Wendy Mitchell - Ja, którą kiedyś znałam. Moje życie z chorobą alzheimera

Choroba alzheimera kojarzy nam się zazwyczaj ze starszymi, zniedołężniałymi ludźmi, którzy spędzają dni, wpatrując się w przestrzeń albo nieskładnie opowiadając swoje wspomnienia z zamierzchłej przeszłości. U Wendy Mitchell rozpoczęła się jednak zdecydowanie wcześniej, bo w wieku 58 lat, kiedy kobieta żyła pełnią życia, zajmowała wysokie stanowisko w szpitalu i była niesamowicie aktywna. Chorobę atakującą w tak młodym wieku nazywa się demencją o wczesnym początku i dotyczy ona osób poniżej 65. roku życia. 

Alzheimer to jedna z przypadłości, które od zawsze najbardziej mnie przerażały. Tym bardziej niesamowite wrażenie zrobił na mnie fakt, że autorką książki, którą trzymałam w dłoni, jest właśnie osoba dotknięta demencją. Teksty Mitchell są błyskotliwe, wciągające, pełne urzekających poetyckich wstawek i metafor, nasycone treścią, jej pióro - lekkie i wprawne. Ta książka została naprawdę przepięknie napisana i nie wiem, czy ktokolwiek mógłby z samego sposobu pisania wywnioskować, że autorka ma demencję!

W Ja, którą kiedyś znałam Mitchell mówi nie tylko o swoim codziennym życiu, ale także o "walce" z wyobrażeniem na temat osób z chorobą alzheimera, które funkcjonuje w społeczeństwie i z traktowaniem, z którym się spotkała. Przerażające jest to, że ludzie z góry zakładają, że nie jest w stanie sama podejmować decyzji, że nic nie rozumie, zaczynają traktować ją jak warzywo, za które ktoś inny musi zabierać głos... 

Jednak Mitchell pokazuje nam zupełnie inny obraz takich ludzi - silnych, walczących o to, by pozostać niezależnymi. Wendy mieszka całkowicie sama, sama też podróżuje po świecie, prowadzi wykłady, jest zapraszana w roli mówcy na różnego rodzaju uroczystości, udziela się w organizacjach medycznych i robi wszystko to, czego społeczeństwo próbuje jej odmówić.

Oczywiście, zdarzają się gorsze dni, te straszne momenty, gdy nie potrafi się odnaleźć we własnym domu albo gdy idzie ulicą i nagle nie ma pojęcia, gdzie jest. Gdy cały świat atakuje ją milionem bodźców, które zapierają jej dech w piersi i pozostawiają całkowicie zdezorientowaną. 

Najbardziej jednak przerażające jest to, że powoli traci świadomość samej siebie. Brakuje jej wszystkich tych umiejętności, które dotąd ją definiowały. Zaczyna widzieć w sobie obcą osobę, tak niepodobną do tej, którą znała całe życie. Może dlatego w swojej książce zwraca się do "starej" siebie jak do osobnej, niezależnej osoby. Prowadzi przejmujące rozmowy ze sobą z przeszłości, z tą aktywną, wysportowaną, zdrową, ambitną i pracowitą, samodzielną kobietą, którą wszyscy podziwiali za niesamowitą pamięć i zdolności organizacyjne. 

Ja, którą kiedyś znałam przedstawia inspirującą walkę o każdy dzień, o każdą drobną rzecz, która pozwala zachować przynajmniej pozory normalnego funkcjonowania. Autorka zwraca uwagę chociażby na fakt, że sam sposób wypowiadania się na temat choroby ma ogromne znaczenie. Często powtarza zdanie "Ja nie cierpię na demencję, tylko żyję z demencją", które chyba najlepiej wyraża jej stosunek do choroby, jej niezłomną wolę i ogromną siłę.

Ile ja się na tej książce napłakałam! A po skończeniu lektury weszłam również na bloga Mitchell (tak!), a potem oglądałam jeszcze filmiki z jej wystąpień i płakałam dalej. Jaka ta kobieta jest niesamowita! Niektórzy wątpią nawet, czy jest naprawdę chora, bo całkiem dobrze sobie radzi wśród ludzi, a oni oczekują od niej, że będzie bezmyślną, zdemenciałą staruszką i czują się oszukani, że tak nie jest. Co to w ogóle za abstrakcja... Powinni ją podziwiać! 

To jedna z najbardziej wartościowych i pięknych, a równocześnie najmocniej rozdzierających serduszko książek, jakie dotąd przeczytałam. Wendy Mitchell jest cudowną, inspirującą osobą, dla której nie ma rzeczy niemożliwych i zdecydowanie możemy się od niej niesamowicie wiele nauczyć. Z całego serduszka polecam Wam jej książkę, tym bardziej, jeśli w Waszej rodzinie jest ktoś, kto również "żyje z demencją". 

Holly Black - Dlaczego król elfów nie znosił baśni

Dawno, dawno temu był sobie chłopiec, który miał bardzo ostry język...

Chłopiec zapomniany, niekochany i zaniedbany. Odsuwany na bok, zjadający resztki spod bankietowych stołów i śpiący na sianie w stajni. Tak się złożyło, że chłopiec ten był wzgardzonym królewskim synem, a teraz nadszedł czas, by poznać jego historię.

Nowa książka Holly Black to swojego rodzaju uzupełnienie trylogii - niby podano, że jest to tom 3,5, ale tak naprawdę przedstawiona w niej historia rozgrywa się na wielu płaszczyznach czasowych. Poznamy tu dalsze losy Jude i Cardana po wydarzeniach z Królowej niczego, ale przede wszystkim pewne wydarzenia z przeszłości, tyle że tym razem przedstawione z perspektywy Cardana!

Nasz mały, okrutny książę przez długi czas był dla czytelników fascynującą zagadką, więc oglądanie historii z jego punktu widzenia jest bardzo ciekawą i przyjemną odmianą (chociaż nigdy nie narzekałam na Jude, która w roli głównej bohaterki sprawdziła się świetnie!). Muszę wręcz przyznać, że wątek życia Cardana, jego dzieciństwo i wszystkie momenty, które doprowadziły do tego, że stał się chłopcem, którego znamy, interesowały mnie dużo bardziej niż akcja rozgrywająca się w teraźniejszości. 

Historię Cardana poznajemy w formie krótkich opowiadań. Niektóre nawiązują do znanych nam wydarzeń, ale są też takie, które znacznie poszerzają naszą dotychczasową wiedzę o Cardanie. Tekstu jest stosunkowo niewiele, a jednak opowiada spójną i interesującą historię. Bardzo ciekawa jest też sama kompozycja - klamrowa z wariacją jednego powtarzającego się elementu. Tak trochę muzycznie! 

Książka została naprawdę przepięknie wydana. Ilustracje Roviny Cai są takie mroczne, trochę surowe, a momentami nawet niedbałe i wprost cudownie oddają klimat magicznego świata, który jest zdecydowanie moim ulubionym aspektem powieści Black. Zazwyczaj podczas czytania historii z elfiego królestwa towarzyszy nam ta przyjemna, choć nieco niepokojąca baśniowa aura, ale tutaj będziecie ją odczuwać w każdym zdaniu i widzieć w każdej linii.

Dlaczego król elfów nie znosił baśni to oczywiście pozycja obowiązkowa dla wszystkich fanów trylogii Okrutnego księcia. Powrót do tego świata na pewno sprawi Wam wiele radości, a spojrzenie na niego oczami Cardana będzie fascynującym doświadczeniem. Muszę jednak przyznać, że czuję pewien niedosyt i cała książka podobałaby mi się jeszcze bardziej, gdyby... Black dała nam więcej niż 200 stron! 

Karrie Fransman, Jonathan Plackett - Królewna w lśniącej zbroi, czyli trochę inne bajki dla dziewczynek i chłopców

Śnieżek zostaje otruty zaczarowanym jabłkiem przez swojego złego ojczyma, Janka wspina się po łodydze fasoli i odnajduje zamek, w którym mieszka straszna olbrzymka, a Roszpunek zrzuca z okna wieży swą długą, złotą... brodę... Czy nie możecie oprzeć się wrażeniu, że coś tu jest nie tak?

Zapewniam Was jednak, że wszystko jest w jak najlepszym porządku! Po prostu Królewna w lśniącej zbroi serwuje nam historie, które niby wszyscy już doskonale znamy, ale za to w nowej, świeżej i niesamowicie ciekawej odsłonie!  

Jakże dziwnie tak czytać opowieści, w których to królewny wyjeżdżają w niebezpieczne podróże, a królewicze pozostają z dziećmi w domu! W których dziewczyny biorą los w swoje ręce, są zaradne, dzielne i samowystarczalne, a chłopcy wzdychają ze smutkiem, siedząc w oknie i przejmują się tym, jakie fatałaszki założyć na bal. Złe macochy i czarownice zmieniają się nagle w okrutnych ojczymów i zgrzybiałych czarodziei, a wróżki chrzestne we... wróży! 

Pomysł Karrie Fransman i Jonathana Placketta jest naprawdę cudowny! Plackett opracował algorytm, który zamienia wszystkie słowa określające płeć na... wyrazy określające płeć przeciwną. Autorzy postanowili wykorzystać go do "podrasowania" znanych baśni, do których potem Fransman stworzyła przepiękne ilustracje (oczywiście biorąc pod uwagę nieco odmienny charakter tych historii). 

Ogólny efekt jest łatwy do przewidzenia - oto bohaterowie stają się kobietami, a bohaterki zamieniają się w panów. Jednak to nie wszystko! W przedmowie autorzy zwracają uwagę czytelnika nawet na tak drobne, "chirurgiczne" zmiany, jak to, że imiona kobiet czy dziewczynek zaczynają się pojawiać przed imionami chłopców. Mam nadzieję, że również dostrzegacie, jak ogromna jest różnica między Jasiem i Małgosią a Małgosią i Jasiem

Jestem absolutnie zachwycona tym pomysłem! Dzięki inwencji autorów baśniowe dziewczynki w końcu miały okazję decydować o swoim losie, być silne i niezależne. Równie cudowny jest fakt, że chłopcy otrzymali szansę na ukazanie swojej wrażliwości, delikatności, że mogli być tacy... prawdziwi! Zauważcie, że większość bajek jest tak naprawdę o dziewczynach - główne bohaterki to zazwyczaj królewny Śnieżki, Piękne, Śpiące snem stuletnim lub na ziarnkach wszelakich roślin strączkowych. A panowie pojawiają się tylko w ostatniej chwili i oczywiście ratują damę z opresji, ale oprócz tego... zazwyczaj nic więcej o nich nie wiemy. 

Podczas czytania zaskoczyły mnie dwie rzeczy, które nie mają jednak nic wspólnego z pracą Fransman i Placketta, a raczej z użytymi przez nich wersjami baśni (spisanymi w latach 1889-1913 przez Leonorę Blanche i jej męża, Andrew Langa - chociaż jedynie jego nazwisko znalazło się na okładkach). Otóż po pierwsze - w żadnej z historii ani jednej wzmianki o pocałunku prawdziwej miłości! A po drugie bohaterowie zazwyczaj zakochują się w sobie po pięciu sekundach znajomości, a po dziesięciu już są zaręczeni... Nie wiem, czy to najlepszy przekaz dla młodych czytelników.

Królewna w lśniącej zbroi to niesamowicie ciekawy projekt i jeden z kolejnych drobnych, ale jakże istotnych, kroczków w stronę nauczania społeczeństwa myślenia nieskażonego krzywdzącymi, przestarzałymi stereotypami. Uważam, że jest to książka niezwykle potrzebna i ważna, a czytające ją dzieci już od najmłodszych lat będą patrzeć na świat zupełnie inaczej.

A w dodatku wydana w tak pięknej odsłonie, że aż żal nie mieć jej na półce!

Zastanawia mnie tylko jedno - wszystkie te baśnie są ważną częścią naszej kultury, a dziecko, które wychowa się na ich zmienionych wersjach będzie miało potem duże zdziwko, kiedy okaże się, że w oryginalnej wersji Roszpunka wcale nie miała brody!

Bridget Collins - Księgi zapomnianych żyć

Czy istnieje coś lepszego od książki o książkach? Właśnie z taką myślą zabierałam się za czytanie Ksiąg zapomnianych żyć, a na twierdzącą odpowiedź zdecydowanie wpływał fakt, że już sam tytuł jest cudowny, a okładka przepiękna!

Emmet powoli odzyskuje siły po długiej, wyniszczającej chorobie. Wcześniej był przykładnym synem i bratem, silnym, młodym chłopakiem, który spędzał dni pomagając rodzicom na farmie, a w przyszłości miał odziedziczyć gospodarstwo. Teraz ledwo potrafi wytrwać jeden dzień w polu. Ciągle wisi też nad nim widmo tajemniczej choroby, strach, że zaatakuje po raz kolejny i znowu odbierze mu zmysły. 

Właśnie wtedy jego rodzice otrzymują list od starej Oprawiaczki, która mieszka samotnie na mokradłach i chce, żeby chłopak został jej czeladnikiem. Emmet nie wie o oprawianiu książek ani w ogóle o samych książkach nic, oprócz tego, że są czystym złem. Czytanie ich jest grzechem, ludzie się ich boją, a na sam widok oprawionych woluminów wpadają w panikę. Ale dlaczego? Tego nikt chłopakowi nie wytłumaczył. Jednak głęboko zakorzenione uprzedzenia nie pozwalają mu w pełni oddać się terminowaniu u Oprawiaczki, do którego rodzice (zagorzali przeciwnicy książek!) ostatecznie go nakłaniają. 

Opowieść Collins jest naprawdę piękna, a magiczny klimat czarujący i pełen tajemnic. Niektóre momenty są tak słodkie i urocze, że aż grzeją serduszko, mimo że sama historii ma raczej brutalny wydźwięk - bolesny, okrutny i pełen niesprawiedliwości tak dotkliwej, że nie będziecie mogli się z nią pogodzić. Książka porusza naprawdę ważne tematy - brak akceptacji ze strony najbliższych, zepsucie społeczeństwa, bezkarność bogatych i zakazane uczucie, o które trzeba walczyć resztkami sił. 

Widać, że Collins naprawdę dobrze przemyślała swoją powieść, a cały świat wykreowała w nawiązaniu do oprawiania. Odciska ono swoje piętno zarówno na historii regionu, jak i na życiu zwykłych ludzi, wsiowych zabobonach i różnicy między biednymi a uprzywilejowanymi członkami społeczeństwa. Pomysł Collins dotyczący oprawiania, a także tego, co ze sobą niesie, jest cudowny i niesamowicie ciekawy. Dlatego boli mnie fakt, że bardziej się na nim nie skupiła, że nie pokazała nam więcej. Zawsze jest mi niesamowicie przykro, kiedy ktoś wymyśli świetny fantastyczny (w obydwu znaczeniach tego słowa) motyw, a potem wykorzystuje go jedynie jako tło do historii miłosnej i traktuje trochę po macoszemu. 

Historia w Księgach została podzielona na trzy części, a poziom tekstu rozkłada się mniej więcej tak: pierwsza część, czyli jakieś 150 stron, jest niesamowicie mdła i nijaka. Jak ja się strasznie na niej wynudziłam! Niby mamy tu wprowadzenie do historii i poruszenie najważniejszych wątków związanych z oprawianiem, ale wszystko jest przetykane przydługimi opisami o niczym, a o samej magii, tak jak już wspomniałam, nie zostało powiedziane zbyt wiele. Momentami naprawdę myślałam, że nie dam rady czytać dalej... 

Na szczęście się przemogłam, a druga część okazała się naprawdę świetna, chociaż fragmentów dotyczących oprawiania znalazło się w niej jeszcze mniej...  Sam przebieg wydarzeń jest raczej przewidywalny, co jednak nie zmienia to faktu, że śledzimy go z coraz większymi wypiekami na twarzy i mocno bijącym serduszkiem! Natomiast trzecia część to już taka mieszanka, w której ciekawe wydarzenia przeplatają się z kolejnymi rozwlekłymi opisami, a akcja momentami przyspiesza, to znowu nieznośnie zwalnia. Ale te interesujące fragmenty trzymają w takim napięciu, że trudno w ogóle złapać oddech!

Główny bohater jest wręcz do bólu naiwny, nic nie wie o życiu i nie domyśla się nawet najbardziej oczywistych rzeczy. A w dodatku w pierwszej części wydaje się nijaki, nudny jak flaki z olejem, zupełnie bez wyrazu. Podejrzewam, że taki mógł być zamysł autorki i jeśli mam rację, muszę przyznać, że oddanie charakteru i sposobu bycia Emmeta wyszło jej naprawdę świetnie. Tylko, że nie dało się tego czytać...

Jak widzicie, mam raczej mieszane odczucia. Z jednej strony urzekł mnie mroczno-magiczny, tajemniczy klimat tej opowieści i naprawdę przeuroczy wątek miłosny. Książa porusza też wiele istotnych problemów, które są jak najbardziej aktualne i z tych powodów zdecydowanie warto ją przeczytać. Z drugiej strony miała swoje gorsze chwile i niedopowiedzenia, które sprawiły, że nie mogę być nią całkowicie i bezgranicznie zachwycona. A szkoda. 

Charlie N. Holmberg - Szklany mag

Książki Holmberg należą do tego rodzaju trylogii, w których druga część okazuje się zdecydowanie lepsza od pierwszej. Co nie jest trudne, bo pierwsza nie była zbyt dobra. Na szczęście z drugiej strony nie była też całkowicie beznadziejna. Przyznaję, że pomysł Holmberg jest naprawdę ciekawy i oryginalny, chociaż nie udało mu się uratować tej historii. Zresztą pisałam już o tym wyczerpująco w recenzji Papierowego maga.

Ale teraz przejdźmy już do kolejnej części, czyli Szklanego maga.

Lira została unieszkodliwiona, a serce Emery'ego wróciło na swoje miejsce. Natomiast serduszko Ceony coraz szybciej bije w kierunku nauczyciela i spokoju nie daje jej fakt, że Thane zachowuje się tak, jakby nic się nie stało. Dziewczyna nie może jednak beztrosko oddać się ani miłosnym rozterkom, ani nauce, ponieważ sojusznicy Liry dalej przebywają na wolności. Teraz to Ceony znajduje się na ich celowniku, a magia papieru może okazać się niewystarczająca w starciu z żądnymi krwi (dosłownie!) Wycinaczami. 

W Szklanym magu już od samego początku jest zdecydowanie więcej akcji, co nie pozwoliło Holmberg na wprowadzenie do książki miliona nudnych, niczego niewnoszących opisów. Ale oczywiście nic nie jest idealne, więc pojawił się tu przykład fragment o kuchni w domu Emery'ego, do której Ceony weszła i "po lewej stronie dostrzegła kuchenkę". I ja się pytam - po co? Przecież ona tam mieszka od kilku miesięcy, czy teraz właśnie dostrzegła ją po raz pierwszy i zrobiło to na niej takie niesamowite wrażenie, że aż trzeba było o tym wspomnieć? Nie dość, że ten opis jest całkowicie bezsensowny, to jeszcze po raz kolejny zupełnie nic nie wnosi do historii, bo na tym akcja w kuchni się kończy...

Zatrzymajmy się na moment przy Ceony, która przez większość czasu jest po prostu żenująca - nie wiem, czy nawet nie bardziej niż w poprzedniej części. Ta dziewczyna zachowuje się tak głupio i nieodpowiedzialnie, że niezmiennie doprowadza mnie do szału, zupełnie niepotrzebnie utrudnia wszystkim życie, a jej wypowiedzi odnoszące się do wątku miłosnego jeszcze zwiększają zażenowanie czytelnika.

Steampunkowego klimatu jak nie było, tak nie ma. Poruszamy się tutaj jak najbardziej w czasach okołowiktoriańskich, które oczywiście też mają swój urok, ale niestety... zdążyłam się już nastawić na ten steampunk. Świat w ogóle nie jest jakoś szczególnie dobrze wykreowany - oprócz tych magicznych zdolności nic innego nie odróżnia go od naszego (jakieś zwyczaje związane z magią albo postęp technologiczny byłyby jak najbardziej na miejscu). 

Na szczęście w tej części autorka postanowiła przybliżyć nam kolejny rodzaj magii - tym razem związany ze szkłem. I chwała niech jej będzie za to, bo to zdecydowanie najciekawszy aspekt tych książek! System magiczny jest oryginalny, świeży, taki inny, a kolejne pomysły na wyjątkowe umiejętności, którymi posługują się dane klasy magów robią wrażenie!

Pod koniec pojawia się jeszcze jeden świetny i bardzo ciekawy motyw, co przypomniało mi, że autorka niestety postanowiła nie tłumaczyć innego równie interesującego wydarzenia z poprzedniej części. Dalej mam jednak nadzieję, że jego wyjaśnienie pojawi się w kolejnej książce.

Powtórzę po raz kolejny, że pomysł Holmberg jest naprawdę bardzo dobry! Gdyby tylko warsztat autorki był lepszy, a postaci dużo mniej irytujące (no dobrze, chodzi mi głównie o Ceony) i może trochę bardziej wyraziste, ta trylogia mogłaby stać się jedną z moich ulubionych! Widać jednak pewien postęp, co daje mi nadzieję na to, że trzecia część okaże się jeszcze lepsza. 

Piotr Jedliński - Pamiętniki Ptaszka Staszka

Jeśli nie wiecie jeszcze kim jest Ptaszek Staszek (tak, zdarzają się jeszcze takie nieświadome okazy!),  biegnijcie szybko na instagramy i facebooki, a gdy już zakochacie się bez reszty, pewnie z radością powitacie informację, że oto pierwszy ornicelebryta polskich internetów i najbardziej znany ptasi influencer postanowił wydać książkę, w której dzieli się z nami swoimi przemyśleniami! (Zakładam, że wierni fani już o tym fakcie wiedzą.)

Pamiętniki są tak naprawdę o wszystkim i o niczym. Znajdziecie tu więc zarówno opis tego, jak ptaki łapią fazę na liniach wysokiego napięcia (a ja się całe życie zastanawiałam, co one tam robią!), jak i całkiem istotną kwestię, jaką jest dla nich zagrożenie ze strony fajerwerków. Książka w dosadny sposób komentuje przeróżne absurdy naszego społeczeństwa, jest pełna żartów kulturowych, a spojrzenie na to wszystko z ptasiej perspektywy sprawia, że lektura staje się jeszcze zabawniejsza.

Krótkie, proste rozdziały zostały aż do granic możliwości wypakowane mądrą treścią i satyrą. Spostrzeżenia Ptaszka Staszka są bardzo trafne, pióro autora lekkie, a humor dokładnie tak samo cudowny, jak w wersji komiksowej. Zresztą, książka jest też pełna zabawnych obrazków. jak na Ptaszka Staszka przystało.

Niestety poziom humoru trochę spada w miarę czytania. Przez pierwszą połowę książki śmiałam się na głos przy każdym rozdziale, potem parskałam już tylko od czasu do czasu pod nosem. Nie zmienia to jednak faktu, że aż do ostatniej strony bawiłam się wyśmienicie! 

Nie muszę chyba pisać, że dla fanów Ptaszka Staszka Pamiętniki to pozycja obowiązkowa. Ale nawet całkowity ornitologiczny laik znajdzie w nich coś dla siebie, jeśli tylko lubi dobry humor i rozumie slang milenialsów. 

Sara Pennypacker - Realny świat

Ware miał spędzić całe wakacje u babci, gdzie mógł oddawać się błogiemu nic nierobieniu, rozmyślaniu o wszystkim i o niczym, budowaniu makiety zamku, a przede wszystkim - niezmuszaniu się do zabawy z innymi dziećmi. Chłopiec jest inny od większości rówieśników, nie potrafi odnaleźć się w grupie i dużo przyjemniej spędza mu się czas w pojedynkę. Niestety plany się zmieniają, więc rodzice postanawiają wysłać go na półkolonie, żeby spróbował nawiązać "wartościowe interakcje".

Półkolonie są dla Ware'a torturą. Na szczęście szybko znajduje sobie alternatywny sposób spędzania czasu - w ruinach opuszczonego kościoła postanawia urządzić średniowieczny zamek. Poznaje też Jolene, dziewczynkę, która na terenie kościoła założyła własną plantację papai. Wkrótce okazuje się jednak, że ich magiczne miejsce może zostać im odebrane, postanawiają więc za wszelką cenę bronić swoich nowych włości.

Przyznaję, że miałam pewne obawy, sięgając po Realny świat, bo zdążyłam trafić już na kilka niepochlebnych opinii. Nie chciałam się rozczarować, tym bardziej, że poprzednia książka Pennypacker, PAX, złapała mnie za serduszko i bardzo miło ją wspominam. Na szczęście ta nowa historia okazała się równie wzruszająca i bardzo się cieszę, że mogłam ją poznać. 

Realny świat jest piękny w swej prostocie. Styl pisania zdaje się momentami wręcz oschły, rozdziały są krótkie, urwane, a jednak autorce udało się poruszyć w swojej opowieści naprawdę ważne tematy i przekazać przeogromną dawkę emocji. Przede wszystkim w cudowny i ujmujący sposób przedstawia myśli i zachowanie dziecka. Zarówno Ware, jak i Jolene, potrafią być naprawdę dojrzali, każde z nich zostało też w jakiś sposób "zahartowane" przez los, ale w pewnych momentach widać, że to dalej dzieciaczki, które pewnych rzeczy po prostu jeszcze nie rozumieją. 

Najbardziej uderzyła mnie w tej powieści wyzierająca z każdej strony potrzeba akceptacji. Ware stara się zrobić wszystko, żeby stać się "normalnym" chłopcem, idealnym synem, jakiego, w jego przekonaniu, pragną jego rodzice. Oczywiście podchodzi do tego zadania w sposób pełen dziecięcej naiwności, co jest jeszcze bardziej rozczulające. Rozdzierająca jest świadomość, że jedenastoletni chłopiec, niezwykle wrażliwy i empatyczny, zdaje sobie sprawę z tego, że jest dla swoich rodziców niewystarczający. 

Jedyną rzeczą, która wydawała mi się trochę dziwna, był fakt, że wszystkie pojawiające się w powieści dzieciaki miały tak dobrze zdefiniowane i rozbudowane pasje. Wiecie, w dobie smartfonów i gier komputerowych coś takiego wydaje się... może nie całkowicie nierealne, ale jednak trochę naciągane. Pamiętacie, żebyście w wieku jedenastu lat znali się na czymś konkretnym - i to naprawdę całkiem dobrze?

Przedstawiona tu historia jest na równi czarująca i smutna. Wyobraźnia i dziecięca niewinność zderzają się z tytułowym realnym światem, a przedstawienie jego smutnych realiów z punktu widzenia dziecka daje niesamowity efekt. To książka, którą polecić można zarówno młodszym czytelnikom, jak i dorosłym, i każdy na pewno wyniesie z tej lektury własne przemyślenia.

Laura Kneidl - Someone Else

W swojej kolejnej książce Kneidl przybliża nam losy postaci, które zdążyliśmy poznać w Someone new (jeśli jeszcze jej nie czytaliście, to zapraszam na recenzję tutaj), czyli Cassie i Auriego, współlokatorów Juliana. Już z pierwszej części serii wiemy, że ta dwójka krąży wokół siebie jak dwa zagubione kociaki. Z jednej strony łączy ich tak wiele, że po prostu nie mogą nie być razem. Z drugiej, coś ciągle stoi im na drodze, a każda próba przeniesienia znajomości na nieco inną płaszczyznę kończy się... niezbyt dobrze. Cały czas towarzyszy im też myśl, czy w którymś momencie próby tworzenia związku nie zniszczą bezpowrotnie ich przyjaźni.

Mimo łączącego ich uczucia, a także wspólnej pasji, wydaje się, że naszych bohaterów dzieli równie wiele. Auri jest bardzo otwarty i imprezowy, w towarzystwie czuje się swobodnie, ale z drugiej strony przywiązuje wielką wagę do tego, co myślą o nim inni. Cassie natomiast jest raczej zamknięta w sobie, tłumy ludzi ją przytłaczają, a jednak nie wstydzi się być sobą i nie potrzebuje aprobaty innych (może poza wąskim gronem swoich najbliższych). 

Zacznę od tego, że już na samym początku książka bardzo mnie zaskoczyła, bo... zupełnie inaczej wyobrażałam sobie Cassie! Wyrobiłam sobie pogląd na jej temat jeszcze podczas czytania Someone new i początkowo miałam duży problem, żeby przyporządkować to moje wyobrażenie do faktycznej bohaterki. W Someone else dużo dogłębniej poznajemy charakter Cassie i  tak naprawdę dopiero teraz bardzo ją polubiłam! W książce po raz pierwszy pojawiły się też ilustracje, które są naprawdę przeurocze, a przy okazji bardzo mi pomogły, bo w mojej głowie wygląd Cassie także różnił się od opisu... Liczę, że takie grafiki będą się już teraz pojawiały w każdej kolejnej części!

Bardzo podoba mi się pomysł, żeby brać na warsztat bohaterów ze swoich poprzednich książek. Dzięki temu możemy dalej od czasu do czasu sprawdzać, co dzieje się u postaci, które zdobyły nasze serduszka  (i trudno byłoby nam się z nimi pożegnać), a równocześnie poznawać lepiej te, które już wcześniej zwróciły naszą uwagę. 

Cassie i Auri awansowali na moją ulubioną parę w wydaniu Kneidl - zdecydowanie najmilej mi się o nich czytało. Po pierwsze, chemia i napięcie między nimi są już od samego początku wręcz namacalne. Ale, co ważniejsze, cały czas widać też ich uczucie, nie tyle namiętność, co ogromne, grzejące serducho przywiązanie, dbanie o siebie nawzajem, przejmowanie się swoim samopoczuciem. W dodatku to pierwsza para u Kneidl, która (mimo wielu dzielących ich różnic) ma przynajmniej jakikolwiek wspólny czynnik - ich pasję (czego naprawdę bardzo brakowało mi w poprzednich historiach). A przy okazji tą pasją są książki fantasy, więc nie może być lepiej!

Daję też oczywiście ogromnego plusa za nawiązanie do Wiedźmina!

Powieści Kneidl zdecydowanie wyróżnia fakt, że mimo swojej słodyczy i złudnej lekkości, zawsze mówią o bardzo istotnych i trudnych tematach. W Someone else głównym motywem jest ogromna potrzeba akceptacji, zarówno ze strony środowiska, jak i przez samego siebie. W dodatku poruszony zostaje tu temat rasizmu i związanych z nim uprzedzeń, krzywych spojrzeń i niesprawiedliwego traktowania, a także temat choroby (Cassie ma cukrzycę). Z żalem muszę jednak przyznać, że... czegoś mi tu brakowało. Nie zamierzam porównywać do siebie problemów przedstawionych w poszczególnych książkach autorki, oceniać, który jest większy, mniejszy, trudniejszy, bo zupełnie nie o to mi chodzi. Uważam jednak, że w tej części istotne wątki zgubiły się gdzieś w ogólnym uczuciowym chaosie.

Someone else to książka słodko-gorzka, momentami smutna, ale jednocześnie rozgrzewająca serduszko. Jestem niezmiennie urzeczona powieściami Kneidl i już nie mogę się doczekać kolejnej! Jednak nie ukrywam, że brakowało mi trochę tego efektu wow, który w poprzednich historiach zawsze robił na mnie ogromne wrażenie.

Thomas Morris - Tajemnica eksplodujących zębów

Lecznicze papierosy pewnie brzmią dla Was już wystarczająco absurdalnie, prawda? A gdyby tak dodać do nich... rtęć? Albo arszenik? Mówię Wam - to najlepszy sposób na wyleczenie gruźlicy! 

Z kolei nic innego nie zapewni Wam takiego szacunku i podziwu kolegów marynarzy, jak połknięcie wszystkich noży znalezionych na pokładzie statku. Sukces gwarantowany! Powinniście tylko przymknąć oko na fakt, że jest to również najlepszy sposób na śmierć w bólu i męczarniach...

A co byście zrobili, gdyby Wasz własny ząb (znajdujący się oczywiście wciąż w Waszej własnej jamie ustnej) wybuchł nagle z hukiem równie donośnym, co wystrzał z dubeltówki? 

Thomas Morris, brytyjski dziennikarz, którego możecie kojarzyć dzięki jego poprzedniej książce (Sprawy sercowe), wpadł na naprawdę cudowny pomysł. Przejrzał czasopisma medyczne, podręczniki chirurgii i gazety w poszukiwaniu najbardziej niesamowitych lekarskich doniesień, ekscytujących przypadków i kontrowersyjnych kuracji. Ale to jeszcze nie jest najlepsza część! Otóż wszystkie te zapiski pochodzą z czasów, kiedy stan medycyny oscylował jeszcze w mniejszym lub większym stopniu gdzieś pomiędzy czarną magią, szarlataństwem, przystawianiem pijawek, krojeniem ludzi bez znieczulenia i grzebaniem na oślep w ich wnętrznościach, w nadziei, że coś zmieni się na lepsze - czyli z czasów od końca XVII do przełomu XIX i XX wieku! 

Nawet nie wiecie, jakie cudowne perełki odnalazł! Historie zostały podzielone na siedem głównych rozdziałów: Niefortunne zdarzenia, Tajemnicze choroby, Dyskusyjne środki lecznicze, Przerażające operacje, Niesamowite wyzdrowienia, Niewiarygodne historie i Ukryte niebezpieczeństwa. Zapewne już same tytuły sprawiły, że fanom popularnonaukowej literatury medycznej ślinka cieknie na myśl o tych wszystkich niesamowitych, tajemniczych i absurdalnych historiach, które będą mogli tu odnaleźć. 

Podczas lektury nieustannie powtarzała się w mojej głowie jedna myśl (no dobra - jednak dwie, przy czym druga była swego rodzaju dziękczynieniem za to, że przyszło mi urodzić się w czasach, w których głównym remedium na wszelkiego rodzaju dolegliwości nie jest lewatywa...), a mianowicie: jak to się przyjemnie czyta! Morris pisze lekko i prosto, a jednocześnie niesamowicie absorbująco. Krótkie rozdziały sprawiają, że książkę pochłania się zaskakująco szybko, jedna niesamowita historia zamienia się w kolejną i koniec może nadejść zanim się w ogóle obejrzycie (dlatego polecam dawkować sobie lekturę). Gdy Morris przytacza odnalezione historie, zawsze wybiera idealne fragmenty i komentuje je w błyskotliwy sposób, a czarny humor autora i jego sarkastyczne uwagi są zazwyczaj przezabawne. Z drugiej strony stara się też jak najbardziej przystępnie wytłumaczyć czytelnikowi medyczne aspekty danej sytuacji. 

Jednak czasem zdarzało się autorowi "tłumaczyć" coś, po prostu parafrazując tekst artykułu, który już od początku był raczej zrozumiały (co nie wnosiło do książki niczego istotnego). Natomiast pojawiały się też takie fragmenty, w których jego komentarze były... nie do końca zgodne z prawdą. I tutaj wkracza tłumacz, który wykonał niesamowitą robotę! Przyznaję, że rzadko kiedy należycie doceniam pracę tłumaczy, jednak w przypadku Tajemnicy eksplodujących zębów po prostu nie można nie wspomnieć o roli Adama Tuza. Dzięki swojemu medycznemu wykształceniu był w stanie prostować nieścisłe wypowiedzi autora, czy nawet poprawiać jego błędy (kochałam każdy przypis, który zaczynał się od "niezupełnie", "ściśle mówiąc" albo "to trochę zbyt daleko posunięte stwierdzenie").

Ostatecznie, dzięki świetnej pracy autora i tłumacza, powstała naprawdę fascynująca pozycja, w dodatku wydana wprost przepięknie (okładka jest cudowna, pierwsza strona każdego  rozdziału i podrozdziału została ozdobiona, a czasem pojawiają się też oryginalne grafiki ze starych czasopism!). Podczas czytania tej książki zbierzecie ogromne zasoby ciekawych anegdotek w sam raz na posiadówkę ze znajomymi (albo rozmowę na skype), czy rodzinną pogawędkę przy bożonarodzeniowym stole (chociaż może niekoniecznie od razu po jedzeniu... albo jeśli macie w rodzinie kogoś o słabych nerwach).

Konrad Możdżeń - Chodź ze mną

Kiedy Dariusz Drzewiecki postanawia otworzyć restaurację w piwnicy przedwojennego gmachu wrocławskiej Nowej Giełdy, nic nie zwiastuje kłopotów. Wręcz przeciwnie, pomysł wydaje się być strzałem w dziesiątkę, a miejsce jest... co prawda nieco stare i zaniedbane, ale za to z charakterem i historią! W końcu to właśnie tutaj w czasach wojennych mieściła się jedna z najlepszych restauracji w Breslau, która cieszyła się znakomitą renomą, gościła śmietankę towarzystwa i serwowała wyśmienitą wołowinę. 

Na początku wszystko idzie jak po maśle, ale z czasem atmosfera w restauracji robi się dziwnie niespokojna. Między pracownikami często dochodzi do kłótni, kolejne dziwne i niewytłumaczalne wydarzenia sprawiają, że opanowuje ich (a także czytelnika) coraz większy niepokój, a momentami wręcz swego rodzaju paranoja czy mania. Jednak ani Drzewiecki, ani jego pracownicy nie pozwalają dopuścić do siebie tej absurdalnej myśli, że z budynkiem faktycznie coś może być nie tak. Że stare, piwniczne cegły przesiąknięte są... czymś złym. 

Akcja powieści rozkręca się dosyć długo - jak na horror przystało. A jednak każde wydarzenie, każda rozmowa i każdy niepokojący, pełen napięcia moment, przybliża nas powoli do dramatycznego finału. A potem nagle wszystko bez ostrzeżenia zaczyna się dziać w tak zawrotnym tempie, że nie można nawet nabrać powietrza! Napięcie zostało zbudowane w cudowny sposób, akcja może urwać się w najbardziej newralgicznym momencie, a fabuła jest pełna niedopowiedzeń, które cały czas trzymają czytelnika w niepewności. Autor nie mówi wszystkiego od razu, nie podaje na srebrnej tacy (niczym kelner!) gotowych rozwiązań, pozwala nam wyciągnąć wnioski, tylko po to, żeby potem jednym zdaniem zniszczyć cały ten nasz nowo nabyty światopogląd! 

Możdżeń zaserwował swoim czytelnikom naprawdę makabryczny pomysł na fabułę (tak pozostając dalej w kulinarnym tonie). A jakby sam motyw nie był już wystarczająco przerażający, to swoją opowieść oparł na prawdziwej historii! W książce równolegle do siebie toczą się wydarzenia w dwóch liniach czasowych - teraźniejszego Wrocławia i przeszłego Breslau, dzięki czemu powoli zanurzamy się coraz głębiej w mrok i zepsucie, trawiące gmach restauracji (a ja dalej o jedzeniu). 

Kocham takie historyczne wstawki i nawiązania do prawdziwych wydarzeń! Zawsze też zupełnie inaczej podchodzi się do powieści, których akcja toczy się w znanym czytelnikowi miejscu. Studiowałam we Wrocławiu (chociaż nie byłam jednym z tych studentów, na których tak narzekał Hołota!), tyle razy przechodziłam koło Nowej Giełdy i nie wiem nawet, czy kiedykolwiek zwróciłam na nią uwagę! Chętnie poszłabym sobie tam teraz, żeby spojrzeć na budynek nowymi oczami - na razie muszą mi jednak wystarczyć zdjęcia w internecie (polecam!).

Możdżeń ma bardzo przyjemne, lekkie pióro, widać, że pisanie nie sprawia mu najmniejszego kłopotu. Sposób, w jaki tworzy opisy tych wszystkich przerażających momentów, naprawdę sprawiał, że czułam powoli zaciskający się wokół mojego gardła niepokój i ciareczkę na plecach! A w dodatku czytałam tę książkę, gdy byłam w domu całkiem sama. I to w nocy! 

Z drugiej strony, bardzo nie lubię, kiedy od razu poznajemy całą historię życia poszczególnych bohaterów, rozpisaną ciągiem na kilku stronach. Rozumiem, że Możdżeń postawił na wielowątkowość i prawdopodobnie nie mógł sobie pozwolić na to, żeby każdą z postaci wprowadzać powolutku, ale w tych momentach czułam pewien zgrzyt.

Autor stwierdził, że tworzył książkę niekoniecznie z myślą, że będzie miała niesłychanie głębokie przesłanie, a raczej, żeby dobrze i przyjemnie się ją czytało - i zdecydowanie mu się to udało! Co nie zmienia faktu, że jest mi trudno wybaczyć mu pewne rozwiązania fabularne - naprawdę zranił moje serduszko! No i pozostaje jeszcze kwestia zakończenia. Wiecie, tak naprawdę nie mogę zarzucić autorowi niczego poważnego, bo w końcu książka aż do ostatniej strony trzyma w napięciu i sprawia, że nasze serca biją szybko z nadmiaru emocji, ale myślałam, że bardziej się postara, a postawił na bardzo typowe rozwiązanie.

Mimo tych drobnych niedociągnięć, Chodź ze mną jest naprawdę bardzo dobrym debiutem. Początkowo Możdżeń chciał rozpocząć swoją karierę zbiorem opowiadań, jednak redaktorzy Vespera stwierdzili, że lepiej debiutować powieścią. A on sobie usiadł i machnął tę oto książkę (no dobra, pewnie trochę czasu mu to zajęło, ale jednak). I wiecie co? Naprawdę gościa podziwiam, bo pomysł jest świetny, a wykonanie najwyższej jakości (zresztą, po Vesperze niczego innego bym się nie spodziewała - spójrzcie chociażby na tę przepiękną okładkę!). W każdym razie, cieszę się że Możdżeń zaczął od powieści, bo nie jestem fanką opowiadań, więc istnieje szansa, że jeszcze długo nie miałabym okazji poznać twórczości tego pana!

Rena Barron - Królestwo dusz


Arrah pochodzi z rodu potężnych szamanów, jej babka jest Przywódczynią plemienia Aatiri, a matka Ka-Kapłanką Królestwa. Gdyby moc ujawniła się u dziewczyny, mogłaby stać się szamanką jeszcze silniejszą niż jej przodkowie. Jednak magia nie nadchodzi. Arrah rok w rok bierze udział w rytuale, podczas którego powinna uzyskać moce, ale bogini Heke nie chce jej pobłogosławić swoim darem.

Mimo że magia ucieka przed jej dotykiem, dziewczyna wciąż jednak potrafi ją dostrzec. Widzi też rzeczy, które nie są dostępne dla zwykłych śmiertelników, i wie, że zwiastują katastrofę. Nad Królestwem wisi widmo nieszczęścia, tajemnicza zakapturzona postać porywa dzieci w stolicy, a Arrah nie jest w stanie nic zrobić bez mocy. 

Chociaż... jest pewien sposób na rozwiązanie jej problemu. Istnieje rytuał, którego szarlatani używają, by móc zakosztować magii. Jednak cena za uzyskaną dzięki niemu moc jest straszna - w zamian za magię trzeba bowiem oddać swoje życie, kilka dni, miesięcy, czy nawet lat. I nigdy nie wiadomo, ile czasu moc zabierze tym razem.

Zacznijmy od tego, że sam opis wydawcy zdradza zdecydowanie za dużo i nie pamiętam już, czy czytałam go, zanim zabrałam się za książkę i zapomniałam, czy w ogóle go nie widziałam i wzięłam ją w ciemno, ale cieszę się z takiego obrotu sprawy, bo to, co jest tam napisane psuje całą niespodziankę (jeśli jeszcze go nie czytaliście, to nie róbcie tego przed lekturą książki!). 

Pomysł na historię, którą kreuje przed nami Barron, jest naprawdę dobry. Po pierwsze - motyw głównej bohaterki, która nie została obdarzona mocą (mimo że może wydawać się trochę oklepany), został tutaj naprawdę dobrze ograny. Autentycznie, w pewnym momencie zaczniecie razem z Arrah odczuwać niemal fizyczną frustrację z tego powodu. Cały czas będziecie czekać na ten moment, w którym jej moc niespodziewanie wybuchnie, bo przecież zazwyczaj tak właśnie się dzieje... prawda?

W książce jest też mnóstwo super mrocznych motywów, które są naprawdę świetne. Nie chcę zdradzić Wam zbyt dużo, ale wyobraźcie sobie na przykład zwiastujące nieszczęście chowańce, bezkształtne dusze, sunące po ziemi między niezdającymi sobie sprawy z ich istnienia zwykłymi ludźmi, owijające się wokół ich ciał, tańczące przed ich oczami. No świetna sprawa! 

Szkoda tylko, że została opisana pobieżnie, w dwóch zdaniach, które zgubiły się zupełnie w reszcie tekstu i ledwo zwróciłam na nie uwagę... 

A to nie jedyny moment, który był opisany w taki sposób - zaczął się nagle bez ostrzeżenia, a skończył jeszcze szybciej, zanim czytelnik w ogóle zdał sobie sprawę z tego, co ma przed oczami. Autorka zazwyczaj nie daje nam nawet chwili na pobudzenie wyobraźni! Wygląda to mniej więcej tak, jakby miała jakiś pomysł, wrzucała do tekstu jedno zdanie na ten temat i, zadowolona, że udało się go gdzieś wcisnąć, sunęła już do kolejnego.

Zresztą, to samo tyczy się akcji powieści. Wydarzenia z każdą chwilą robiły się coraz bardziej absurdalne i abstrakcyjne, ale wcale nie w ten dobry sposób, który na każdym kroku zaskakuje czytelnika. Akcja eskalowała nagle, bez żadnego ostrzeżenia i wytłumaczenia, wszystko działo się zbyt szybko i chaotycznie. Czasami nawet nie wiedziałam, co się w ogóle stało. Niektóre momenty były opisane tak niespójnie, że ich czytanie przestawało sprawiać przyjemność, a stawało się po prostu męczące (nie wspomnę już nawet o możliwości zrozumienia, co się dzieje).

Brakuje tu również lepiej rozwiniętego worldbuildingu. Zupełnie nie przeszkadzałoby mi, gdyby książka miała nawet 100 stron więcej, jeśli tylko autorka postanowiłaby przeznaczyć je na rozbudowanie przedstawionego w powieści świata. Skoro oparła swoją historię na bogach, wierzeniach i magicznych rytuałach, to mogła pokusić się o dokładniejsze wyjaśnienie zasad ich funkcjonowania, a także bardziej spójny rys historyczny. 

Niestety Królestwo mnie nie zachwyciło, nie złapało za serduszko i jeśli mam być szczera, to zdążyłam zapomnieć już nawet, jak nazywała się główna bohaterka. Żadna postać w tej książce do mnie nie przemówiła, a sposób pisania był chaotyczny i nie pozwalał na zanurzenie się w akcji. To jedna z tych książek, w której świetny pomysł zabiły... niewystarczające umiejętności, tworząc historię nadającą się jedynie do przeczytania i zapomnienia. Co bardzo mnie boli, bo miała w sobie ogromne pokłady (niewykorzystanego) potencjału.

Marko Kloos - Wstrząsy wtórne

W ofercie Fabryki Słów pojawia się w ostatnim czasie sporo przyjemnego sci-fi. Możemy cieszyć się na przykład nowym wydaniem Zaginionej floty Campbella (o pierwszej części pisałam już tutaj), a w październiku premierę miały właśnie Wstrząsy wtórne, czyli pierwsza część Wojen palladowych, nowej serii autora Frontlines

Kloos zabiera nas w swojej powieści do dalekiej przyszłości, w której ludzkość opuściła Układ Słoneczny i zamieszkała w systemie Gaja, składającym się z sześciu odmiennych planet. Najbliżej Słońca znajduje się Hades - jak sama nazwa wskazuje, miejsce tak gorące, że ludzie mogą mieszkać jedynie pod ziemią. Natomiast toksyczna atmosfera Archeonu zmusza jego mieszkańców do życia w podniebnych miastach dryfujących na wysokości 50 km (taka ciekawostka - Archeon jest jak Wenus, w przypadku tej planety właśnie takie rozwiązanie kolonizacyjne jest brane pod uwagę). Oceania - pokryta niemal całkowicie wodą, z jednym tylko skrawkiem lądu, na którym powstało miasto. Rhodia, Pallas, no i Gretia, jak ziemia obiecana, jedyna planeta wręcz perfekcyjna i prawie identyczna do naszej macierzystej Ziemi.

Siedemnaście lat temu doszło do krwawej wojny, która zaczęła się od zajęcia przez Gretyjczyków Oceanii. Pozostałe planety zawarły sojusz i w końcu udało im się rozgromić siły wroga, jednak życie straciło pół miliona ludzi. Świat dalej nie podniósł się po długoletniej, wyniszczającej wojnie, ale wszystko wskazuje na to, że ktoś nie chce, by kruchy pokój trwał zbyt długo.

Aden, major owianej złą sławą Czarnej Gwardii, najbardziej krwawej gretyjskiej jednostki, po pięciu latach w rhodyjskiej arkologii penitencjarnej zostaje wypuszczony na wolność. Jego planeta przegrała wojnę, jego armia już nie istnieje, a każdy obywatel Sojuszu żywi do niego same negatywne uczucia. Były major musi ułożyć sobie życie na nowo, odnaleźć się w nieznanej sytuacji (w końcu przez prawie połowę życia był oddany przegranej wojnie). A na rodzinnej planecie nie czeka go nic dobrego.

Jednak Aden nie jest naszym jedynym bohaterem. Kloos postawił na przedstawienie konfliktu i bieżących wydarzeń z punktu widzenia różnych postaci, stojących po obydwu stronach barykady. Poznamy więc także Idinę, sierżanta sił okupacyjnych Pallas, które pilnują porządku na Gretii, kapitana statku należącego do rhodyjskiej marynarki - Dustana, i Solveig, córkę jednego z gretyjskich potentatów zbrojeniowych, na którego spadły reperkusje za wywołanie wojny. 

Zabieg ten jest zdecydowanie ciekawszy, niż gdybyśmy obserwowali świat jedynie oczami Adena (chociaż naprawdę fajny z niego facet, a jego fragmenty na pewno są interesujące) - urozmaica akcję, pozwala nam poznać dużo więcej miejsc, a także postawić się na miejscu zarówno najeźdźcy, który zapoczątkował wojnę, jak i obrońców. 

Podoba mi się fakt, że akcja powieści rozgrywa się w jednym tylko systemie, w którym planety są bardzo zróżnicowane pod względem panujących na nich warunków i muszą pozostawać ze sobą w ścisłej zależności, prowadząc rozwiniętą gospodarkę międzyplanetarną. Wydaje mi się, że jest to najbardziej prawdopodobny rozwój wypadków w przypadku naszej faktycznej ekspansji kosmicznej. No i kocham te nawiązania do greckiej mitologii!

Kloos pisze w bardzo przyjemny i nieskomplikowany sposób. Wszystkie zjawiska natury fizycznej (takie jak ruch poszczególnych planet po ich orbitach), politycznej i technologicznej wyłuszcza nam przystępnie, chociaż w niektórych przypadkach, na mój gust, trochę zbyt pobieżnie. Nie skupia się na przykład szczególnie na naukowych aspektach takich jak podróż między planetami, co dla mnie jest ogromnym minusem. Brakowało mi też historycznego zarysu tego, jak ludzkość zawędrowała do systemu Gaja. Co prawda Kloos wspomina coś o pierwotnych osadnikach i ziarnach, które przywieźli z Ziemi, ale jest tego niewiele.

Akcja powieści zawiązuje się raczej powoli, widać, że Wstrząsy są tak naprawdę dopiero wprowadzeniem do historii właściwej. Obserwujemy już jednak, jak losy pojedynczych bohaterów splatają się ze sobą i jak nieznacznie zarysowuje się główny wątek fabuły. Nie oznacza to też wcale, że książka jest nudna - ile tam się dzieje! I to zarówno w przestrzeni kosmicznej, jak i na powierzchni! 

Zakończenie na pewno zachęca do niecierpliwego oczekiwania na kolejne tomy. Sama po ostatniej stronie długo nie mogłam otrząsnąć się z potrzeby, żeby od razu sięgać po kolejną część, na którą niestety trzeba jeszcze trochę poczekać.

Jakub Bielawski - Dunkel

Dunkel zabiera nas w podróż do roku 1945 do Schweidnitz, która później stanie się Świdnicą, do Faulbrücka, który w przyszłości zmieni się w Mościsko, i Reichenbacha, który kiedyś zostanie przechrzczony na Dzierżoniów. Ale na to jeszcze za wcześnie. W 1945 roku te tereny wciąż były przesiąknięte niemieckim dziedzictwem, ledwo odbite i "oczyszczone" z dotychczasowych mieszkańców - "już nie niemieckie, jeszcze nie polskie", jak ujął to Radek Rak. Dopiero rozpoczynały się repatriacje, głównie z Kresów Wschodnich, które Polska straciła w czasie wojny. I właśnie tak zaczyna się nasza podróż - od pociągów i długich kolumn wozów, przecinających Polskę w kierunku Dolnego Śląska.

Czasami myślę, że głębokie książki po prostu nie są dla mnie. Brakuje mi w nich akcji, brakuje jakiegoś punktu zaczepienia. Początek tej powieści to była... może nie droga przez mękę, ale na pewno walka z samą sobą, a raczej z myślami, błądzącymi wszędzie indziej, tylko nie wokół historii, która dopiero się zarysowywała. Ciągłe przeskoki w czasie i przestrzeni nie ułatwiały przywiązania się do jakiegokolwiek wątku, a powtarzające się monologi Dunkela (czy to można tak odmieniać?) były mocno przegadane. 

Z drugiej strony to właśnie styl, w którym powieść została napisana, urzekł mnie najbardziej. Jest coś niesamowicie fascynującego w sposobie, w jaki Bielawski operuje słowem, w jaki jego pióro tworzy obrazy pełne smutku i strachu, buduje atmosferę gęstą i duszną od niepokoju, w której zapadamy się już od pierwszych stron... Chociaż tak naprawdę wcale się nie zapadamy - to jej oślizgłe, brutalne macki oplatają nas i nie pozwalają się wyswobodzić. 

Jestem fanką wszelkiej makabry, grozy i ciemności (co prawda tylko w powieściach, bo na żywo strasznie się jej boję). Z fascynacją obserwowałam więc gęstniejący wokół czytelnika mrok, podziwiałam ten sugestywny danse macabre, w który porwał nas Bielawski, koszmarny bal upiorów, przerażający tym bardziej, że zmory były tak naprawdę ludźmi, w których oczach odbijała się ciemność. 

Dunkel, nasz tajemniczy narrator, kocha wszystko, co złe, paskudne i szkaradne. Zachwyca się ludzkim zepsuciem, wychwala najbardziej mroczne zakamarki duszy. Opisanie przez niego postaci otrzymują nawet atrybuty upiorów i szkarad, ich brudne stopy są niczym gargulcze łapy ze szponami, a zachowanie dzikie i zwierzęce. Świat widziany jego oczami jest brzydkim, ponurym miejscem, w którym z nieba leci popiół, a ludźmi kierują najniższe pobudki. 

Bielawski mistrzowsko przedstawia także zderzenie kultur, do którego doszło podczas zasiedlania Dolnego Śląska, wybuchową mieszankę chłopskiego sposobu myślenia, śląskiej gwary, niemieckich naleciałości, wschodniej ludowości, wierzeń, duchów i czarownic. Jego styl, mimo że niezwykle poetycki, jest utrzymany w cudownie swojsko-chłopskim tonie (moim ulubionym cytatem jest "To, co nas otacza, to mizeria i dykta"), ale też oczywiście niepokojący i mroczny.

Doceniam pomysł na niecodzienny sposób, w który autor postanowił przedstawić ten interesujący i niezwykle ważny, chociaż również brutalny i niekoniecznie chwalebny moment w polskiej historii. Bez suchych faktów, za to żywo, niesamowicie obrazowo, do bólu wręcz naturalistycznie, wykorzystując w tym celu historie i dramaty zwykłych ludzi.

Niestety sama fabuła nie była szczególnie niesamowita. Przeczytałam w jakiejś recenzji, że zakończenie jest świetne i warto czekać na nie całą powieść, ponieważ z nawiązką wynagradza początkowe trudy. Czekałam więc i czekałam, po czym okazało się, że... od prawie samego początku spodziewałam się dokładnie takiego rozwoju wydarzeń. Na szczęście im głębiej, tym historia stawała się ciekawsza (chociaż wcale nie łatwiejsza w odbiorze), a pod koniec aż trudno było mi się z nią rozstać dokładnie w momencie, gdy zaczęła być naprawdę interesująca.

Czy to wybitna książka? Szczerze - nie wiem. Mam co do niej mieszane uczucia. Na pewno jest wymagająca, zarówno ze względu na sposób w jaki została napisana, jak i na ładunek emocjonalny i psychologiczny, jaki ze sobą niesie. Przedstawiona w niej historia jest niesamowicie trudna, smutna i brzydka. Wartości takie jak miłość i rodzina zostały odarte ze swojego piękna, pozbawione jakiegokolwiek pozytywnego wydźwięku. Dunkel zdecydowanie nie jest książką, którą można przeczytać na raz. To powieść, którą męczy się strona po stronie i domyślam się, że dla niektórych może okazać się nie do przebrnięcia.

Przedstawienie naszej śląskiej historii w tak makabryczny i bezwstydny sposób jest niewątpliwie ciekawym, choć również obrazoburczym rozwiązaniem. Z jednej strony to powieść historyczna, która ukazuje, jak trudno było połączyć poniemiecką przeszłość z odzyskaną polskością. Z drugiej jej baśniowo-mityczny wydźwięk kojarzy mi się z pierwotnymi, okrutnymi wersjami baśni Braci Grimm. Ale jest to też bardzo intymna opowieść o rodzinie, pełna zarówno mrocznych sekretów, jak i zachwycająco dosadnych i pięknych zdań, które pozostaną w Waszej pamięci na długo. Dunkel może Was pokonać, ale powinniście dać mu szansę na wyjawienie swojej historii. 

Meg Elison - Księga bezimiennej akuszerki

Pierwsze zdanie w opisie Księgi bezimiennej akuszerki brzmi: "Opowieść podręcznej w świecie postapo". I musicie wiedzieć o mnie jedną rzecz - gdy tylko widzę słowo "postapo", biorę książkę w ciemno. Tak jakoś wizja końca świata i świata po końcu świata zawsze mnie nęci, przyciąga i interesuje. Zazwyczaj liczę też, że będą w niej zombie. Albo jacyś mutanci. 

No i w tym przypadku niestety się przeliczyłam, ale przymknijmy na to oko i skupmy się na książce. (No dobrze, żartuję, tak naprawdę wiedziałam, że prawdopodobnie nie będzie tu zombie.)

Tajemnicza gorączka zaczyna dziesiątkować społeczeństwo. Nikt nie wie, skąd się wzięła, nikt nie potrafi znaleźć lekarstwa. Śmierć dosięgła wielu mężczyzn, jednak choroba zdecydowanie częściej uderza w kobiety i dzieci. Wszystkie niemowlęta rodzą się martwe, a matki w połogu umierają zaraz po nich. Nasza główna bohaterka jest położną, akuszerką, codziennie więc stoi w pierwszej linii frontu i przyjmuje na świat kolejne martwe dzieci. Do czasu, gdy gorączka dopada również ją.

Kiedy budzi się z maligny, jest sama w opuszczonym szpitalu, być może sama w całym mieście (trochę zalatuje mi to pierwszym odcinkiem The Walking Dead, brakuje tylko drzwi z nabazgranym na szybko napisem "dead inside"). Szybko okazuje się, że nowy świat jest całkowicie zdominowany przez mężczyzn, a kobiet zostało jak na lekarstwo. Nasza bohaterka będzie musiała wykazać się nie lada zdolnościami, żeby przeżyć i bardzo dobrze ukrywać swoją płeć, żeby nie wpaść w ręce jakiejś szajki niewyżytych facetów i nie zostać ich seks-niewolnicą.

Historia już od samego początku jest mroczna i okrutna. Wykreowany przez Elison świat po apokalipsie to posępne, smutne miejsce, w którym liczy się tylko brutalna siła, w którym większy i bardziej agresywny (w domyśle mężczyzna) bierze wszystko, na co ma ochotę, a słabsi (czyt. kobiety) muszą mu się podporządkować. 

W Księdze brakuje co prawda podobnie rozwiniętej ideologii, co w Opowieści podręcznej (stwierdzam to jedynie na podstawie serialu, bo książki Atwood nie czytałam). To po prostu świat, w którym spuszczeni ze smyczy, pełni chuci faceci nie muszą już zwracać uwagi na jakiekolwiek konwenanse, mogą natomiast organizować masowe gwałty i trzymać swoje zdobyczne kobiety na łańcuchach lub w klatkach, jak zwierzątka domowe, które mają im dostarczać rozrywki. Rola kobiety nie jest już nawet zdegradowana do klaczy rozpłodowej. Jest gorzej. 

Autorka zeszła na jeszcze niższy poziom upodlenia, a brutalna wizja, którą kreuje, jest naprawdę przerażająca. Elison po mistrzowsku przedstawia ten psychologiczno-społeczny aspekt, związany z końcem świata. Pokazuje, jak różne mogą być reakcje poszczególnych ludzi - w jednych budzą się najgorsze instynkty, inni znajdują w sobie siłę do czynienia dobra. Jednak resztki społeczeństwa nieubłaganie staczają się coraz niżej.

Historię poznajemy z dwóch perspektyw - przez trzecioosobowego narratora oraz z dziennika, który prowadzi akuszerka. Zapisuje w nim swoje przeżycia i przemyślenia, czasami również historie innych ludzi, na których uda jej się trafić. I to właśnie do tego kajecika najbardziej chciałabym się przyczepić.

Swoje wspomnienia akuszerka zapisuje w bardzo dziwny, wręcz absurdalny sposób. Zdania są pourywane, nieskładne. Zakładam, że zamysł był taki, że zapisywała swoje myśli byle jak, na szybko, bez zastanowienia, ale niestety wygląda to bardziej jakby była upośledzona. Zresztą, jeśli ktoś siedzi gdzieś zabarykadowany przez miesiąc, to naprawdę znajdzie trochę czasu, żeby napisać składnie trzy akapity... I o co chodzi z tymi znakami > albo >>>, albo =, które ciągle pojawiają się w jej zapisach? Wiecie, ja rozumiem sens tych znaczków, ale ich użycie, czasami w zupełnie bezsensownych miejscach, z biegiem czasu robi się tylko coraz bardziej irytujące.

Myślałam też, że w całej tej historii będzie trochę więcej mistycyzmu. Już sama Księga bezimiennej akuszerki brzmi co najmniej jak nowy apokryf do Biblii, a pierwszy rozdział nastraja właśnie w taki sposób i chyba to dało mi nadzieję na coś więcej.

Jak widzicie, mam więc kilka obiekcji co do książki, ale całość była... w porządku. Tak bym to chyba określiła. Nie zamierzam się nią jakoś szczególnie zachwycać, bo jednak wykonanie trochę mnie rozczarowało, ale sama historia jest ciekawa, prawdopodobnie całkiem realistyczna i dająca do myślenia, mimo że wszystko, naprawdę wszystko w tej powieści kręci się wokół seksu. 

Albert Jawłowski - Miasto biesów. Czekając na powrót cara

Za życia Mikołaj II był najbardziej znienawidzonym carem z dynastii Romanowów. Sto lat po śmierci jest uznawany za "męczennika", który umarł "walcząc" z bolszewizmem, zyskał tytuł świętego kościoła prawosławnego, a co roku, w rocznicę jego śmierci, wielotysięczne pielgrzymki wyruszają w kilkugodzinną wyprawę do miejsca, gdzie prawdopodobnie zostały porzucone zwłoki cara i jego świętej rodziny.

Mówi się, że Rosja to nie kraj - to stan umysłu. Państwa zachodnie zazwyczaj wrzucają nas, Słowian, do jednego worka i nie widzą różnicy między Rosjaninem a Polakiem, bo w końcu obydwaj piją wódkę na obiad. I na śniadanie. I w ogóle z mlekiem matki. Jednak nawet dla nas Rosja jest tworem czysto abstrakcyjnym, niewyczerpaną inspiracją memów i źródłem nieskończenie głupich filmików na yt. Czy można się temu dziwić? To kraj tak groteskowy i pełen skrajnych różnic, że w tym samym mieście, nawet na dwóch końcach jednej ulicy, mogą stać posagi przedstawicieli zupełnie sprzecznych ze sobą ideologii. 

I to właśnie starał się w swojej książce zaprezentować Jawłowski. Głośne morderstwo cara wykorzystuje jako tło do przedstawienia skomplikowanej historii i jeszcze bardziej zawiłego systemu polityczno-ideologicznego państwa, podziału społeczeństwa, groteskowych działań kolejnych przywódców i partii. Przyznaję, że osoby o niewielkiej wiedzy na temat historii Rosji (w tym ja) mogą odczuwać co jakiś czas potrzebę, żeby posiłkować się internetem, by w pełni zrozumieć poruszane przez Jawłowskiego kwestie.

Nie zmienia to jednak faktu, że lektura Miasta biesów jest szalenie ciekawa. Autor sprawnie prowadzi nas przez meandry polityczne i historyczne, a obrazy miejsc i postaci w jego wykonaniu są naprawdę świetne. Gdy opisuje kolejne lokacje, które odwiedził podczas swojej podróży, robi to z takim oddaniem i plastycznością, że można się poczuć, jakby samemu było się w tym miejscu i oglądało multimedialną prezentację o historii Rosji w Centrum Jelcyna, albo wdychało zapach sosen, siedząc na ławeczce w leśnym monasterze. 

Reportaż został napisany z dużą dozą sarkazmu, momentami wręcz prześmiewczo, Jawłowski raczy nas błyskotliwymi spostrzeżeniami i żartobliwym komentarzem. Czasem pojawiają się tu trudne podręcznikowe słowa, ale przez większość czasu książka jest utrzymana w dosyć kolokwialnym tonie. Znajdziemy w niej więc zarówno piękne, niemal poetyckie opisy, jak i polityczno-historyczne wywody, a także slang w stylu "huraganowej beki" oraz "gównoburz". Zastanawia mnie tylko, dlaczego niektóre angielskie słowa pozostały w swojej oryginalnej formie (jak "outdoorowy"), a inne autor postanowił przeokropnie spolszczyć, zarzucając czytelnika "tokszołami". Patrzenie na to aż bolało...   

Miałam też nadzieję, że autor poświęci znacznie więcej uwagi kultowi Romanowów. W końcu śmierć rodziny carskiej to niezwykle płodna ziemia dla wszelkiej maści teorii spiskowych (które kocham!). Kontrowersje zaczynają się już od pytania, czy morderstwo w ogóle miało miejsce. Może rodzina carska tak naprawdę uciekła z kraju? Może Anastazji (jednej z córek Mikołaja) faktycznie udało się przeżyć, tak jak mówiły pogłoski? Autor oczywiście wielokrotnie porusza temat mistycyzmu, który narósł przez lata wokół tego tematu, wiary, według której Mikołaj Romanow powróci (jak Jezus) i uratuje swoje państwo. Temat cara przewija się co jakiś czas przez całą książkę, ale zdecydowanie chciałabym przeczytać więcej o tej spiskowej stronie medalu!

Ostatecznie więc Jawłowski nie tylko przedstawia nowożytne mity, kulty i teorie narosłe wokół śmierci cara, ale głównie przybliża nam mentalność rosyjskiego społeczeństwa, daje lekcję historii i polityki. I zdecydowanie rozbudza ciekawość, która prosi, żeby sięgnąć po więcej.

Jonathan J. Moore - Przerażające choroby i zabójcze terapie

Jonathan Moore, twórca dwu przyjemnie brzmiących książek, które być może mieliście już okazję czytać (Powiesić, wybebeszyć i poćwiartować czyli historia egzekucji oraz Zastrzelić, zadźgać i otruć czyli historia morderstwa), przychodzi do nas z kolejnym sympatycznym tytułem - Przerażające choroby i zabójcze terapie, czyli historia medycyny, jakiej nie znałeś

Nowa pozycja Moore'a to niesamowita podróż poprzez medyczne dzieje ludzkości. Oczywiście nie mogło zabraknąć w niej opisu największych plag, które nękały nas przez wieki i chorób tak znanych jak dżuma, trąd, ospa, hiszpanka i gruźlica, natomiast równie interesujący jest rozdział o rozwoju chirurgii czy chorobach tropikalnych, które są dla nas dużo bardziej abstrakcyjne (ile razy słyszeliście o słoniowaciźnie tropikalnej?). 

Z każdym kolejnym rozdziałem uświadamiałam sobie coraz bardziej, jak wiele rzeczy próbowało zabić ludzkość przez tysiąclecia. I naprawdę jestem pod wrażeniem, że udało nam się dotrwać aż do teraz, tym bardziej, że głównym remedium na wszelkie dolegliwości było zazwyczaj picie moczu, rozsmarowywanie na ciele wydzielin ze zwłok młodych chłopców zabitych o północy albo noszenie na szyi wora pełnego ziemniaków. 

Jak widzicie, więcej w tym czarów i magii niż prawdziwej medycyny, a to tylko mały wycinek niesamowitych rewelacji, jakimi dzieli się z nami Moore. Jeśli myśleliście, że puszczanie krwi czy pijawki są dość dziwną praktyką, gdy ktoś jest na skraju śmierci, to uwierzcie mi - ludzie mieli mnóstwo jeszcze głupszych, bardziej przerażających i abstrakcyjnych pomysłów, nawet w czasach, w których, wydawałoby się, medycyna była już dużo lepiej rozwinięta. 

Po przeczytaniu tej książki czuję ogromny niedosyt - tylko dlatego, że autor nie był w stanie wyczerpująco opisać wszystkich aspektów związanych z historią medycyny na tych 200 stronach! Dał nam natomiast namiastkę tej niesamowitej historii, pozwolił liznąć różne tematy, żeby rozbudzić naszą ciekawości i zachęcić do dalszej eksploracji (co właśnie czynię). Podaje nawet kilka lektur uzupełniających (natomiast wszystkie są po angielsku). Dlatego postanowiłam również zachęcić Was do sięgnięcia po kilka innych pozycji, jeśli zainteresował Was których z poruszanych przez Moore'a tematów (lista na dole). 

Książka jest przepięknie wydana - znajdziecie w niej mnóstwo zdjęć, obrazków, rycin z zamierzchłych czasów. Kompozycja tekstu i obrazu jest bardzo przejrzysta i przyjemna dla oka. Niestety niektóre strony są czarne i widać na nich KAŻDY odcisk palca.

Muszę się jeszcze przyczepić do samej treści - pojawia się w niej ogromna liczba powtórzeń. Przymrużyłabym na to oko, gdyby nadużywano  terminów medycznych, których nie można niczym zastąpić, ale jeśli mamy w jednym zdaniu "w przypadku" a w kolejnym "w tym przypadku", to już trochę przegięcie. Znalazły się tu też błędy w korekcie, jakieś nadprogramowe słowo, niedopatrzenie - przy wymienianiu objawów pewnej choroby mamy osłabienie, kilka innych i znów "wyraźne osłabienie" - i pomyłki pokroju "mikroby są wchłaniani i wdychani".

Czy wpłynęło to znacząco na odbiór książki i moją ocenę? Zupełnie nie. Uważam, że to świetna lektura, a Moore'owi udało się zebrać w tej niewielkiej objętościowo pozycji zatrważająco wielką dawkę wiedzy, abstrakcyjnych wiadomości i niesamowitych ciekawostek. Jeśli historia medycyny (i jej wiele, wieeeele mrocznych stron) Was interesuje, to nie możecie pominąć Przerażających chorób i zabójczych terapii.


Dla zainteresowanych:

Jennifer Wright, Co nas (nie) zabije. Największe plagi w historii ludzkości

Jeffrey Alan Lieberman, Czarna owca medycyny. Nieopowiedziana historia psychiatrii

James Wynbrandt, Bolesna historia stomatologii albo płacz i zgrzytanie zębów od starożytności po czasy współczesne

Nicola Temple, Catherine Whitlock, Poznaj swoje bakterie oraz Poznaj swoje hormony (tutaj jest już więcej nauki i biologii niż historii)

Ambrose Parry, I sprawisz, że wrócę do prochu (to akurat pozycja fabularna, natomiast jest to bardzo dobra historia i świetnie pokazuje stan chirurgii, położnictwa i anestezjologii w XIX wieku)

Alex North - W cieniu zła

Paul powraca do rodzinnego Gritten, gdy dowiaduje się, że jego chora matka została przeniesiona do hospicjum. Dwadzieścia pięć lat wcześniej opuścił dom po tym, jak w miasteczku doszło do makabrycznego, rytualnego morderstwa, które odcisnęło ogromne piętno na jego życiu i psychice. Teraz będzie musiał w końcu zmierzyć się z demonami przeszłości, okazuje się bowiem, że zło nie próżnowało przez wszystkie te lata.

Kiedy wszyscy zachwycali się Szeptaczem, pierwszą książką Northa, na mnie nie zrobił on ogromnego wrażenia. Dlatego też do W cieniu zła podeszłam z dużym dystansem, tym razem nie nastawiając się na nic naprawdę świetnego. I dla odmiany bardzo pozytywnie się zaskoczyłam!

Co prawda odnajdziemy w tej książce motyw wręcz żywcem wyrwany z Szeptacza - wydarzenia w teraźniejszości są powiązane ze starą, makabryczną historią sprzed lat. North postanowił też nawiązać do swojej poprzedniej powieści i tak oto rytualne morderstwo łączy Gritten (miejsce akcji w nowej książce) z Featherbank, które znamy z Szeptacza, a dochodzeniem zajmuje się Amanda, którą również już poznaliśmy.

Natomiast sam pomysł na historię we W cieniu zła podoba mi się zdecydowanie bardziej! Uwielbiam wykorzystywanie motywu snu (i świadomego snu!), a North użył go po mistrzowsku, nadając powieści bardzo tajemniczy, oniryczny klimat, który sprawił, że czytelnik nieustannie odczuwał niepokój, jakby sam właśnie znalazł się w sennym koszmarze! 

Wydarzenia w książce śledzimy z dwóch różnych perspektyw i na kilku płaszczyznach czasowych. Narracja pierwszoosobowa z punktu widzenia Paula, niespełnionego pisarza, zniszczonego przez przeżycia z przeszłości, przeplata się z trzecioosobową Amandy. Dodatkowo wydarzenia w teraźniejszości mieszają się z retrospekcjami, powoli odkrywając przed nami tajemniczą, przerażającą i niemożliwą historię morderstwa, do którego dawno temu doszło w Gritten.

North umiejętnie buduje napięcie i sprawnie angażuje czytelnika. Przez większość książki towarzyszy nam oczywiście ten niepokój, o którym już wspomniałam, jednak to nie on jest dominującym odczuciem. Z każdą stroną pogłębia się także nasze zainteresowanie historią, a kolejne informacje coraz bardziej przybliżają nas do wyjaśnienia intrygującej tajemnicy i zmuszają, byśmy jeszcze bardziej zagłębili się w gęstą atmosferę, pełną domysłów, sekretów i niedopowiedzeń. A kiedy już wydaje nam się, że jesteśmy blisko rozwiązania zagadki - autor jest w stanie w ciągu sekundy strzaskać całą naszą pewność siebie jedną informacją, której nikt się nie spodziewał... 

W cieniu zła wciąga od pierwszych stron i nie uwolni Was, dopóki nie przewrócicie ostatniej - od tej książki naprawdę nie można się oderwać! To idealna historia na jesienne wieczory, a jeśli North będzie dalej równie sprawnie rozwijał swoje umiejętności i pomysły, to już nie mogę się doczekać jego kolejnej powieści!