Jennifer Wright - Co nas (nie) zabije











Mogłoby się wydawać, że czytanie o największych plagach w historii ludzkości, które doprowadziły do śmierci tysięcy (jeśli nie milionów) ludzi albo upadku całych cywilizacji, nie może sprawiać przyjemności. Mogłoby się wręcz wydawać, że jeśli komukolwiek taka lektura sprawia radość, to niechybnie jest to znak, że z czytelnikiem takim coś jest bardzo nie w porządku.

Cóż, ja tam nigdy nie uważałam, że jest ze mną wszystko ok. Co akurat zupełnie nie zmienia faktu, że Co nas (nie) zabije jest po prostu przecudowną pozycją i moją nową miłością! To ten typ książki, od której nie możesz się oderwać, ale równocześnie z przerażeniem obserwujesz, jak kolejne strony przelatują Ci przez palce, bo naprawdę tak bardzo nie chcesz, żeby kiedykolwiek się skończyła!

I nie, wcale nie chodzi tutaj o przerażające opisy zadżumionych miast, w których ludzie wyrzucali swoje chore dzieci na ulicę albo przyprawiającego o dreszcze zabiegu lobotomii, tylko o sposób, w jaki wszystkie te informacje zostały przekazane. Wright pisze z taką lekkością! Jej poczucie humoru jest cudowne, żarty naprawdę dobre, wszystkie obrazki w książce mają zabawne podpisy. Jedno luźno rzucone stwierdzenie sprawia, że wybuchacie śmiechem! I nie zrozumcie mnie źle, to są żarty na poziomie. Nikt się tutaj nie śmieje z ludzkiej tragedii.

Oprócz typowo medycznego aspektu każdej zarazy, Wright poruszyła również wątek psychologiczny, to, że ludzie czasami reagują na choroby w naprawdę niespodziewany sposób. W niektórych sytuacjach szykanują i odseparowują chorych, czego można się spodziewać i jak to się stało chociażby z trądem. Ale czasem wręcz przeciwnie - gloryfikują ofiary i samą chorobę! Gruźlica była na przykład bardzo romantyczną przypadłością i ludzie wręcz marzyli, żeby umrzeć właśnie na nią (jakoś umykał im fakt, że oznaczało to plucie krwią i śmierć poprzez uduszenie).

Przy okazji obserwujemy rozwój medycyny, dzięki któremu ludzkości udawało się w końcu pokonywać straszne choroby, nękające ją przez wieki. Rozwój, który powinien nieodmiennie wzbudzać nasz zachwyt i dawać nadzieję na przyszłość. Wiecie, jak wielkim osiągnięciem było uświadomienie sobie, że może jednak fajnie byłoby się wykąpać częściej niż raz do roku i że kąpiel tak naprawdę nie zagraża zdrowiu?!

Nie można też zapomnieć o historycznej wartości tej książki i płynących z tego faktu wniosków. Autorka wielokrotnie podkreśla, jakie zachowania były dobre i pomocne w walce z epidemiami śmiertelnych chorób, a jakich powinniśmy się wystrzegać. Zwraca uwagę na fakt, że plagi nękają ludzkość od zarania dziejów, ale ludzie zdają się zapominać o tym, gdy tylko którąś z nich udaje się wyplenić. Żyjemy w przeświadczeniu, że takie rzeczy już się nie zdarzają i nas nie dotyczą, gdy tak naprawdę powinniśmy się uczyć i wyciągać wnioski z historii i przeszłości. A jest to znacznie prostsze, kiedy otrzymujemy historię w tak świeżej odsłonie, na pewno duuuużo ciekawszej niż ta, jaką prezentowano nam w szkołach!

Co nas (nie) zabije to prawdziwa perełka, którą będę wielbić i stawiać na piedestale. Kocham książki, które uczą mnie masy ciekawych rzeczy i to jeszcze w tak przystępnej formie! Zamierzam zmuszać ludzi, żeby ją przeczytali (dla własnego dobra), także wiecie - zabierzcie się za nią jak najszybciej. Na pewno nie będziecie żałować. Jennifer Wright wydaje się być super osobą. Chciałabym ją kiedyś poznać. I przeczytać więcej jej książek!

Maria Dahvana Headley - Dziedziczka jeziora

Dawno już żadna książka nie pozostawiła mnie z taką mieszanką emocji i bałaganem w głowie. Dziedziczka jeziora to pozycja tak niesamowicie niepokojąca, pokręcona, tajemnicza i depresyjna, że przez większość czasu umyka Ci w tym natłoku pytanie, o czym w ogóle jest ta książka. Sama dalej do końca nie wiem. Mówiłam - mam w głowie mętlik, którego nie udało mi się posprzątać nawet tydzień po przeczytaniu książki.

Na pewno są tu dwie kobiety z zupełnie odmiennych światów, których, wydawałoby się, zupełnie nic nie łączy. A jednak, w miarę jak je poznajemy, zauważamy między nimi coraz więcej wspólnych cech. Obydwie są nieszczęśliwe, skrzywdzone, przerażone. Obydwie są też matkami. Przeczytałam nawet, że te kobiety, ich światy i ich dzieci są jak odbite w zwierciadle. Ale ewidentnie takim bardzo, bardzo krzywym.

Dana to wojenna weteranka z zespołem stresu pourazowego, która została porwana przez wroga, przeprowadzono na niej egzekucję, a następnie obudziła się pośrodku pustyni, w szóstym miesiącu ciąży, nie pamiętając ani jak w nią zaszła, ani jak udało jej się przeżyć, ani co działo się z nią przez cały ten czas. Dezerterując z armii, postanawia udać się w jedyne miejsce, które wydaje jej się bezpieczne - na opuszczoną stację kolejową we wnętrzu góry, w okolicy, w której mieszkała kiedyś jej rodzina.

Willa żyje w nieszczęśliwym małżeństwie, które na co dzień musi za wszelką cenę zachowywać pozory perfekcji. Z mężem, którego nie kocha, dzieckiem, którego czasami wolałaby nie mieć, matką, która kontroluje całe jej życie i nieustannym poczuciem, że jeśli tylko przybierze pół kilograma więcej, jeśli tylko wyskoczy jej choćby jedna mikroskopijna zmarszczka - straci całą swoją wartość. Spędza życie zamknięta w niby-idealnym, bogatym świecie, na strzeżonym osiedlu Herot Hall, które powstało na starym domu Dany w cieniu wspomnianej już góry.

Jednak losy tych dwóch kobiet mogłyby nigdy się ze sobą nie spleść, gdyby nie ich synowie ze swoją dziecięcą naiwnością i umysłami niesplamiony jeszcze podziałami na lepszych i gorszych, na naszych i obcych. Gren, chłopiec spod góry, chce odkrywać nieznany świat przeciętnych śmiertelników. A Dil, chłopiec z Herot Hall, czuje zew wolności i pragnie mieć przyjaciela.

Headley wzięła na warsztat opowieść o Beowulfie, ale przeinaczyła ją, w głównej roli stawiając Grena (Grendela w Beowulfie) i jego matkę, ukrytych we wnętrznościach góry i "terroryzujących" mieszkańców Herot Hall. Jednak w micie sprawa jest prosta - mamy potwora, który jest zły i mamy bohatera, który zabija potwora. A w książce Headley... wszystko staje na głowie.

Z jednej strony widzimy tu postępującą dehumanizację zwykłych ludzi, którymi targają najbardziej pierwotne pobudki, okrutnych, starających się przeżyć za wszelką cenę, ale też wyrachowanych i zakłamanych. Z drugiej strony Headley oddaje głos beowulfowskim potworom, przedstawiając historię także z ich perspektywy, co udowadnia nam, że jednak są bardziej ludzcy niż mogłoby się wydawać.


Jak na mityczną opowieść przystało, dużą rolę odgrywa w książce wątek paranormalny. Jaskinia jawi się jako spuścizna po przodkach, sekret przekazywany przez pokolenia, ukryty przed ludzkim okiem relikt przeszłości pełen pradawnych istot. Gren momentami jest przedstawiany jako dziwna postać, twór zupełnie niepodobny do człowieka, jego opis zawsze pozostaje pełen niedomówień. Dana ma także iście potworną kreację - z twarzą pokrytą bliznami, bez jednego oka, w łachmanach, półdzika i przerażona.


Język sam w sobie jest prosty, ale niesamowicie mroczny nastrój tej książki, ciężki od domysłów i niedopowiedzeń, staje się nie lada wyzwaniem. Narracja jest chaotyczna (tak samo zresztą jak cała historia), wymaga od nas pełnego skupienia i zanurzenia się po uszy w tej męcząco-duszącej atmosferze. Nie polecam, jeśli chcecie spędzić przyjemny wieczór nad niewymagającą lekturą. Polecam, jeśli chcecie nabawić się depresji. Nie no, żartuję, ale to raczej trudna, naładowana symboliką psychologiczna metafora niż szybka i łatwa powieść akcji.

A w dodatku przez cały czas podczas czytania (a nawet już po!) towarzyszyć będzie Wam ta drażniąca niepewność i uczucie, że nie macie pojęcia, co jest prawdziwe, a co nie. Czy to tylko wyobrażenia kobiety z zespołem stresu pourazowego, która boi się świata i we wszystkich widzi potwory? Czy to tylko omamy matki histeryczki, która nadużywa alkoholu? I najważniejsze pytanie.

Kto tak naprawdę jest potworem?

N. Temple, C. Whitlock - Poznaj swoje bakterie

Oto przed Wami oficjalnie jedna z najpiękniejszych książek w mojej biblioteczce. Ale, ale, niech nie zmyli Was cudownie kolorowa szata graficzna, to nie jest pozycja dla dzieci! To znaczy, dzieci też jak najbardziej mogą ją przeczytać (może nie takie najmłodsze, chociaż im pewnie przypadną do gustu obrazki), ale to naprawdę legitna literatura popularnonaukowa. 

Pierwszy rozdział jest pełen typowo podręcznikowej wiedzy, której uczyliśmy się już na biologii w szkole - jak zbudowana jest komórka, jakie są typy relacji międzygatunkowych, jak działa szczepionka i jak funkcjonuje układ odpornościowy. Znajdziemy tu też słowniczek, który tłumaczy terminy takie jak "szczep", "kolonia", "populacja", często pojawiające się w dalszych rozdziałach. Przygotowuje nas to do przyswojenia ogromnej dawki wiedzy i informacji, którymi zapełnione są kolejne strony.

Z tej książki można dowiedzieć się tak wiele! Nie wiem co prawda, na ile będzie to coś nowego dla ludzi np. po biolchemie i rozszerzonej maturze z biologii, ale ja odkryłam tu tyle niesamowitych i interesujących rzeczy, z których nigdy nawet nie zdawałam sobie sprawy! I nie chodzi mi tylko o typowo naukowe informacje, ale też fajne ciekawostki, którymi można potem zabłysnąć w towarzystwie (kocham fajne nerdowskie ciekawostki!). 

Jednym z głównych celów tej książki jest uświadomienie nam, że nie wszystkie bakterie są złe i że o te dobre powinniśmy wręcz dbać, bo odgrywają niesamowicie ważną rolę w zdrowym funkcjonowaniu naszych organizmów! No kto by pomyślał. Dowiadujemy się, jak zmieniało się podejście do bakterii, w jaki sposób zmiana ta wpłynęła na rozwój medycyny, a także jakie mogą być jej potencjalne zastosowania w przyszłości. 

Chcecie przykład? Większość z Was słyszała prawdopodobnie o tym, że wirusy i złe bakterie stają się lekoodporne, głównie przez to, że nadużywamy antybiotyków (to jeden z najbardziej naglących problemów współczesnego świata!). Otóż z pomocą mogą nam przyjść właśnie... inne bakterie (więcej o tym rozwiązaniu w książce). A to tylko jedna z wielu ciekawych rzeczy, którą możecie tu znaleźć. 

Książka pokazuje nam też, jak podnoszenie standardów życia i rozwój higieny wpłynął na to, że u ludzi zauważa się coraz więcej alergii i chorób autoimmunologicznych i w jaki sposób moglibyśmy temu zapobiec. Tak więc, oprócz strikte naukowych informacji, które przeciętny obywatel niekoniecznie będzie mógł wykorzystać, dostajemy też dawkę solidnej, praktycznej wiedzy, którą możemy zastosować w codziennym życiu (i nie potrzebny nam do tego doktorat z mikrobiologii!). 

Jedyne, do czego mogłabym się przyczepić, to budowa zdań. Czasem trudno było je zrozumieć za pierwszym razem przez dziwną składnię. Musimy pamiętać, że to książka naukowa i niejednokrotnie pojawiają się w niej nieznane nam terminy i długie nazwy, które mogą trochę namieszać w zdaniu. Przeszkadzał mi też niewyjustowany tekst. Ale to koniec narzekania! Ta książka jest wydana w najwyższej jakości, z dbałością o szczegóły, każda strona jest estetyczna, kolorowa i pełna wiedzy. Wszystkie informacje zostały rzetelnie opracowane i przedstawione w przystępny sposób, wyjaśnione za pomocą ilustracji, schematów i mikroskopowych zdjęć.

Muszę jednak zaznaczyć, że zdecydowanie nie polecam tej książki ludziom, którzy są przerażeni, gdy usłyszą słowo "drobnoustroje" i zawsze noszą przy sobie płyn dezynfekujący. Z jednej strony, ta książka jest tak naprawdę właśnie dla Was, bo pokazuje, że takie podejście krzywdzi Was samych i może odbić się na Waszym zdrowiu. Ale z drugiej strony, jeśli już informacja o tym, że nasz organizm ma więcej bakterii niż komórek własnych ma u Was wywołać panikę i hiperwentylację, to może lepiej odpuśćcie sobie tę książkę... :D 

Maya Motayne - Nocturna

Wiecie, jaka była moja pierwsza myśl po przeczytaniu Nocturny? "No dobra... nie jestem zachwycona". A przecież ta książka ma wszystko, co powinno mnie zachwycić - przepiękną okładkę, magię, nawiązania do kultury latynoskiej i wystarczająco dużo mrocznych motywów. Faktycznie, okładka to cudo, ta jedna rzecz mnie nie zawiodła. Natomiast cała reszta nie jest już taka kolorowa. Ale wszystko po kolei.

Alfie powraca do swojego królestwa jako nowo mianowany dziedzic, po tym jak książę Dezmin, pierwszy w kolejce do tronu, zginął w przerażających okolicznościach. A przynajmniej tak myślą wszyscy oprócz Alfiego, który upiera się, że istnieje szansa na to, że jego brat żyje, postanawia za wszelką cenę go odnaleźć i przywrócić wszystko do porządku (wspomniałam już, że Alfie bardzo nie chce zostawać królem?). 

Podczas swoich lekkomyślnych i niebezpiecznych poszukiwaniach czarnomagicznych ksiąg, które pomogłyby mu sprowadzić Deza do domu, Alfie poznaje zadziorną i niezależną złodziejkę z mroczną przeszłością (a na imię jej Finn). Ich losy oczywiście łączą się ze sobą poprzez niesamowity zbieg wydarzeń, który to doprowadza do tego, że muszą wspólnie uratować świat przed zagładą, sprowadzoną na ludzkość przez księcia (znów głupio i lekkomyślnie).

System magiczny w książce jest akurat całkiem w porządku. To znaczy, nikt nie wyjaśnił w jaki sposób ta magia sobie w ogóle działa, albo skąd się bierze, ale wiadomo przynajmniej, że najbardziej podstawową i dostępną dla wszystkich odmianą są żywioły. Oprócz tego mamy też magię gabinetową (lubię tę nazwę, jest super!), czyli zaklęcia, które nie przychodzą już naturalnie, tylko trzeba nauczyć się odpowiedniej formuły. 

Ale najważniejsze jest propio, czyli twoja własna i niepowtarzalna zdolność. I tutaj autorka wykazała swoją inwencję twórczą, bo umiejętności głównych bohaterów naprawdę dobrze współgrają z ich charakterem (oprócz głównego bohatera, który raczej nie ma charakteru). Niemniej jednak, ludzi, którzy posiadają propio, można rozpoznać po "niespokojnym" cieniu, który żyje swoim własnym życiem. Z czymś Wam się może kojarzy ten motyw? Bo mi jakoś tak z Nibynocą

Latynoskie nawiązania (które wydają się być całkiem oczywiste, jako że akcja toczy się w mieście San Cristobal, stolicy Królestwa Kastalanii, które jeszcze przy okazji toczyło wojnę z Anglezją) ostatecznie sprowadziły się jedynie do tego, że zaklęcia wykrzykiwano w języku hiszpańskim. Samej latynoskiej kultury było tutaj natomiast... tyle co nic. I to jest ogromny minus w literaturze fantasy - minimalne wykreowanie świata, kiedy można zrobić tak dużo!

Co do mrocznych wątków i motywów, to było ich całkiem sporo - w końcu już sam tytuł Nocturna, oznacza wieczną ciemność, która spowije ziemię. Do tego mamy złego pana, morderstwa, gangsterskie szajki, czyli zdecydowanie rzeczy, które lubię. Dlatego tym bardziej raziły mnie głupiutkie, naiwne wstawki, które sprawiły, że zaczęłam się zastanawiać, ile w ogóle lat mają bohaterowie tej książki. Bo zachowywali się, jakby nie mieli więcej niż trzynaście (albo jakby książka była napisana dla trzynastolatków). I oczywiście zawsze podejmowali najgłupsze z możliwych decyzji, od których chciałeś się po prostu pacnąć w czoło z rezygnacją, tylko po to, żeby można było dalej kręcić na czymś akcję.

A skoro już doszliśmy do bohaterów, to najbardziej polubiłam postać drugoplanową, jedyną, którą Motayne wyposażyła w coś przypominającego osobowość. Główne postaci były dla mnie natomiast dosyć przeciętne i niezbyt wymiarowe, przy czym Finn przez większość czasu po prostu mnie irytowała. Autorka postarała się trochę bardziej przy antagoniście, ale ogólne wrażenie nie jest zbyt dobre. 

Wiecie, jak na debiut, to wcale nie była zła książka. Czytałam zdecydowanie gorsze. Ale nie była też świetna. Od paru lat fantasy przeżywa wielkie bum i powstaje tyle książek, że naprawdę wypadałoby choć odrobinę odejść od najbardziej utartych i wykorzystywanych przez wszystkich schematów. A w Nocturnie nie ma nic nowego, nic niesamowitego... chociaż tak naprawdę nie ma tu w ogóle niczego, co na dłużej przykułoby uwagę. Historia akurat do przeczytania i zapomnienia. Przy okazji, podobno jest baaaardzo mocno inspirowana Odcieniami magii Victorii Schwaab, czego nie mogę potwierdzić, bo nie czytałam tej trylogii, ale jeśli to prawda, to trochę się gryzie z "czymś nowym" w literaturze fantasy. 

Melissa A. Schilling - Genialne umysły. Jak myślą seryjni wynalazcy

Wszyscy słyszeliśmy o Edisonie i jego słynnym E=mc^2, albo o Skłodowskiej, radzie, polonie i Noblu dla kobiety. Doceniamy wagę ich odkryć, ich niesamowity intelekt i poświęcenie dla nauki. Ale czy ktoś z Was kiedykolwiek zastanawiał się, co sprawiło, że słynni wynalazcy, z których spuścizny korzystamy do dziś, dokonali tak ważnych i przełomowych odkryć? Czy możliwe jest, żeby istniał jakiś magiczny zestaw cech szczególnych, które mogą zrobić z kogoś geniusza? Jeśli nigdy nie próbowaliście odpowiedzieć na te pytania, to spokojnie, Melissa Schilling zrobiła to za nas w Genialnych umysłach.


Czytałam w internetach, że ta książka nie będzie zbyt odkrywcza dla kogoś, kto już dobrze zna bibliografie najsłynniejszych wynalazców i odkrywców. Faktycznie coś może w tym być, bo większa jej część to opis życiorysów tych tytułowych "seryjnych wynalazców". Na szczęście dla mnie (i dla tej książki) nigdy jakoś szczególnie nie interesowałam się kompletnym życiorysem Einsteina albo Steve'a Jobsa, dlatego też dowiedziałem z tej książki naprawdę wielu nowych rzeczy. Wiecie, takich bardziej wyczerpujących niż to, że Tesla i Edison prowadzili wojnę o prąd, a Steve Jobs zrobił Apple'a. Naprawdę czułam się jak ignorantka, kiedy dowiedziałam się, jak mało wiem o Jobsie. Ale faktycznie, większość z tych informacji można przeczytać na Wikipedii, tutaj są po prostu zebrane w jednym miejscu z ładną okładką. 


Niemniej jednak, życiorysy wynalazców to nie to, co w założeniu tej książki jest najistotniejsze. Schilling wykorzystuje je jako materiał badawczy, na podstawie którego będzie mogła przeprowadzić swoją analizę i przedstawić wnioski. Odnośnie czego? Otóż tego, czy istnieją jakieś konkretne cechy, które mogą doprowadzić do rozwinięcia u kogoś ponadprzeciętnego intelektu i umiejętności. Albo czy jakieś czynniki otoczenia, w którym rozwija się człowiek, mogą przyczynić się do narodzin geniuszu.

Tymi cechami są między innymi idealizm, czy poczucie własnej skuteczności, natomiast czynnikami - odpowiednie miejsce i czas. Dlatego też badaczka analizuje życiorys poszczególnych przypadków geniuszu, uwzględniając właśnie te elementy i to, jak duży wpływ mogły one mieć na wystąpienie u ludzi ponadprzeciętnych zdolności, dzięki którym w ogromnym stopniu przyczynili się do rozwoju nauki i zasłużyli na naszą pamięć nawet setki lat później. 

Odbywa się to w następujący sposób - każdy rozdział to historia życia jednego z głównych przykładów innowatorskiego geniuszu. Na jej podstawie Schilling przedstawia jedną z cech, które, jak wydedukowała, mogły mieć wpływ na rozwój tegoż geniuszu. Potem natomiast bada, czy dana cecha występowała również u innych badanych obiektów i na tej podstawie wyciąga końcowe wnioski. 

Książę czyta się przyjemnie, ale nie ukrywam, że jest to lektura, podczas której trzeba się naprawdę skupić, żeby skutecznie podążać za ciągiem logicznym w analizie Schilling. Przez niektóre fragmenty trudno jest przebrnąć, ale nie wydaje mi się, żeby wynikało to z ich niesamowitej złożoności (w końcu to nie fizyka kwantowa), tylko raczej bardziej ze sposobu ich opisania. Ale są też dobre momenty, przez które płynie się szybko i przyswaja dużo wiedzy. Równocześnie nie możesz poradzić nic na to, że porównujesz się do opisywanych tu ludzi, zastanawiasz, ile cech wspólnych możesz mieć z największymi geniuszami świata i czy jeszcze jest dla ciebie jakaś szansa. W końcu głównym pytaniem, na które próbuje odpowiedzieć w swojej książce Schilling jest to, czy mamy szansę "wyhodować" taki geniusz w sobie. Końcówka trochę mnie jednak zawiodła, bo ostatecznie nie wiem, czy mam jakąś szansę, czy nie. 

B.B. Easton - Sex/love

Szkolna psycholożka znudzona swoim życiem seksualnym, postanawia powspominać stare czasy i szalone przygody łóżkowe w sekretnym pamiętniku. Jej mąż to ogólnie wzór wszelkich cnót, cudowny mężczyzna, przystojny, inteligentny, ułożony, bogaty. Po psychicznych chłopakach, stalkerach, ćpunach i rockowcach, z którymi spotykała się za młodu, to całkiem miła odmiana, która dała jej stabilizację, normalne, poukładane życie i dwójkę dzieci. Niestety nikt nie jest idealny i mąż BB ma też swoją "mroczną" stronę - w łóżku leży jak kłoda, nie uznaje takich bzdetów, jak trzymanie się za ręce i najprawdopodobniej nie ma żadnych ludzkich uczuć (stąd miano "mężobota"). 

Jednak pewnego dnia Ken (czyli mąż BB) najwyraźniej odkrywa jej dziennik i... postanawia zainspirować się opisaną w nim historią. Kobieta wpada więc na wspaniały pomysł i żeby go rozruszać, zaczyna opisywać coraz bardziej soczyste sceny seksu, traktując je jako terapię behawiorystyczną. 

Styl pisania autorki jest lekki, przyjemny i zabawny. Niekiedy trochę rubaszny albo wręcz wulgarny, bo BB nie boi się używać "brzydkich słów"... albo całych wiązanek. Całą historię poznajemy z zapisów w jej pamiętniku - tym niby sekretnym dla Kena i jeszcze bardziej sekretnym, w którym monitoruje postępy swojej terapii. Książkę czyta się szybko i płynnie. A jeśli chodzi o te części erotyczne, to są jak najbardziej obrazowe, a przy okazji bardzo zgrabnie opisane, bez żadnych cringe'owych określeń ludzkich narządów. 

Nastawiałam się na zabawną komedię połączoną z erotykiem, lekką i głupiutką. I z jednej strony, naprawdę dobrze się bawiłam podczas czytania tej książki. Może nie śmiałam się cały czas i nie do łez, ale doceniam humor BB i były takie momenty, kiedy faktycznie wybuchałam śmiechem. To w sumie mój ulubiony typ humoru, taki abstrakcyjny i głupkowaty. A to znaczy, że niekoniecznie spodoba się wszystkim. 

Ale podczas gdy z połowy książki się śmiałam, druga połowa dała mi depresję. Autentycznie. Kiedy BB opisywała, jak to jej mąż nigdy podczas całego ich dziesięcioletniego związku nie powiedział jej żadnego komplementu i zastanawiała się, czy w ogóle kiedykolwiek ją kochał, było mi jej żal. Naprawdę strasznie jej współczułam. 

W dodatku wszystkie jej związki (włącznie z tym bieżącym) były takie... dysfunkcyjne. I smutne. Zabierając się za tę książkę, zupełnie nie spodziewałam się, że będę musiała zapoznać się z całą gamą patologicznych zachowań patologicznych ludzi, schowaną za fasadą komedii erotycznej. Dziwię się, że nikt nie wspomniał o tym w żadnej recenzji (przynajmniej w tych, które czytałam), bo to była w sumie pierwsza rzecz, która rzuciła mi się w oczy i całkiem porządnie mną wstrząsnęła. 

Na pewno nie jest to pozycja dla wszystkich. Pomijając już fakt, że to erotyk (który miał być w założeniu też historią miłosną - raczej upośledzoną, jeśli mnie spytacie), musicie jeszcze lubić poczucie humoru BB i nie może Was razić cała gama wulgarnych słów, których używa, ani jej kolczyki w sutkach i zgolona na łyso głowa, Nasza główna bohaterka jest całkiem specyficzną osóbką (gdybym kiedyś zobaczyła ją na ulicy w jej czasach młodości, na pewno byśmy się nie zaprzyjaźniły). 

Lukasz Lamża - Światy równoległe

Gdy tylko zobaczyłam okładkę z kotem na fazie, wiedziałam, że muszę mieć tę książkę. A gdy przeczytałam jej podtytuł (Czego uczą nas płaskoziemcy, homeopaci i różdżkarze) wiedziałam, że oto trafiłam do konspiracyjnego raju absurdu. Kocham teorie spiskowe! Pod tym względem jak najbardziej zgadzam się z autorem książki - ludzie potrafią być tak niesamowicie kreatywni w wymyślaniu swoich teorii, a potem faktów popierających te teorie (zaprzeczających zazwyczaj wszelkim prawom fizyki, chemii i racjonalnego myślenia), że nie sposób nie podziwiać tej ich inwencji twórczej! 

W każdym z trzynastu rozdziałów Lamża przybliża nam jedną z chwytliwych "dziwnych teorii", wyjaśnia jej główne zasady i argumenty, których używają jej wyznawcy. Potem zestawia je z faktycznym stanem wiedzy naukowej na obecną chwilę (bo jasne, że w przyszłości ktoś może jeszcze odkryć coś nowego) i wyjaśnia, dlaczego teorie te są z góry przegrane i skazane na pozostanie w mistycznej strefie pseudonauk albo niczym niepopartej konspiry. Godne pochwały jest to, że Lamża zrobił dobry reaserch (obdzwonił nawet kilku niezależnych różdżkarzy!) i skrupulatnie opracował wszystkie za i przeciw. 

Co jest w tym wszystkim najlepsze? Widać szacunek, z jakim napisał swoją książkę. To nie ma być zbiór hejtu i kwasu, to nie ma być wywindowany do granic możliwości sceptycyzm i opluwanie "półmózgów" ani traktowanie ich z góry. Autor naprawdę stara się zrozumieć, co motywuje wyznawców takiej, a nie innej teorii. I nawet jeśli z jednej strony przedstawia nam mity całkowicie abstrakcyjne (jak płaska Ziemia albo kreacjonizm młodoziemski), to z drugiej mówi też o kontrowersyjnych teoriach, które są jak najbardziej na czasie i w które niestety wierzy bardzo wielu ludzi (jak homeopatia... albo ruchy antyszczepionkowe) i wyjaśnia, dlaczego nie są one koniecznie prawdziwe.

Autor skupił się tutaj zdecydowanie bardziej na pseudonaukach (czy też "kiepskich teoriach") niż na teoriach spiskowych (książka, w której ktoś chciałby zawrzeć wszystkie teorie spiskowe musiałaby zostać wydana w jakichś trzynastu tomach). Oczywiście te dwa zjawiska (tzn pseudonauka i teoria spiskowa) są ze sobą zazwyczaj ściśle powiązane, jednak pseudonauka jest o tyle niebezpieczna, że ludzie próbują ją oprzeć o istniejące badania i eksperymenty, zahaczając już o "naukę", co samo w sobie daje im jako taki autorytet i przekonuje wielu ludzi. Lamża natomiast, również naukowo i w oparciu o artykuły, badania i eksperymenty, teorie te rozkłada na czynniki pierwsze i obala. 

Dodatkowo jest to książka bardzo przyjazna dla użytkownika - napisana lekko, przyjemnym językiem, żartobliwym tonem, ale również starannie wyjaśniona w przystępny sposób. Żadne tam wielkie rozprawy naukowe (w końcu trudno mówić poważnie o obliczaniu dziennej produkcji odchodów na arce Noego).

Wszystkie te powyżej opisane aspekty powinny sprawić, że Światy równoległe awansują na pierwsze miejsce moich ulubionych książek. Naprawdę z całego serduszka chciałam być nimi zachwycona. Czemu więc nie jestem? 

Głównie dlatego, że okazało się, że jestem już wytrawnym znawcą "dziwnych teorii". Po prostu mało było w tej książce rzeczy, których bym nie wiedziała. I ja rozumiem, że to miał być tylko zbiór wszystkich tych teorii, więc nie można było rozpisywać się o każdej na tysiąc stron (a przecież sam tylko materiał o płaskoziemcach mógłby bez problemu wystarczyć na oddzielną książkę, oni naprawdę powymyślali tam tysiące różnych cudownych rzeczy!). Ale napisać tylko o tym, że płaskoziemcy twierdzą, że Ziemia jest płaska to trochę niedopatrzenie. Z drugiej strony Lamża zawarł w książce też kilka tematów, o których nawet nie słyszałam (jak powiększanie piersi za pomocą hipnozy!).

Ostatecznie postanowiłam nie oceniać tej książki przez pryzmat mojej niesamowicie rozleglej wiedzy w dziedzinie pseudonauk (wiem, jestem dziwna, to dlatego tak bardzo mnie to interesuje, ale niestety nie mogę nic na to poradzić. Te teorie są momentami tak cudownie abstrakcyjne, że cały czas jestem pod wrażeniem!). Jeśli jesteście pseudonaukowymi świeżynkami i dopiero zaczynacie się interesować tym tematem, albo jeśli szukacie potwierdzenia, że te szczepionki to jednak nie zło wcielone, a rząd nie próbuje nas kontrolować truciznami zrzucanymi nam na głowy, to to książka dla Was. I to bardzo dobra książka. Natomiast, jeśli już liznęliście co nieco i wiecie, jak wygląda grawitacja według płaskoziemców, to możecie nie znaleźć tutaj zbyt wiele nowych informacji (no chyba, że dotychczas interesowali Was tylko wyznawcy płaskiej Ziemi, w takim razie jest tutaj jeszcze dwanaście innych teorii).

Sophie Anderson - Dom na kurzych łapach

Marinka mieszka ze swoją babcią w chatce na kurzych łapkach. I mimo że, kiedy chatka złoży nogi i schowa je pod siebie, może uchodzić za zwyczajne lokum zwyczajnych ludzi, tak naprawdę ani w niej, ani w jej mieszkańcach nie ma zupełnie nic zwyczajnego. 

Otóż, babcia Marinki jest Babą Jagą. A dziewczynka pewnego dnia zostanie jej następczynią. 

Wszyscy znamy postać Baby Jagi, złej staruchy, która przez setki lat wzbudzała w ludziach strach, bohaterki przerażających historii o wiedźmie, mieszkającej w głębi lasu, pożerającej dzieci na śniadanie, bratającej się z biesami i parającej czarną magią. 

A co, jeśli prawda jest trochę inna?

Anderson wykonała w swojej książce jeden z moich ulubionych zabiegów. Wykorzystała znaną postać ze słowiańskiego folkloru, ale przedstawiła ją w zupełnie nowej odsłonie. Albo raczej z nowej perspektywy. W książce bowiem możemy dostrzec, że normalni ludzie faktycznie myślą o Babie Jadze jako o złej wiedźmie, której się boją. Natomiast ona specjalnie stara się to ich wyobrażenie podtrzymywać, ale tylko po to, żeby chronić swoją prawdziwą tożsamość - strażniczki, która pomaga duszom przedostać się przez Bramę do krainy zmarłych. Co jest bardzo, ale to bardzo odpowiedzialnym zadaniem!

Jednak Marinka nie chce brać na swoje barki tak ogromnej odpowiedzialności. Jej myśli kierują się ku miastom, które widzi w oddali, pełnym zwykłych, normalnych ludzi. Doskwiera jej samotność, brak towarzystwa innych dzieci, brak stałego miejsca, w którym mogłaby na dłużej zapuścić korzenie i zdobyć żywych znajomych. Buntuje się przeciwko myśli, że tak miałoby już zawsze wyglądać jej życie. Dziewczyna przekona się jednak, że nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli, a nasze czyny mają konsekwencje. Niekiedy bardzo straszne.

Już od pierwszego zdania zapadamy się w ten zaczarowany świat i klimat starych baśni. Anderson sprawnie wykreowała bajkową rzeczywistość, tchnęła życie w swoje postaci i obsypała wszystko odrobiną magicznego pyłku. Udało jej się też przemycić do historii całkiem sporo mrocznych motywów, które bardzo przypadły mi do gustu (mój ulubiony to płotek z ludzkich kości, który Marinka ustawiała wokół chatki przy każdym postoju). Z drugiej strony, widzimy ten świat oczami dwunastoletniej, zbuntowanej dziewczynki, której największym marzeniem jest zerwanie z tradycją i możliwość decydowania o własnym losie. To zaś nadaje książce nowoczesnego wydźwięku, historia jest bowiem jak najbardziej na czasie, co się chwali, ale jednak...

Marinka przez większość książki jest małym, zasmarkanym, rozkapryszonym dzieckiem, które myśli tylko i wyłącznie o sobie. Jej zachowania są egoistyczne, bezmyślne, często doprowadzają do czegoś złego, ale dziewczyna zupełnie nie potrafi uczyć się na błędach, przez co momentami staje się naprawdę irytująca. Ale z drugiej strony, to tylko dwunastolatka (musiałam sobie to często przypominać!), więc nie wiem, czego można by się po niej spodziewać, tym bardziej w obliczu wszystkich nieszczęść, które na nią spadły. Chcę przez to powiedzieć, żebyście nie oceniali Marinki zbyt surowo. To w końcu dwunastolatka, nie można wymagać od niej, żeby zachowywała się jak dorosła, odpowiedzialna i stonowana kobieta. (Zresztą czytałam już książki, w których dużo starsze bohaterki reprezentowały się znacznie gorzej!)

Dom na kurzych łapach to bardzo mądra i życiowa książka, idealnie wpasowuje się w popularny dziś nurt uczenia dziewczynek, że mogą osiągnąć wszystko i walczyć o swoją przyszłość. Ale to nie jedyny poważny temat, który porusza, jest ich tu wręcz zatrzęsienie. Historia ta przypomina nam, żeby doceniać to, co się ma, zanim okaże się, że jest za późno. Uczy, że nie można myśleć tylko o sobie. Pokazuje, że życie nie zawsze jest proste, przyjemne i kolorowe. 

Ważny w powieści jest też motyw śmierci, który jednak jest pokazany nie do końca z tej ponurej strony, która przychodzi nam jako pierwsza na myśl. W książce śmierć jest tylko wstępem do kolejnej podróży i kolejnego życia. Sam rytuał odprawienia zmarłych zostaje przedstawiony jako radosne, a jednocześnie głęboko poruszające wydarzenie. Ale jest to też opowieść o miłości i przyjaźni, i ich znaczeniu w życiu człowieka (szczególnie tak młodego jak Marinka). 

Anderson stworzyła historię, którą zachwyci się i młodszy, i starszy czytelnik. Barwne postaci, magiczny klimat, przyjemny styl pisania, nawiązanie do słowiańskiej mitologii i naprawdę głęboki wydźwięk powieści, wszystko to sprawiło, że Dom na kurzych łapach zdobył mnie za serduszko.