Kelly i Zach Weinersmithowie - Jakoś wkrótce

Na wstępie powiem tak: jeżeli nie uważacie, że ewolucyjny rozwój robotów poprzez łączenie ich w pary, żeby mogły przekazać dobre "geny" swojemu "potomstwu" (czyli w skrócie - rozmnażanie robotów, tak, dobrze czytacie) albo wydrukowanie sobie nowej wątroby to jedne z najciekawszych i najbardziej niesamowitych rzeczy, o jakich można przeczytać, to ta książka po prostu nie jest dla Was. Odpuście sobie też, jeśli nie bawią Was nerdowskie żarty, abstrakcyjne poczucie humoru ani notoryczne nawiązania do końca ludzkości spowodowanego przez bunt maszyn. 

Natomiast, jeżeli po tych dwóch zdaniach pomyśleliście "ale super!", to zdecydowanie powinniście przeczytać całą książkę. Jest genialna. Nie dość, że dowiecie się z niej o tylu niesamowitych technologiach i pomysłach, które być może już niedługo całkiem odmienią nasze życie, to jeszcze będziecie płakać ze śmiechu. Autorzy mają niezwykły talent do przemycania pomiędzy super mądrymi fragmentami całej masy mniej lub bardziej naukowych żartów, które atakują Was znienacka i sprawiają, że co chwila wybuchacie śmiechem.

Czytam sobie na przykład ciekawy rozdział o robotach, które będą budowały nasze domy za połowę ceny w 24 godziny(!), gdy nagle: 

Jak już wspomnieliśmy, jedno z nas chciałoby zamieszkać w dwunastopiętrowej wieży czarodzieja. Aktualnie dwiema najważniejszymi przeszkodami na drodze do tego celu są: koszty oraz żona, która nie zna się na dobrej zabawie. 

No kocham tych ludzi! Chciałabym zamieszkać z nimi w tej wieży magów! 

(Ciekawostka zupełnie niezwiązana z książką - na uczelni, na której robiłam inżynierkę, Wieżą Magów nazywano Wydział Automatyki, Elektroniki i Informatyki, natomiast na uczelni, gdzie byłam na magisterce, miano to otrzymał Wydział Matematyki - a dokładniej budynek, na którego najwyższym piętrze miał swój gabinet bardzo znany profesor. W każdym razie, w żadnym z wyżej wymienionych przypadków nie był to Wydział Chemii, co wydaje mi się bardzo krzywdzące, jako że moja dziedzina ma zdecydowanie dużo więcej wspólnego z mieszaniem w kotle i rzucaniem przekleństw).


Ale nie chcę, żebyście odnieśli mylne wrażenie, że znajdziecie tu tylko żarty i śmieszki. Ta książka to naprawdę ogromna dawka niesamowicie ciekawych informacji, faktów i rozważań na temat tego, w którą stronę skieruje się rozwój technologiczny i jak może w przyszłości wyglądać nasze życie. Odnalezienie wszystkich tych informacji na własną rękę zajęłoby nam pewnie tyle czasu, że nawet nie zauważylibyśmy, że już od dwóch lat prowadzimy poszukiwania na robotycznej, samoprzemieszczajacej się po domu kanapie, która nosi nas do lodówki za każdym razem, gdy zaczynamy słabnąć z głodu. Tak mniej więcej. 

W każdym razie, autorzy tej książki zrobili to już za nas! Zadali sobie dużo trudu, żeby zebrać w jednym miejscu te wszystkie niesamowite (niekiedy wręcz absurdalne) pomysły i rozwiązania (prawdopodobnie szukanie tych drugich sprawiło im najwięcej przyjemności). Rozmawiali z wieloma czołowymi naukowcami i niezwykle mądrymi ludźmi, którzy prowadzą prym we wspomnianych tu dziedzinach, pytali ich o stan nauki, przeszkody, z którymi się zmagają i perspektywy, konsultowali z nimi swoje opisy danych technologii, żeby przedstawić je rzetelnie. Ale z drugiej strony cały czas pamiętali, żeby ich książka była ciekawa, przystępna i nie powodowała zwarcia w mózgach czytelników. 

Kolejną cudowną rzeczą są przypisy tłumacza, który uznał za stosowne poinformować czytelników o najnowszym stanie wiedzy, a nawet dodać linki, jeśli w którejś z opisanych technologii poczyniono postępy od czasu wydania oryginału!

Czytanie takiej książki to niecodzienne doświadczenie, bo opisywane w niej technologie są już w mniejszym lub większym stopniu zaawansowania i za jakiś czas niektóre z nich mogą na dobre zagościć w naszym życiu. Jakie to niesamowite, że możemy na bieżąco oglądać ich rozwój, że "akcja" książki rozgrywa się na naszych oczach. To zupełnie odmienny rodzaj literatury i całkiem nowa przygoda - nie czytać jedynie o tym, co stało się już lata temu z ludźmi, którzy dawno umarli, albo co również już się stało, tyle że z wyimaginowanymi postaciami. Jakoś wkrótce pozwala nam doświadczyć czegoś, co dzieje się tu i teraz, co dopiero wpłynie na nasze życie i nawet jeszcze w pełni nie zdajemy sobie sprawy z tego w jaki sposób! (Autorzy obstawiają wspomniany już bunt robotów, ja osobiście wolałabym wakacje na Księżycu). 

I nawet jeśli niektóre z tych technologii są z góry skazane na porażkę, albo dopiero okażą się nieosiągalne, to sam fakt tego, na jak bardzo pokręcone rzeczy jest w stanie wpaść ludzki umysł, robi niesamowite wrażenie. A jeśli planujecie napisać kiedyś powieść sci-fi, to ta książka będzie dla Was nieograniczonym wręcz źródłem inspiracji! Jakby tego wszystkiego było mało, jest pełna super zabawnych komiksów, które idealnie przedstawiają panujący w niej humor i podsumowują myśli przewodnie rozdziałów. A autorzy przygotowali też dla czytelników niespodziankę, o której bardzo chciałabym Wam tu napisać, ale nie będę Wam psuła zabawy! Nic, tylko czytać!

Cezary Zbierzchowski - Requiem dla lalek

Zbierzchowski zabiera nas w podróż w czasie i przestrzeni do wykreowanego przez siebie uniwersum Rammy, które poznajemy coraz lepiej i dokładniej podczas czytania jedenastu opowiadań. Niektóre z nich są ze sobą luźno powiązane, inne to takie jednorazowe skoki w bok (albo w górę, wysoko w gwiazdy), ale wszystkie łączy niepokojący, posępny klimat.

Jak to ze zbiorami opowiadań bywa, pojawiło się tu kilka takich, które mnie nie zachwyciły (i w sumie już wypadły mi z głowy), ale na szczęście były i takie, które niesamowicie mi się spodobały - zdecydowanie tytułowe Requiem dla lalekSmutek parseków Mr Fiction to moje top trzy. Doceniam też pomysł na zabawę konstrukcją utworu w Monecie, ale już jego wykonanie niekoniecznie. Jednak w każdym widać, że Zbierzchowski umiejętnie porusza się w wykreowanym przez siebie świecie, że próbuje nowych rzeczy, że nie ogranicza go forma ani gatunek. Jest tylko jeden problem.

To ten typ literatury, który nie ma zakończenia.

Wiem, że moda na opowiadanka jest taka, żeby miały pełno niedomówień, zakończenie nic nie wyjaśniało i w ogóle najlepiej wkurzyć czytelnika jak najbardziej tym, że będzie musiał się przez tydzień głowić nad sensem całości. I wiecie co? Nie lubię tej mody. Nie znoszę jej. A raczej nie znoszę jej nadużywania. Bo rozumiem, że czasem jest nawet wskazane, żeby pozostawić czytelnika z takim drażniącym niedosytem, pozwolić mu się zastanowić, rozpatrzeć różne możliwe zakończenia, różne teorie. Niech przeniesie to na swoje życie i może nawet dojdzie do jakichś niesamowitych, otwierających oczy wniosków na temat swojej egzystencji.

Jednak niekoniecznie zawsze jest to uzasadnione. Czasem miałam wrażenie, że Zbierzchowskiemu przyszedł do głowy dobry motyw, postanowił napisać na jego podstawie opowiadanie, ale gdzieś w środku stwierdził, że w sumie to zupełnie nie przemyślał, w którą stronę ma pójść fabuła, więc skończy jakkolwiek w jakimkolwiek miejscu, bo jakoś skończyć przecież trzeba.

I nie ukrywam, niektóre jego motywy to złoto, historia faktycznie schodziła na drugi plan. Za samo wykorzystanie bogów greckich dałabym mu 11/10. Wampiry - kocham. Demony? Jak najbardziej. Nie do końca mamy tutaj do czynienia z czystym, typowym sci-fi. Ale z drugiej strony dostaniemy też wielopokoleniowe statki kosmiczne, nowoczesną technologię militarną i sztuczną inteligencję, więc nie ma co narzekać.

Cała ta fantastyczna otoczka jest jednak tylko tłem, tak naprawdę ma posłużyć jako kontrolowane środowisko do przeprowadzenia wnikliwej analizy człowieka, jego psychiki, jego najbardziej pierwotnej natury. Doprowadzając do sytuacji wręcz groteskowych, wystawiając swoich bohaterów na najbardziej skrajne czynniki i spychając na pogranicze ludzkiej wytrzymałości, Zbierzchowski jest w stanie wywlec na światło dzienne mroczną stronę ludzkości, wszystkie jej przywary i braki.

Klimat jest cudowny i umiejętnie zbudowany, mroczny, duszący, ciężki. Świat Rammy to miejsce pełne brutalności i śmierci, ograbione z resztek nadziei. To nie jest prosta lektura - ani ze względu na jej atmosferę, na smutnych bohaterów i depresyjne przesłanie, ani ze względu na sam jej odbiór. Trzeba się naprawdę skupić, dać się całkowicie pochłonąć tej posępnej rzeczywistości, żeby w pełni doświadczyć twórczości Zbierzchowskiego. Ale kiedy już się w niej utopi, będzie można naprawdę ją docenić. 

Agnieszka Karecka - Po drugiej stronie jeziora

Mia Lang jest zwykłą nastolatką. W jej życiu nie wydarza się nic godnego uwagi aż do dnia osiemnastych urodzin, kiedy to dziewczyna zasypia na brzegu jeziora i budzi się... w obcej fantastycznej krainie. Locus (to ta kraina) od lat żyje w strachu przed złą królową, która postanowiła podbić wszystkie jego miasta (lub zrównać je z ziemią). Mia planuje jak najszybciej powrócić do domu i w tym celu dołącza do super ważnej misji, której członkowie mają obalić rządy królowej i przywrócić wolność Krainie Pięciu Miast.

Nie wiem, jak ocenić tę książkę. Autentycznie. Na początku miałam nadzieję na naprawdę dobrą powieść, ale potem coraz częściej przychodziła mi do głowy myśl, że jednak mogłam się przeliczyć. Problem z tą książką jest taki, że jest bardzo nierównomierna. W jednym miejscu dostajemy dobrze napisany, przyjemny fragment, żeby w kolejnym poziom spadł nagle do opowiadanka dla dziesięciolatków. Zakładam, że to jednak nie była w zamyśle książka dla dziesięciolatków. A niestety tych gorszych fragmentów jest dużo więcej.

Główna bohaterka to jedna z tych, które ciągle płaczą, a do tego co chwila się potykają, upadają i mdleją, trzeba je nosić na rękach, chuchać i dmuchać, żeby nie stała im się krzywda. Większość postaci zostało opartych na najbardziej utartych schematach, momentami wydają się wręcz przerysowane (szczególnie Kleo), a ich zachowanie staje się absurdalne. 

A skoro już jesteśmy przy absurdzie, to ile tutaj było takich motywów!

Weźmy chociażby jeden z najważniejszych, czyli niesamowicie istotną misję, która ma uratować cały Locus. Wygląda to mniej więcej tak: wyślemy cię na super niebezpiecznego questa, do którego inni ludzie przygotowywali się całe życie, wszyscy są zwinni, wysportowani, przeszkoleni w boju i potrafią cokolwiek, a ty dostajesz zadyszki po dwóch sekundach, ale nikomu nie wydaje się to ani trochę podejrzane. W końcu ćwiczyłaś jakieś dwa dni, więc powinnaś być już gotowa.

Aha, a tak w ogóle, to nie powiemy ci zupełnie nic na temat tej misji, chociaż to wcale nie są jakieś tajemne informacje i wszyscy zainteresowani (oprócz ciebie) doskonale wiedzą, o co chodzi. W każdym razie, nikt nie uznaje za stosowne, żeby cię o czymkolwiek poinformować, żebyś potem mogła robić z siebie idiotkę, płakać i zadawać najgłupsze pytania w najgłupszych momentach. I to też nie wzbudza w nikim żadnych podejrzeń.

Pomijam już fakt, że cały zamysł tej misji jest bez sensu. Uczestnicy muszą przejść od miasta do miasta, żeby porozmawiać z władcami każdego z nich, którzy sprzedadzą im sekreciki o złej królowej. Tylko, że ci sami uczestnicy dopiero co przybyli z tych właśnie miast, żeby z najbardziej oddalonego zakątka krainy wyruszyć w swoją misję... z powrotem do tych miast. Nie mogli spytać, jak jeszcze tam byli i zaoszczędzić sobie całej tej niebezpiecznej podróży?

Do tego dochodzi jeszcze przemiana bohatera tak sztuczna, że aż zgrzyta, ckliwe teksty nie do zniesienia, wątek miłosny przewidywalny od pierwszej sekundy i poprowadzony w niezrozumiały sposób (nawet nie wiem, kiedy się rozwinął). Od połowy książki cringe spływał na mnie z co drugiej strony. A przy okazji, zwróciłam uwagę na tyle niemożliwych, niewykonalnych niedociągnięć. Przykład? Bohaterka nauczyła się władać mieczem w jeden poranek (nie żeby w czymś jej to pomogło, dalej jest ciućmą). Ludzie poświęcają na to lata, ale nastolatka z XXI-wiecznego Wrocławia łapie takie rzeczy w mig. 


Jeśli chodzi o magię (bo to w końcu fantasy), to nie ma jej tutaj prawie wcale, co dla mnie jest ogromnym minusem. Niby to fantastyczna kraina, a nie dzieje się w niej za bardzo nic fantastycznego. Naprawdę nie proszę o wiele, ale chociaż jakieś jedno magiczne zwierzątko poprawiłoby moje samopoczucie. Czemu nikt nie chce się wykazać inwencją twórczą? Przecież fantasty daje do tego nieograniczone możliwości!

Wiecie, co podobało mi się najbardziej w tej książce? Zakończenie. I nie, wcale nie dlatego, że wtedy historia nareszcie się skończyła, nie będę aż taka wredna (akurat teraz). Akurat cliff-hanger całkiem się autorce udał. A co się tyczy reszty książki, to ostatecznie nawet dobrze się przy niej bawiłam. Wiecie, to wszystko, o czym wspomniałam, okrutnie mnie razi i zdecydowanie wpływa na końcowy odbiór książki, ale tak naprawdę przez większość czasu śmiałam się do łez (chociaż domyślam się, że niekoniecznie takie było założenie). Przynajmniej czyta się ją szybko i miała kilka dobrych momentów, a do tego przyniosła mi niespodziewanie wiele radości (i zażenowania, i przewracania oczami). Może to takie guilty pleasure?

Sally Rooney - Normalni ludzie

Marianne i Connell chodzą do jednej szkoły. Na lekcjach udają, że się nie znają, na korytarzach nawet nie patrzą w swoją stronę, do perfekcji opanowali tę grę pozorów, której celem jest przekonanie wszystkich, że nie mają ze sobą nic wspólnego. A jednak prawda jest zupełnie inna. Powoli stają się dla siebie coraz ważniejsi, a ukrywanie swoich uczuć przed całym światem może okazać się niebyt prostym i wygodnym zadaniem.

Nie pokusiłabym się o stwierdzenie, że Normalni ludzie są obrazem związków dzisiejszej młodzieży, przedstawieniem realiów panujących wśród milenialsów, czy jak tam jeszcze nazwali tę książkę w materiałach promocyjnych. Wręcz przeciwnie. Ta historia przedstawia niepokojąco dysfunkcyjną relację dwójki osobliwych młodych ludzi z problemami. Czy promuje niezdrowe relacje? Nie sądzę. Ale też ich nie gani, mimo że cały czas towarzyszy nam podczas czytania uczucie, że coś tu jest bardzo nie tak i żaden związek ani relacja dwójki ludzi nie powinny tak wyglądać. Ale w tej książce większość rzeczy, relacji i zachowań nie powinna tak wyglądać. 

Nasi główni bohaterowie są niedojrzali, denerwujący, egoistyczni. Kierują się dziecinnymi pobudkami i upośledzonym systemem wartości. Zachwycają się nad tym, jak to są dla siebie stworzeni, bo rozumieją się tak naprawdę bez słów, potrafią prowadzić całonocne rozmowy o życiu i śmierci, są tak niesamowicie zgrani w swoich poglądach i przemyśleniach i omg. A prawda jest taka, że... zupełnie NIE potrafią ze sobą rozmawiać. Wszystkie zerwania, kłótnie i nieporozumienia (a będzie ich dużo, cała ta książka i ich relacja opiera się na ciągu coraz bardziej groteskowych nieporozumień) wynikają w głównej mierze właśnie ze smutnego faktu, że nie potrafią porozmawiać ze sobą jak ludzie, przestawić swoich racji ani emocji.

I tutaj dochodzimy do istotnego elementu - na ile można hejtować zachowanie osób, które ewidentnie nie radzą sobie w życiu. Które mają problemy emocjonalne, nadwyrężoną psychikę, trudne dzieciństwo za sobą. Bo wiecie, ja też byłam zawsze awkward dzieckiem. Ale bycie awkward nie prowadzi do tak abstrakcyjnych sytuacji, jakie spotkały Marianne i Connella. Dlatego powtórzę po raz kolejny - to nie jest książka o nastoletnich problemach. To jest książka o problemach ludzi, którzy nie radzą sobie dobrze w kontaktach międzyludzkich i mają dużo swoich własnych dodatkowych dramatów (poza "standardowymi" problemami nastolatków) a w wyniku tego podejmują krzywdzące dla siebie i innych decyzje, nie potrafią budować zdrowych relacji z drugą osobą ani tym bardziej mówić o swoich uczuciach.

Dobrze, to już koniec moich przemyśleń na temat problemów przedstawionych w powieści. A teraz może powiem trochę o samej pozycji, którą, wbrew pozorom, oceniam całkiem dobrze! Jej bohaterowie byli naprawdę denerwujący, momentami wręcz okropni (Connella nie mogłam ścierpieć przez większość książki!), ale książka sama w sobie naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. Ma doskonale wykreowany i zbudowany klimat, taki męczący i duszny. Miesza w głowie, wprowadza w niepokój, wywołuje w czytelniku całą gamę emocji. Po przeczytaniu ostatniej strony było mi tak potwornie ciężko na serduszku. A bohaterowie, mimo że drażnią Cię na każdym kroku, na jakimś poziomie jednak zdobywają Twoją sympatię, więc dalej im kibicujesz i trzymasz za nich kciuki.

Bardzo trudno było przyzwyczaić się do czytania dialogów, które nie są w żaden sposób wyróżnione - ani myślnikiem, ani cudzysłowem. Po pewnym czasie przestanie Was to razić, ale nie mam pojęcia, jaki ukryty cel miał ten zabieg. Same dialogi są raczej zdawkowe, niektóre naprawdę błyskotliwe i zabawne (ale wiecie, to raczej taki ironiczny, czarny humor), niestety z drugiej strony pojawiają się też takie, które sprawiają wrażenie nienaturalnych i wymuszonych. W dodatku autorka pokusiła się o wprowadzenie pseudo-odkrywczych, społeczno-artstycznych przemyśleń, tych z rodzaju "och, muszę pokazać jaką niesamowicie inteligentną i oświeconą osobą jestem, dlatego użyję wielu trudnych słów, rozmawiając o trudnych kwestiach", czego nie trawię. 

Naprawdę uważam, że to książka warta przeczytania - żeby wiedzieć, jakich relacji NIE tworzyć i jak ważna jest komunikacja. Żeby uświadomić sobie, że wokół nas żyje wielu ludzi, których przerasta świat i codzienność, a my możemy znać takie osoby i nawet nie zdawać sobie z tego sprawy. Rooney porusza szczególnie trudne tematy, a przedstawia je niezwykle obrazowo, umiejętnie grając na naszych emocjach, kreując wyraziste postaci i tworząc wciągającą fabułę. Ostatecznie jednak ocenienie tej powieści sprawiło mi niemało trudności, bo nie uważam, żeby była objawieniem współczesnej literatury. Znalazły się w niej niestety pewnie niedociągnięcia, które zdecydowanie mi przeszkadzały. 

Lily Graham - Dziecko z Auschwitz

Niektórzy uważają, że rynek wydawniczy jest już w ostatnim czasie zdecydowanie przesycony literaturą obozową. W takim natłoku pozycji nie jest łatwo się na coś zdecydować, a przecież tutaj do każdej książki trzeba podejść oddzielnie i niezależnie, bo każda opowiada nową historię, przerażającą, okrutną, ale przede wszystkim ważną. Trudno te pozycje oceniać, trudno mówić o lepszych i gorszych, ale jeśli nie macie jeszcze dosyć historii obozowych (wiem, że to mogło zabrzmieć trochę beztrosko, proszę się nie oburzać), to Dziecko z Auschwitz na pewno Was nie zawiedzie. 


Eva i Sophie dobrowolnie wsiadły do pociągu, który wywiózł je z obozu w Terezinie do Auschwitz. Pierwsza z nich za wszelką cenę starała się odnaleźć męża, druga szukała informacji o swoim dziecku. Dwie młode dziewczyny znalazły się w najgorszym piekle na ziemi, w którym codziennie musiały walczyć o przetrwanie, odnaleźć ukochane osoby i nie zapomnieć, o przysiędze, którą sobie złożyły - przeżyjemy. 

Historia rozgrywa się na trzech płaszczyznach czasowych - w czasach współczesnych, w obozie podczas wojny i przed wojną lub w jej początkach. W różnych retrospekcjach poznajemy historie naszych głównych bohaterek, ich rodziny. Dziewczyny często rozmyślają o swoim życiu sprzed wojny, a nawet najdrobniejsze rzeczy mogą przenieść je do sielankowej krainy wspomnień, albo wręcz przeciwnie - do przerażających i koszmarnych wydarzeń ostatnich lat.

Eva bardzo często opowiada o swoim mężu. Poznała Michala jeszcze przed wojną, a historia ich miłości jest słodka i rozkoszna. Pozostałe więźniarki uwielbiały słuchać jej opowieści, żeby przynajmniej na chwilę uciec z przygnębiających realiów obozowych. Te momenty, opisujące normalne, szczęśliwe życie, wzbudzają w czytelniku mieszane uczucia. Z jednej strony są naprawdę przeurocze i miło się je czyta. Z drugiej cały czas towarzyszy nam (i Evie) świadomość, że jej życie już nigdy nie będzie wyglądało w ten sposób. Że, nawet jeśli uda jej się ujść z życiem, ogrom nieszczęścia, które spadło na nią i jej bliskich już na zawsze pozostawi po sobie ślad.


Książkę czyta się niesamowicie szybko, w historię wsiąkamy niemal od razu. Mimo że jest okropna, straszna i przeraźliwe smutna, to została napisana naprawdę pięknie. Oczywiście moje serduszko skradły szczególnie te miłe momenty i szczęśliwe wspomnienia, które Graham kreuje bardzo ładnie i roztacza przed naszymi oczami świat pełen barw, przyjemnych dialogów i malowniczych miejsc. Na pewno pomaga w tym fakt, że Eva ma wrażliwą na piękno, artystyczną duszę, podobnie zresztą jak jej mąż, który jest uzdolnionym skrzypkiem. Ale również opisy życia obozowego są bardzo obrazowe i realistyczne, ze stron książki wyziera strach, głód, smutek więźniów, ich bezsilność i okrucieństwo SS-manów. 

Mimo, że sama historia i postaci nie są prawdziwe, to autorka zainspirowała się rzeczywistymi wydarzeniami i przeżyciami kobiet, które przeżyły Auschwitz, które tam zachodziły w ciążę i rodziły dzieci (takimi jak Vera Bein). Niemniej jednak, wiele przedstawionych w powieści wydarzeń sprawia wrażenie wręcz niemożliwych, ogromne zbiegi okoliczności i szczęście, które czasem nieoczekiwanie sprzyja naszym bohaterkom, mogą niektórym wydawać się trochę nierealne. 

Musimy sobie jednak zadać pytanie, czy to naprawdę takie złe? W książce okrutne i przerażające wydarzenia co chwila mieszają się z tymi dobrymi, wzruszającymi i dającymi nadzieję. Zresztą, w piekle na ziemi, którym było Auschwitz, każdy przejaw dobroci i łut szczęścia był niesamowitym zjawiskiem. 

Znajdziecie tutaj najważniejsze wydarzenia historyczne, które doprowadziły do wojny i trochę informacji na temat obozów, ale nie jest to książka typowo historyczna. Dlatego też autorka dużo bardziej skupia się na emocjach i życiu bohaterów niż na przykład na obozowej hierarchii. To historia o miłości, która sprawiała, że kobiety same zgłaszały się do transportów jadących do Auschwitz. Ale też o miłości, która pozwalała im to piekło przeżyć. O nadziei na szczęśliwe zakończenie, którą wszyscy nazywali zwykłą naiwnością. O przyjaźni, która była opoką i wsparciem. O ludziach, którzy narażali życie albo oddawali siebie samych oprawcom, kawałek po kawałeczku, by pomagać swoim współwięźniom. I o tym, że nawet w najgorszym z możliwych miejsc może wykiełkować coś pięknego, niewinnego i dobrego. 

Raphael Bob-Waksberg - Ktoś, kto będzie cię kochał w całej twej nędznej glorii

Oglądaliście kiedyś BoJack Horsemana? Jeśli tak, to możecie sobie mniej więcej wyobrazić, jak będzie wyglądała książka napisana przez jego twórcę (chociaż nie ma tu żadnych koni). Natomiast, jeśli nigdy o nim nie słyszeliście, to jest to animowany serial o koniu, który kiedyś był super wielką gwiazdą sitcomową. Tak. Zwierzęta w tym świecie w ogóle mówią, ubierają się, zachowują i chodzą jak ludzie i tak sobie funkcjonują w normalnym ludzkim społeczeństwie. Dobrze, teraz Wy też możecie wyobrazić sobie choć trochę, jakiego typu to będzie książka (ale powtarzam, nie ma tu żadnych gadających czy noszących fikuśne sweterki koni).


Ktoś, kto będzie cię kochał w całej twej nędznej glorii to zbiór osiemnastu utworów o bardzo zróżnicowanej formie. Znajdziecie tutaj oczywiście opowiadania, ale pojawi się też wiersz, opis gry albo cały rozdział w formie listy (kłamstw). Pod osłoną czarnego humoru, oniryzmu, baśniowości, groteski i abstrakcji skrywają się najbardziej przyziemne i życiowe przemyślenia, problemy, bolączki. 


Książka ta traktuje o przeróżnych rodzajach miłości, a przedstawione w niej historie są zazwyczaj słodko-gorzkie (chociaż czasem zdecydowanie bardziej gorzkie). Niektóre rozczulą Wasze serduszka, inne zeszklą Wam oczęta, ale niezależnie od ostatecznego przesłania danego tekstu, będziecie co chwila zanosili się śmiechem albo przynajmniej parskali pod nosem. Albo (tak jak ja) zachwycali się tym, jak bardzo abstrakcyjną abstrakcję można stworzyć (kocham takie rzeczy!). 

Bardzo odświeżające jest to, że autor bawi się nie tylko wykreowanym przez siebie światem, ale także mieszanką przeróżnych gatunków, niecodzienną perspektywą, różnymi formami narracji, a nawet... wielkością liter w teście. Mówię Wam, na pewno znajdziecie tutaj perełki, z którymi jeszcze się nie spotkaliście, bo nawet jeśli główny motyw danego opowiadania jest całkiem schematyczny, to Waksberg doprowadza go na sam skraj absurdu. A do tego tworzy naprawdę świetne i błyskotliwe dialogi, chociaż wydają się trochę dziwne, bo są jakieś takie... suche.

Ale ale, nie może być aż tak pięknie. Niestety, mam wrażenie, że ta książka zaczęła się zbyt dobrze. Tak, dokładnie tak. Początek był świetny, nawet pomyślałam sobie, że to będzie lektura 10/10 i moja kolejna miłość (bo ostatnio trafiam na całkiem sporo naprawdę świetnych książek). Ale z czasem kolejne opowiadania podobały mi się coraz mniej. Nie zrozumcie mnie źle, dalej trzymały poziom, dalej bawiły, smuciły, dawały do myślenia, były cudownie dziwne i abstrakcyjne. Tylko jakieś takie... mniej zachwycające. Może po prostu po pierwszym szoku, przyzwyczaiłam się już do stylu autora i bawił mnie trochę mniej? 

Z drugiej strony zazwyczaj w zbiorach opowiadań znajdą się takie, które podobają się bardziej i takie, które podobają się mniej (a przynajmniej tak wynika z mojego doświadczenia). Dlatego tutaj też mam swoje ulubione opowiadanka, na przykład o ślubie (o mamuniu, to jest cudowne, kocham każdy jeden najdziwniejszy pomysł, nazwę i instytucję, która się tam pojawiła!), albo o psie, o prezydentach, tabu i o metrze. Niektóre są po prostu świetnie napisane, inne przezabawne, jeszcze inne dają do myślenia. I choćby ze względu na tę piątkę uważam, że naprawdę warto!

Lene Wold - Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę

Niezwykle trudno recenzuje się książki tego typu, zresztą równie trudno się je czyta. Dlatego na wstępie powiem, że już koło dwudziestej strony prawie się popłakałam i nawet nie wiem, w którym momencie zaczęłam wstrzymywać oddech. Zorientowałam się dopiero, gdy już całkiem brakowało mi powietrza. Autentycznie, byłam tak zestresowana, a jednak cały czas miałam nadzieję, że ta historia skończy się zupełnie inaczej, niż się to zapowiadało. Niełatwo czyta się o dziecku, prowadzonym na śmierć. I to jeszcze tak głupią, niesprawiedliwą i bezsensowną.

Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę to historia tak okrutna i smutna, że aż trudno w nią uwierzyć. To historia o niesprawiedliwym świecie, w którym kobiety muszą cierpieć i umierać, by mężczyźni czuli się lepiej sami ze sobą. A najgorsze jest to, że to historia prawdziwa. Rahman naprawdę próbował zabić obydwie swoje córki w imię chorych kulturowych zasad. Jedną udało mu się zamordować. Druga przez lata ukrywała się przed ojcem i jego brutalną "sprawiedliwością". A książka ta jest o tyle niesamowita, że Lene Wold postarała się, żeby pokazać tę historię z punktu widzenia zarówno ofiary, jak i oprawcy. Próbowała zrozumieć, co może skłonić ojca, do zamordowania własnego dziecka. I co ma na swoje usprawiedliwienie. 

Przytoczę Wam pewien fragment, który powinien mniej więcej dać Wam ogląd tego, jak się przedstawia sytuacja i który sprawił, że krew zalewa mnie do teraz: 
(...) pojęcie honoru to fundament ich społeczeństwa. To sprawa kultury. Kobiety mają ird - cześć lub reputację, mężczyźni zaś szaraf - honor. Jeśli kobieta straci swoją część, jest zgubiona na zawsze, podczas gdy męski honor zawsze może być odzyskany. 
Innymi słowy, jeśli kobieta i mężczyzna dopuszczą się grzechu, to honor mężczyzny i całej rodziny może zostać odzyskany bez żadnego problemu, jeśli tylko zabiją oni tę grzeszną cudzołożnicę, która pewnie sama skłoniła mężczyznę do popełnienia haniebnego czynu, gdyż tego właśnie można się po kobiecie spodziewać. 

Przeprowadźcie eksperyment. Spójrzcie na swojego tatę, brata, jeśli akurat owego posiadacie, męża. I pomyślcie sobie, że gdybyście mieszkały w takiej właśnie Jordanii, te najbliższe Wam osoby mogłyby Was wywieźć na pustynię i porąbać tasakami na małe kawałeczki, gdybyście zagroziły honorowi rodziny. A Wy panowie, popatrzcie na swoje siostry, córki i żony i wyobraźcie sobie, że w Jordanii być może presja społeczeństwa kazałaby Wam strzelić tym Waszym ukochanym kobietom w twarz. 

Dla nas to po prostu niewyobrażalne, prawda? Fakt, że tak może wyglądać społeczeństwo w XXI wieku, jest naprawdę przerażający. Dalej nie potrafię zdecydować, czy jestem bardziej smutna, czy wściekła z tego powodu. Zresztą ta książka zdecydowanie wywoła w Was ogromne ilości wszystkich negatywnych emocji, złości, smutku, poczucia bezsilności i niesprawiedliwości. Natomiast z drugiej strony poczujecie wdzięczność do swojej kultury, w której rodzice nie będą próbowali Was zabić, jeśli wrócicie za późno do domu albo ktoś zobaczy Was, idące za rączkę z chłopakiem. 

Z jednej strony, są to rzeczy, które nas osobiście nie dotyczą, które dzieją się daleko, w zupełnie innym świecie i nawet nie mamy na nie wpływu. Ale może, jeśli wystarczająco dużo osób będzie wiedziało, jak wygląda sytuacja, może, jeśli wystarczająco dużo osób będzie się z tym głośno nie zgadzać, w końcu wymusi to jakąś zmianę. Bo nie ukrywajmy, historia tych dwóch sióstr i ich ojca to tylko jeden z wielu przejawów skrajnego bestialstwa, braku poszanowania praw człowieka i jawnej dyskryminacji ze względu na płeć czy orientację seksualną. A to wszystko schowane jest za fasadą wielkich idei, kultury, czystości, czy co tam sobie jeszcze wymyślicie.

Dodatkowo Lene postawiła na trochę inną formę reportażu, umieszczając w nim siebie, przedstawiając w jaki sposób przeprowadzała badania, rozmowy i poszukiwania informacji. Ukazując swoje własne emocje i przemyślenia. Pisze dynamicznie, ekspresyjnie i obrazowo, nie boi się stawiać niewygodnych pytań i posuwa się do niebezpiecznych rzeczy, by uzyskać na nie odpowiedzi.

Przeczytajcie tę książkę. Wtedy być może niepotrzebna i bezsensowna śmierć wszystkich tych kobiet nie zostanie tak zupełnie zapomniana, pominięta i ukryta, może nie przejdzie bez echa. 

Marta Knopik - Czarne Miasto

Kiedy zobaczyłam zapowiedź fantastycznej powieści, której akcja toczy się na Śląsku, stwierdziłam, że na pewno muszę ją przeczytać. No bo w końcu, co takiego magicznego może być w Śląsku? Mieszkam tu od urodzenia i to chyba ostatnie miejsce, które wybrałabym na tło dla fantastycznej historii. Okazało się jednak, że nie mogłam bardziej się mylić. 

Wanda żyje samotnie w ogromnym mieszkaniu, opuszczona przez wszystkich najbliższych. Jej mąż zginął podczas Roku zaćmienia, a córki wyprowadziły się do Białego Miasta, zupełnego przeciwieństwa Czarnego Miasta, zawsze zimnego, ciemnego, śmierdzącego smogiem i utopionego w gęstej mgle, miasta, którego Wanda tak naprawdę nie cierpi. Kiedyś ściany mieszkania wypełniała miłość i śmiech, zamieszkiwała je normalna śląska rodzina, która przeżywa dobre i złe momenty, te grzejące serduszko, ale też przerażające i smutne. Oto historia zwyczajnych ludzi w nie do końca zwyczajnym świecie.

Przez cały czas podczas czytania książki towarzyszyć Ci będzie to wrażenie, że tak naprawdę nie wiesz, w którym miejscu przebiega granica między tym, co oniryczne, a co realne. Zacierają się kontury między baśniową krainą, a światem śmiertelników. I to jest w tej opowieści cudowne, tam nic nie jest tak naprawdę całkowicie zwyczajne, wszystko ma w sobie cząstkę magii, wszystko żyje. Stare legendy zamieszkują zaraz obok współczesnych ludzi, nawet jeśli oni już dawno zdążyli o nich zapomnieć. Przed wybrańcami mogą czasem odsłonić część swoich tajemnic, uchylić na ułamek sekundy rąbek, za którym skrywają się dawne dzieje. A nawet, jeśli już jakiś fragment książki jest, wydawałoby się, całkowicie normalny i realny, to i tak zawsze pojawia się w nim coś abstrakcyjnego. 

Marta Knopik operuje słowami po mistrzowsku. Naprawdę, dalej nie mogę wyjść z podziwu nad jej stylem pisania. Obrazy, które kreuje przed czytelnikiem są barwne, plastyczne i piękne. Z jednej strony poetyckie, a z drugiej... takie zwyczajne, swojskie, przywodzące na myśl zapach bulgoczących w wielkim garze konfitur albo tego miejsca, w którym zawsze bawiłeś się z kolegami za dzieciaka. Gdy autorka przytacza wspomnienia Wandy z dzieciństwa, to czujesz się prawie tak, jakby to były Twoje wspomnienia, jakbyś mógł naprawdę zobaczyć rzędy przetworów poustawiane kolorami w spiżarce jej matki. Gdy opisuje Czarne Miasto, zaczynasz czuć powoli opadającą wokół Ciebie mgiełkę kopalnianego dymu i sadzy, ciężkie powietrze, osadzające się na twojej skórze.

Przy okazji jestem fanką fatalistycznych motywów, więc słowa takie jak "Rok zaćmienia" niezmiennie mnie zachwycają. Momentami miałam też skojarzenia z Metrem 2033 Glukhovskiego, ale w takiej polskiej, swojskiej i abstrakcyjnej odsłonie i pewnie nie zaskoczy Was, jeśli powiem, że tym też jestem zachwycona. Zresztą, było tam tyle motywów, które mi się podobały, że aż nie jestem w stanie wyliczyć ich wszystkich! Czego i tak bym nie zrobiła, żeby nie psuć Wam zabawy w samodzielnym odkrywaniu ich i zachwycaniu się nimi. Cała ta książka była tak cudowną ucztą dla mojej wyobraźni i tej części serduszka, która kocha magię i abstrakcję, że chętnie przeczytałabym ją jeszcze raz, tutaj, zaraz. 

Mogłabym używać jeszcze wielu mądrych określeń w stylu oniryzm czy animizacja, ale żadne z nich nie odda w pełni niesamowitego klimatu, w którym zapadniecie się już od pierwszych stron. Ta książka ma w sobie coś tak ulotnego i nieuchwytnego, równocześnie cały czas przedstawiając dramaty, smutki i radości, które nie są nam obce. To tak naprawdę w gruncie rzeczy dość smutna opowieść, a jednak oczarowała mnie bez reszty. Przeczytajcie ją i też dajcie się oczarować!

Marcin Masłowski - Czteropalczaści

Ostatnio dosyć sceptycznie podchodzę do debiutów, ale na szczęście Czteropalczaści postanowili przerwać złą passę i bardzo miło mnie zaskoczyli. Już po przeczytaniu opisu, który to informuje nas o niechybnie zbliżającej się wojnie pomiędzy bogami z Ragnarok a Mistrzami, zarządzającymi kopalniami melotu, wiedziałam, że chcę ją przeczytać i modliłam się, żeby była tak dobra, jak brzmiała. Oto Mistrzowie wzywają na pomoc legendarnych Czeropalczastych, by bronili Hrothgaru przed boską armią. Odwołują też Ceremonię Krwi, doroczną uroczystość, podczas której ważą się losy i przyszłość zamieszkujących gród osieroconych chłopców. No i czy to nie brzmi zachęcająco?

W mojej skromnej opinii w dobrym fantasy musi być porządnie wykreowany świat (im bardziej fantastyczny, tym lepiej), ciekawa fabuła (im bardziej skomplikowana, tym lepiej), oryginalny system magiczny (im bardziej złożony, tym... zresztą wiecie) i cała rzesza postaci z każdego krańca wszechświata (tak, żebyśmy mogli bez przeszkód poznawać wszystkie te cudowne miejsca i kultury, które powinny się w nim znaleźć).

I teraz jak to się ma do Czteropalczastych?

Masłowski zabiera nas w podróż wzdłuż i wszerz swojego świata i przedstawia całą gamę  przeróżnych miejsc. Poznamy więc Aktajon, niezdobyte miasto na wodzie, Ragnarok, boską siedzibę, której szczyt niknie w chmurach, czy Rocevaux, diadem pełen szafirów, najpiękniejsze miejsce na ziemi. Wszystkie opisy są barwne, czasami z najmniejszymi wręcz detalami architektonicznymi, żebyśmy mogli sobie dobrze wyobrazić te cudowne miejsca. Ale gdy przyglądamy się im z bliska, każde z miast jest w zasadzie takie samo. Znajdziemy tu pewne wstawki kulturowe, obrządki i zwyczaje, ale też nie jest to nic niesamowitego. Podoba mi się natomiast, że przeszłość tego całego świata, kontynentu, czy co to tam jest, została przedstawiona z perspektywy różnych ludzi, których przodkowie nierzadko stawali po przeciwnych stronach podczas walk i podbojów.

Warto zwrócić uwagę na fakt, że Czteropalczaści to pierwszy tom Dzieci czystej krwi. I w moim odczuciu był tak naprawdę dopiero wprowadzeniem do historii, co może dać Wam jako takie wyobrażenie, ile jest tu różnych wątków. Początkowo mogą one Wam się trochę plątać, bo akcja szybko przeskakuje z jednego miejsca na drugie, a każde z nich to nowi bohaterowie, nowe miasta i nowe problemy. Po pewnym czasie wszystko jednak wskakuje na swoje miejsce, rozpoznajecie już imiona poszczególnych postaci, znacie trochę ich charakter i zarys fabuły, i nagle okazuje się, że ta historia jest dużo bardziej złożona, niż mogłoby się wydawać. Ile tam jest intryg, tajemnic, niedopowiedzeń, poszukiwań, których celu jeszcze nie znamy, szemranych układów!

Boli mnie trochę, że niewiele było tu czarów, ponieważ jest to jeden z tych światów, w których magia zaginęła dawno temu. Ale z drugiej strony mamy przecież całe miasto rządzone przez bogów! I to jeszcze bogów z Ragnarok, co brzmi bardzo dobrze i lubię to powtarzać! Bogowie, jak to bogowie, robią jakieś boskie sztuczki, których zwykły śmiertelnik nie jest w stanie ogarnąć swoim małym móżdżkiem i jak na razie jest to najbardziej magiczna rzecz, jaka się wydarzyła. A nie. Była jeszcze jedna! Dobra, nic Wam nie powiem. Ale i tak czekam na więcej!

Opowieść jest mroczna, brutalna, już z pierwszych stron spływa na nas śmierć i pożoga, czyli wszystko wygląda dokładnie tak jak lubię. Ludzie potrafią być okrutni, zlecają zabójstwa, plotą intrygi, wykorzystują swoje pozycje, naginają prawa i kłamią. I właśnie do takiego przyjemnego świata zaprasza nas Masłowski. 

Ta książka ma naprawdę duży potencjał! Jeśli lubicie fantasy z polityką, bijatyką, intrygą i mrocznymi tajemnicami, to powinna sprawić Wam dużo przyjemności. Tylko nie spodziewajcie się jakiegoś niesamowitego bum i akcji przyspieszającej bicie serca. Tak jak mówiłam, to dopiero wstęp do historii właściwej, która powinna pojawić się w kolejnym tomie. Także czekajcie. Ja czekam.

Ale wiecie, jest taka jedna rzecz, której potwornie mi brakuje. A mianowicie mapki. Każda książka fantasy powinna mieć mapkę! (Edit. w finalnej wersji książki mapa już jest, także jednak czuję się spełniona :D).

Nathaniel Rich - Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy

Czy Wam też się wydaje, że globalne ocieplenie to hasło dopiero ostatnich kilku lat? Że wcześniej nikt ani o nim nie mówił, ani w ogóle nie wiedział, a teraz nagle bum! spadło na nas jak grom z jasnego nieba i od razu stało się jasne, że jest już za późno, żeby powstrzymać wzrost temperatur oraz coraz bardziej ekstremalne zjawiska, które mu towarzyszą? 

Bo ja mniej więcej tak to widzę. Co prawda, nawet gdyby mówili o tym już dziesięć lat temu, to pewnie nie przywiązałabym do tego jakiejś ogromnej wagi, bo miałam wtedy lat piętnaście i coś takiego, jak postępujący koniec świata, nie mieściło się w moim kręgu zainteresowań. Ale wydaje mi się, że nikt wtedy nie nazywał globalnego ocieplenia ogromnie naglącym problemem. 

Jakie było więc moje zdziwienie, kiedy po przeczytaniu kilku pierwszych stron Ziemi okazało się, że naukowcy i politycy zdawali sobie sprawę z tego zagrożenia już w 1979 roku. Ba! Tak naprawdę już w latach 50-tych wykazano, że wydzielanie dwutlenku węgla do atmosfery doprowadzi do wzrostu temperatury. Pewnie pomyślicie sobie teraz, czemu w takim razie nikt nic z tym nie zrobił aż do dzisiaj, kiedy zmiany są już nieodwracalne. 

Otóż właśnie na to pytanie ma odpowiedzieć ta książka. Jeśli jednak macie nadzieję, że dostarczy Wam ona kolejnych informacji o globalnym ociepleniu, jego wpływie na nasze życie, perspektywach na przyszłość, czy w ogóle czymś w ten deseń, to wcale tak nie jest, więc nie popełniajcie tego błędu, co ja. Nikt tu nie mówi o ekologicznym czy naukowym aspekcie tego zjawiska, o wpływie dwutlenku węgla na ekosystem i jak cały ten efekt się rozwijał (oprócz kilku najbardziej podstawowych informacji). Zamiast tego, globalne ocieplenie jest rozważane w kategoriach politycznych i moralnych. Ta książka to obraz niekompetencji, zaślepienia i ignorancji ludzi zajmujących najwyższe państwowe stanowiska, strachu przed podejmowaniem ważnych decyzji, przed zmianą stylu życia, zmniejszeniem wpływów czy dochodów.

Niemiło uświadomić sobie, że ludzie są paskudni. Że nie potrafią spojrzeć dalej niż poza czubek własnego nosa. Że w duuuużym poważaniu mają swoje dzieci i wnuki, ich przyszłość czy życie w ogóle. Ale nie chciało mi się czytać przez 250 stron w kółko i w kółko o tym samym. Serio, oni przez pięćdziesiąt lat nie doszli do zupełnie niczego. A natłok imion, nazwisk, tytułów, instytutów i funkcji sprawił, że lektura nie była łatwo-przyswajalna, do tego stopnia, że nie pamiętam już nawet, jak się nazywał ten pan, który modelował klimat na Wenus (był ważną postacią).


I tu pojawia się dysonans. Bo na jednej (całej) stronie otrzymujemy długaśną wyliczankę nazw różnych amerykańskich firm i ich prezesów, przez którą trudno się przebić i z której zupełnie nic nie pozostaje w głowie, po to, żeby na kolejnej stronie dowiedzieć się, jaki tembr głosu miał jakiś ekolog, albo jakiego koloru były kafle w pomieszczeniu, w którym ważyły się losy świata.

Te dziwne malownicze wstawki, opisy czyjegoś jowialnego tonu albo sposobu w jaki strzygł swego wąsa, wydawały się zupełnie niepotrzebne i nie na miejscu. Nie wiem, czy miały nam pokazać, że panowie ekolodzy, naukowcy i politycy też byli ludźmi (wiemy, że nimi byli, w końcu już ustaliliśmy że ludzie niezbyt chętnie podejmują decyzje czy też myślą o czymś więcej niż czubek własnego nosa), czy wprowadzić nas w miły przyjemny klimat lat 80-tych. 

Ostatecznie mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony to dobrze, że ktoś skrupulatnie zebrał i przedstawił informacje na temat tego, to walczył z globalnym ociepleniem, a kto lekceważąco machnął na nie ręką. Że ktoś znalazł "winnych" i "bohaterów" naszej dzisiejszej sytuacji i nie bał się ich wskazać. Z drugiej uważam jednak, że ta lektura nie wniosła wiele do mojego życia, a przy okazji nie była szczególnie pasjonująca. Wolałabym żeby była wstępem lub pojedynczym rozdziałem czegoś ciekawszego.