książki
recenzje

Agnieszka Karecka - Po drugiej stronie jeziora
Mia Lang jest zwykłą nastolatką. W jej życiu nie wydarza się nic godnego uwagi aż do dnia osiemnastych urodzin, kiedy to dziewczyna zasypia na brzegu jeziora i budzi się... w obcej fantastycznej krainie. Locus (to ta kraina) od lat żyje w strachu przed złą królową, która postanowiła podbić wszystkie jego miasta (lub zrównać je z ziemią). Mia planuje jak najszybciej powrócić do domu i w tym celu dołącza do super ważnej misji, której członkowie mają obalić rządy królowej i przywrócić wolność Krainie Pięciu Miast.
Nie wiem, jak ocenić tę książkę. Autentycznie. Na początku miałam nadzieję na naprawdę dobrą powieść, ale potem coraz częściej przychodziła mi do głowy myśl, że jednak mogłam się przeliczyć. Problem z tą książką jest taki, że jest bardzo nierównomierna. W jednym miejscu dostajemy dobrze napisany, przyjemny fragment, żeby w kolejnym poziom spadł nagle do opowiadanka dla dziesięciolatków. Zakładam, że to jednak nie była w zamyśle książka dla dziesięciolatków. A niestety tych gorszych fragmentów jest dużo więcej.
Główna bohaterka to jedna z tych, które ciągle płaczą, a do tego co chwila się potykają, upadają i mdleją, trzeba je nosić na rękach, chuchać i dmuchać, żeby nie stała im się krzywda. Większość postaci zostało opartych na najbardziej utartych schematach, momentami wydają się wręcz przerysowane (szczególnie Kleo), a ich zachowanie staje się absurdalne.
A skoro już jesteśmy przy absurdzie, to ile tutaj było takich motywów!
Weźmy chociażby jeden z najważniejszych, czyli niesamowicie istotną misję, która ma uratować cały Locus. Wygląda to mniej więcej tak: wyślemy cię na super niebezpiecznego questa, do którego inni ludzie przygotowywali się całe życie, wszyscy są zwinni, wysportowani, przeszkoleni w boju i potrafią cokolwiek, a ty dostajesz zadyszki po dwóch sekundach, ale nikomu nie wydaje się to ani trochę podejrzane. W końcu ćwiczyłaś jakieś dwa dni, więc powinnaś być już gotowa.
Aha, a tak w ogóle, to nie powiemy ci zupełnie nic na temat tej misji, chociaż to wcale nie są jakieś tajemne informacje i wszyscy zainteresowani (oprócz ciebie) doskonale wiedzą, o co chodzi. W każdym razie, nikt nie uznaje za stosowne, żeby cię o czymkolwiek poinformować, żebyś potem mogła robić z siebie idiotkę, płakać i zadawać najgłupsze pytania w najgłupszych momentach. I to też nie wzbudza w nikim żadnych podejrzeń.
Pomijam już fakt, że cały zamysł tej misji jest bez sensu. Uczestnicy muszą przejść od miasta do miasta, żeby porozmawiać z władcami każdego z nich, którzy sprzedadzą im sekreciki o złej królowej. Tylko, że ci sami uczestnicy dopiero co przybyli z tych właśnie miast, żeby z najbardziej oddalonego zakątka krainy wyruszyć w swoją misję... z powrotem do tych miast. Nie mogli spytać, jak jeszcze tam byli i zaoszczędzić sobie całej tej niebezpiecznej podróży?
Do tego dochodzi jeszcze przemiana bohatera tak sztuczna, że aż zgrzyta, ckliwe teksty nie do zniesienia, wątek miłosny przewidywalny od pierwszej sekundy i poprowadzony w niezrozumiały sposób (nawet nie wiem, kiedy się rozwinął). Od połowy książki cringe spływał na mnie z co drugiej strony. A przy okazji, zwróciłam uwagę na tyle niemożliwych, niewykonalnych niedociągnięć. Przykład? Bohaterka nauczyła się władać mieczem w jeden poranek (nie żeby w czymś jej to pomogło, dalej jest ciućmą). Ludzie poświęcają na to lata, ale nastolatka z XXI-wiecznego Wrocławia łapie takie rzeczy w mig.

Jeśli chodzi o magię (bo to w końcu fantasy), to nie ma jej tutaj prawie wcale, co dla mnie jest ogromnym minusem. Niby to fantastyczna kraina, a nie dzieje się w niej za bardzo nic fantastycznego. Naprawdę nie proszę o wiele, ale chociaż jakieś jedno magiczne zwierzątko poprawiłoby moje samopoczucie. Czemu nikt nie chce się wykazać inwencją twórczą? Przecież fantasty daje do tego nieograniczone możliwości!
Wiecie, co podobało mi się najbardziej w tej książce? Zakończenie. I nie, wcale nie dlatego, że wtedy historia nareszcie się skończyła, nie będę aż taka wredna (akurat teraz). Akurat cliff-hanger całkiem się autorce udał. A co się tyczy reszty książki, to ostatecznie nawet dobrze się przy niej bawiłam. Wiecie, to wszystko, o czym wspomniałam, okrutnie mnie razi i zdecydowanie wpływa na końcowy odbiór książki, ale tak naprawdę przez większość czasu śmiałam się do łez (chociaż domyślam się, że niekoniecznie takie było założenie). Przynajmniej czyta się ją szybko i miała kilka dobrych momentów, a do tego przyniosła mi niespodziewanie wiele radości (i zażenowania, i przewracania oczami). Może to takie guilty pleasure?
0 komentarze:
Prześlij komentarz