nigdzie nie zrobi tego lepiej niż... w domu, przy mamusi, która wepchnie w niego tony jedzenia! Udaje się więc w dwunastogodzinną podróż na Podlasie, do rodzinnej wsi Gawrych Ruda. Mamusia próbuje zrobić wszystko, żeby przekonać Wagnera do porzucenia pracy w pełnym zepsucia wielkim mieście i powrotu do domu na stałe. Ciągle szuka dla niego jakiegoś zajęcia, postanawia więc, że Amadeusz powinien pomóc w przygotowaniach do Bożego Ciała.

Wagner ma akompaniować dzieciom z podstawówki, które będą śpiewały chwalebną pieśń napisaną przez byłą nauczycielkę Amadeusza do melodii Eine kleine Nachtmusik. Nauczycielka ta, zwana przez wszystkich Francą, była jego koszmarem przez całe dzieciństwo, znęcała się nad całymi pokoleniami swoich uczniów i każdy człowiek w Gawrych Rudzie darzył ją skrytą nienawiścią, otwarcie zaś panicznie się jej bał. 

W dzień Bożego Ciała Amadeusz znajduje martwą Francę w zakrystii i postanawia (wbrew prośbom i zakazom mamusi) rozwiązać zagadkę jej śmierci. Okazuje się, że nie samymi pierogami żyje człowiek, a jemu naprawdę brakowało gimnastyki (oczywiście dla mózgu!) i łamigłówki do rozwikłania.

Autorka naprawdę dobrze oddała klimat Podlasia, taką swojskość, bliskość i zapach kartaczy. Świat przedstawiony jest dużo ładniej wykreowany, dużo bardziej dopracowany i spójny niż w pierwszej części. I jest go też o wiele więcej! W Czterech porach Wrocław, w którym odbywała się akcja, mógłby być każdym innym miastem i zupełnie nie miałoby to znaczenia dla fabuły, a tutaj Podlasie czułam na każdym kroku. 

Może to też trochę dlatego, że moja rodzina właśnie stamtąd pochodzi i byłam we wszystkich opisanych w książce miejscach. Chociaż z drugiej strony we Wrocławiu mieszkałam przez półtora roku, ale na temat samego miasta autorka nie wspomniała wiele w pierwszej części. W każdym razie - kartacze rządzą, podlaski akcent jest najlepszy na świecie i zawsze rozgrzewa moje serduszko, i naprawdę miło było mi o tym wszystkim czytać. 

Warykowska znów postawiła na bardzo przerysowane postaci, wręcz karykatury normalnych ludzi. Wszystkim swoim bohaterom nadaje jakieś mocne charakterystyczne cechy - oczywiście Amadeusz to grubasek, który myśli tylko o jedzeniu i wciska w siebie pięćdziesiąt pierogów na raz. Ksiądz nie mówi "r" do tego stopnia, że czasem trudno zrozumieć jego kwestie. Puszczalska daleka kuzynka Amadeusza chodzi w czerwonej sukience z wielkim dekoltem, jest dwukrotną rozwódką i nie ma żadnych hamulców przed tym, żeby obmacywać naszego biednego Amadeusza przy swoich dwóch synach i jego mamusi!

Wszystko w tej książce jest doprowadzone do tak skrajnej abstrakcji, że aż razi - zarówno przerysowani bohaterowie, uwypuklenie w nich najgłupszych lub najgorszych cech, przedstawienie zaściankowości polskiej wsi, w której wszyscy wszystko wiedzą, bo sąsiedzi podglądają się przez żywopłoty. Zastanawiam się, na ile ktoś może odebrać te rzeczy za obraźliwe. Mi wydawały się niegroźne, zabawne i nadające książce charakter, ale może ktoś poczułby się oburzony. 

Wątek detektywistyczny wypadł tutaj zdecydowanie lepiej, był ciekawy, wciągający i bardziej rozwinięty. Rozwiązanie zagadki nie zwaliło mnie jakoś z nóg, ale sposób jej prowadzenia pozwolił nam poznać wszystkie te groteskowe postaci i klimatyczne miejsca, czyli motywy, które najbardziej przemawiały do mnie w tej książce!

Nie podobało mi się tylko, że Amadeusz zachowywał się, jakby nie widział swoich znajomych od dziesięciu lat, co jest niemożliwe, ponieważ pracował we Wrocławiu tylko pół roku, a wcześniej mieszkał przecież przez całe swoje życie z mamusią w Gawrych Rudzie, a nie ma opcji, żeby na siebie nigdy nie wpadli, bo Gawrych Ruda ma może jakichś 500 mieszkańców. Maksymalnie.

Kocham chwilę napięcia zaraz przed tym, gdy Wagner zdradza rozwiązanie zagadki. Kocham Warykowską za termin "jedzenie symultaniczne". Czytanie Eine kleine Trup sprawiło mi dużo przyjemności, a przy okazji już nie mogę się doczekać, jaki tytuł autorka wymyśli dla kolejnej części przygód mojego ulubionego flecisty! 

Olga Warykowska - Cztery pory śmierci

Zgadnijcie, jaki zawód może wykonywać człowiek nazywający się Amadeusz Wagner. Macie już jakiś pomysł? No dobra, to w takim razie poproszę o werble (to taka mała niezamierzona podpowiedź)...

Otóż tak. Zgadliście! Wagner jest muzykiem! 

Co prawda nie zasługuje na chwałę, którą okrył to nazwisko inny Wagner, bo Amadeusz "po prostu" gra na flecie, czyli jednym z najbardziej niedocenionych instrumentów w całej orkiestrze (no bo w końcu prawie każdy uczył się przynajmniej przez chwilę grać na flecie, gdy był mały). W dodatku jest tłuściutkim obżartuchem z łapami wiecznie ubabranymi lukrem z pączków, które nałogowo wcina na przerwach między próbami w filharmonii, a jego głowę zaprzątają głównie obrazy żeberek, schabików i stert naleśników.

Wszystko zmienia się jednak w momencie, gdy pierwszy skrzypek Filharmonii Wrocławskiej (znienawidzony przez zupełnie wszystkich) pada martwy na scenie podczas odgrywania solówki z Czterech Pór Roku Vivaldiego. Nagle Amadeusz odkrywa w sobie detektywistyczną smykałkę i postanawia rozwiązać zagadkę tego morderstwa (oraz uwolnić niesłusznie, jego zdaniem, oskarżoną koleżankę z orkiestry). To znaczy zmienia się wszystko poza jednym - Amadeusz dalej je tak samo dużo. 

Nie jest to literatura detektywistyczna najwyższych lotów, przez większość czasu Wagner tylko podchodzi do poszczególnych osób i zadaje im jedno pytanie, a one nagle zaczynają mu opowiadać całą historię swojego życia i najmroczniejsze tajemnice. Ale no cóż. Artyści są dziwni. I pretensjonalni. A przynajmniej tak cały czas stara się ich kreować autorka. 

Nie ma tu żadnego logicznego wywodu przyczynowo-skutkowego, Wagner czasem informuje nas jedynie o tym, że do głowy wpadła mu pewna myśl albo podsumowuje sobie swoje dotychczasowe odkrycia (w przerwach od wyliczania wszystkiego, co zjadł na obiad). Ale, mówiąc szczerze, wcale nie byłam jakoś niesamowicie zainteresowania odkryciem mordercy. Tym bardziej, że pod koniec książki autorka już ostro poleciała z tym "kreowaniem artystów" i tak naprawdę wątek ich wszystkich relacji i powiązań zupełnie mnie nie ciekawił. 

Dodatkowo korekta w niektórych fragmentach leżała - dialogi się nie kończyły, myślniki były randomowo porozrzucane po tekście i nie wiadomo, kiedy kwestia któregoś z bohaterów zmieniała się w wypowiedź narratora. Opisy stawały się momentami chaotyczne i trudno było coś z nich wyczytać. 

Z drugiej strony doceniam kulturowe nawiązania i wstawki (nie tylko te związane z muzyką klasyczną), którymi raczy nas Warykowska. Nie ukrywam również, że całkiem przyjemnie czyta mi się o jedzeniu (kocham słuchać o jedzeniu!). 

Widać, że autorka z wprawą bawi się językiem i światem przedstawionym, że włożyła dużo starań w wykreowanie charakterystycznych bohaterów, a abstrakcja, na której zbudowała swoją powieść jest cudowna.

Główny bohater jest uroczy, groteskowy, zalany, myśli tylko o jedzeniu, zasłania uszy, gdy ludzie rozmawiają przy nim o seksie, to przerośnięty mamisynek, który cały czas musi rozmawiać z mamusią. Ale jest w tym wszystkim naprawdę uroczy i taki... łatwy do polubienia. Zdarzają mu się naprawdę błyskotliwe przemyślenia ("Zauważył, że chudzi ludzie byli zawsze niezadowoleni. On też byłby niezadowolony, gdyby cały czas chodził głodny") i można nawet zaobserwować jego ewolucję na tych niecałych dwustu stronach! 

Ale Wagner zdecydowanie nie jest jedyną przerysowaną postacią w tej książce - znajdziemy tu tak abstrakcyjne perełki jak dyrygent Rubin Diament (tak, to jego imię i nazwisko), który wymachuje batutą wysadzaną sztucznymi diamentami, albo dyrektor, którego praca polega na ukrywaniu się przed swoimi pracownikami przez cały dzień w windzie. 

Cztery pory śmierci to książka, która zupełnie nic nie wniesie do Waszego życia. Ale nie znaczy to, że będziecie nad nią jakoś potwornie cierpieć. Mam co do niej mieszane uczucia, nie wiem, czy mogłabym ją z czystym serduszkiem polecić samą w sobie. Ale! Teoretycznie nie trzeba jej nawet czytać, żeby zrozumieć część drugą (Eine kleine Trup), natomiast zdecydowanie zachęcam Was do tego, ponieważ wtedy będziecie mogli tę drugą duuużo bardziej docenić. To jedna z nielicznych serii, gdzie druga część przebija pierwszą. Mogę z czystym serduszkiem powiedzieć, że Eine kleine Trup naprawdę mi się podobała! Ale o tym już w oddzielnej recenzji (link do niej znajdziecie tutaj). 

Ann Druyan - Kosmos. Możliwe światy

Tytuł książki może być dla niektórych mylący, gdyż jej tematyka nie ogranicza się jedynie do odległych galaktyk, misji na Marsa i prędkości światła. Druyan sprawnie prowadzi nas poprzez 4 miliony lat historii życia na Ziemi, od pierwszego jednokomórkowego organizmu na dnie oceanu aż do człowieka, który sięga w stronę gwiazd. Przeszłość, którą przytacza, jest porywająca, dużo ciekawsza od suchych podręcznikowych faktów, a kreowana przez nią przyszłość zapiera dech w piersiach i daje nadzieję. W całej swojej opowieści autorka najbardziej skupia się na człowieku - to on jest w centrum wydarzeń, on jest główną osią rozmyślań i możliwości, ale też na nim spoczywa odpowiedzialność za całą naszą planetę i jej przyszłość.


Możliwe światy są kontynuacją serii Kosmos, zapoczątkowanej przez Carla Sagana i Ann Druyan w 1980 (w której powstały zarówno książki, jak i serial), ale wcale nie musicie znać poprzednich części, żeby najnowsza złapała Was za serduszko. W moim przypadku udało jej się to już od pierwszych stron. 

Czytanie tej książki było dla mnie jak uczta i autentycznie celebrowałam je z ogromnym przejęciem i namaszczeniem. I nie mówię tutaj tylko o naukowej, intelektualnej uczcie dla małego nerda, czy estetycznej uczcie wizualnej (bo jest wydana naprawdę cudownie!), ale również o rozkoszy z czysto czytelniczego punktu widzenia. Chociaż nie ukrywam, że zdarzały się zdania, które miały dziwną składnię (albo powtórzenie jednego słowa pięć razy w czterech linijkach akapitu), to zdecydowana większość była wprost przepiękna. Znajdziecie tutaj frazy tak poetyckie, że Wasze małe czytelnicze serduszka zapieją z zachwytu (a przynajmniej moje tak zrobiło! I to z tysiąc razy!) i zdania wprost idealnie nadające się na inspirujące cytaty.

Cała książka jest napisana w stylu gawędy, opowieści, która zabiera nas w podróż przez czas i przestrzeń. Chciałabym użyć terminu "powieść rzeka", mimo że wiem, że oznacza on coś zupełnie innego. Ale wiecie, przez tę książkę po prostu się płynie, tematy przechodzą swobodnie i naturalnie z jednego w kolejny, dygresje niepostrzeżenie wplatają się w główną opowieść, wszystko łączy się ze sobą i z siebie wynika, a przez całą książkę przechodzi się gładko, przyjemnie i bez żadnych zgrzytów.

W swoich opisach Duryan używa wielu epitetów i zabiegów, których normalnie nie znajdziemy w literaturze popularnonaukowej (ani, broń Boże!, w naukowej). Autorka porusza wyobraźnię czytelnika feerią barw, jej opisy są tak obrazowe, że niemal możemy zobaczyć wykreowane przez nią wizje pod przymkniętymi powiekami. Zaprezentowanym przez siebie postaciom nadaje charakter, swoim opowieściom - klimat, pod jej piórem do życia powracają nawet dawno wymarłe i zupełnie zapomniane cywilizacje. 

Trudno jednoznacznie przypisać tę książkę do konkretnej kategorii. Z jednej strony jest to faktycznie literatura popularnonaukowa, ale w nowej, świeżej odsłonie. Z drugiej, sama Druyan mówi, że nie jest naukowcem, a jej powołaniem jest opowiadanie historii (co też czyni). Ale jest to również bardzo intymna książka, list miłosny do zmarłego męża, opowieść o uczuciu dwójki ludzi, których połączyła pasja do nauki, do odkrywania nowego, zadawania pytań i podążania za nieznanym.

Możliwe światy zrobiły na mnie ogromne wrażenie (napiszę to po raz kolejny, jeśli jeszcze się nie domyśliliście). Ale najbardziej zdziwiło mnie to, ile emocji wywołała we mnie ta książka. Zdążyłam wzruszyć się trzy razy podczas czytania samego prologu, który był głównie o naukowej Wystawie Światowej The World of Tomorrow z 1939 i przemówieniu Einsteina o promieniowaniu kosmicznym. Mój chłopak powiedział, że jestem nerdem. I pewnie miał rację, bo potem dostałam dreszczyku ekscytacji, czytając o prawdopodobnej misji w poszukiwaniu życia na Europie (to znaczy na księżycu Jowisza) i z okazji wielu innych fragmentów, a pod koniec już po prostu płakałam. 

Proszę się jednak tym nie sugerować, może niekoniecznie chce Wam się płakać za każdym razem, kiedy uświadamiacie sobie, że urodziliście się za wcześnie i nie zdążycie wyruszyć w odyseję kosmiczną. Proszę natomiast mimo wszystko przeczytać tę książkę, gdyż jest cudowna.