Ransom Riggs - Mapa dni

Po trzech książkach, które, wydawałoby się, zakończyły już historię osobliwych dzieci, Riggs przychodzi do nas z nową pozycją, której akcja przeniesie czytelników do Ameryki. Jacob wraca do swojego normalnego życia, ale, jak się okazuje, nie na długo. Wkrótce odwiedza go cała wesoła gromadka z panią Peregrine na czele i nie pozwala mu zapomnieć o jego prawdziwej naturze. 

W Europie społeczeństwo osobliwców próbuje odbudować się po latach ucisku i strachu przed upiorami i głucholcami. Ale okazuje się, że na dzieci czekają też nowe wyzwania, kiedy odkrywają tajny schron Abe'a i zagłębiają się w niebezpiecznym, mrocznym świecie osobliwej Ameryki.

Ta część niestety podobała mi się nieco mniej od poprzednich. Głównie dlatego, że osobliwy świat w Europie był taki magiczny, a ten w Ameryce jest... przerażający, smutny, pełen bezprawia i niesprawiedliwości. To nie tak, że skreślam tę książkę, bo była naprawdę świetna, wciągająca, pełna napięcia, zwrotów akcji, nowych osobliwców i tajemniczych organizacji, ale brakowało jej klimatu poprzednich części, który tak bardzo mnie urzekł.

Przynajmniej wyobraźnia Riggsa zdecydowanie nie zawodzi go podczas kreowania nowych osobliwych zdolności, magicznych pętli i coraz większych niebezpieczeństw, czyhających na naszych bohaterów. Bardzo podobały mi się nawiązania do niewolnictwa i powiązanie go z historią amerykańskich osobliwców, która znacznie różni się od tej europejskiej. Ale to wszystko będziecie musieli dopiero odkryć razem z Jacobem i resztą dzieci!

Przy okazji związek Emmy i Jacoba jest wystawiony na próbę i coraz bardziej się komplikuje, ale no, można się tego spodziewać, jeśli spotyka się z byłą dziewczyną swojego dziadka... A tak serio, to Emma wyjątkowo mnie denerwowała w tej części (nawet bardziej niż w poprzednich). W ogóle zawiodłam się na osobliwych przyjaciołach Jacoba. I cały czas nie rozumiem, czemu dziewięćdziesięciolatkowie dają się traktować jak dzieci, ale jest to pytanie, które towarzyszy mi już od pierwszej części i chyba pozostanie ze mną na zawsze.

Akcja w książce jest wartka i pełna nieoczekiwanych komplikacji. Na pewno nie będziecie się nudzić podczas czytania. Wręcz przeciwnie, trudno będzie Wam złapać oddech. Końcówka natomiast gwarantuje nam, że w kolejnej książce też nie zabraknie emocji, a historia, w którą wmieszał się Jacob, jest dużo bardziej zawiła i niebezpieczna, niż wydawało się na początku. Najwyraźniej dziadek Portman jeszcze nie raz nas zaskoczy, ale co ważniejsze, jego wnuk nie pozostaje w tyle. 

Hafsah Faizal - Łowcy płomienia

Dobra i czysta jak łza Łowczyni, która codziennie naraża życie, by wykarmić mieszkańców swojej wioski. I przerażający asasyn, morderca niewinnych, Książę Śmierci, którego dłonie są tak splamione krwią, jak jego serce przepełnione jest mrokiem. Ich losy splotą się ze sobą podczas niebezpiecznej podróży przez wyspę Sharr, pustynne serce wszelkiego zła, zepsucia i klątwy, która odebrała ludziom magię i pogrążyła ich świat w chaosie.

Uuuu, jak to ładnie brzmi, prawda? Dodajcie do tego jeszcze magiczny klimat starożytnej Arabii, mistyczne stwory ze starych arabskich baśni, słodki wątek miłosny, przyjemne postaci i ciekawą historię, a Łowcy płomienia brzmią jak książka idealna. Niestety, mam względem niej mieszane odczucia. Z jednej strony podobało mi się to wszystko, o czym napisałam wyżej. Ale z drugiej... wykonanie jakoś tak siadło.

Mamy tu cudowny świat, oryginalny, bo nieczęsto zdarza się, żeby ktoś nawiązywał do mitologii arabskiej (dobra, była Buntowniczka z pustyni, ale to tylko jedna taka książka). Jest to świat ze swoją własną historią, geografią i tajemnicą, która od dziesięcioleci nie została rozwikłana. A klimatu dodaje mu jeszcze las Arz, który jest pogrążony we wiecznym mroku i ciągle się rozrasta, pochłaniając przylegające do niego wioski.

System magiczny jest... bez szału, ale całkiem okej. To znaczy, nie ma w nim nic oryginalnego, ale daje duże pole do popisu. Faizal udało się wykreować przemiłe i zabawne postaci, które grzeją serduszko (niestety nie wszystkie, bo są tu też postaci nijakie i mdłe, których imion nawet już nie pamiętam, a skończyłam to czytać wczoraj).

Do tego dostajemy jeszcze uroczy wątek miłosny, który co prawda niczym nie zaskakuje, ale... zresztą wiecie, jak to jest z tymi historiami miłosnymi w literaturze ya - niby wszystkie są takie same i od początku wiemy, jak to się potoczy, ale dalej czekamy z zapartym tchem na każdą jedną sytuację, kiedy nasza główna para zostaje sama i udaje, że nic między nimi nie ma, a jednak jest, ale może nie, a co jeśli tak.

W takim razie, co mi się tu nie podoba?

Najbardziej w książkach nienawidzę tych nierealnych sytuacji, kiedy wokół dzieje się wartka akcja, ale bohaterowie zawsze mogą w międzyczasie swobodnie porozmawiać o pogodzie, albo spojrzeć sobie głęboko w oczy. Na przykład w momencie, w którym są atakowani, mają czas, żeby przeprowadzić rozmowę, rzucić kilka zabawnych uwag i dopiero wtedy nagle przypomina im się, że "halko, tak w ogóle to jesteśmy atakowani", a wróg najwyraźniej czeka grzecznie aż do tego momentu i uprzejmie przysłuchuje się wymianie zdań.

Dodam do tego jeszcze irracjonalne i drażniące zachowanie bohaterów (szczególnie głównej bohaterki, której odpowiedzią na wszystko jest "hmm to może teraz ucieknę. Ale potem jednak wrócę"). A przy okazji, jest takim niby przekoksem, Łowcą, który chronił wszystkich ludzi w wiosce przed śmiercią i tak dalej, a na samym początku autentycznie co chwilę trzeba ją ratować z opresji.

Ale tak naprawdę to, co raziło mnie najbardziej, to niedoróbki i niedociągnięcia. Nieładna składnia zdań tak strasznie działała mi na nerwy. Zakładam, że to wina tłumaczenia, bo niektóre zdania brzmiały, jakby je żywcem przepisano z angielskiego na polski.

Dobra. Może Was zaskoczę, ale pomimo tych wszystkich niefajnych rzeczy, które raziły moje oczy i raniły serduszko, Łowcy tak naprawdę całkiem mi się podobali. Wpadłam po uszy w ten mroczno-fantastyczny klimat. Na tyle, że dalej myślę o tej książce i najchętniej od razu przeczytałabym drugą część.

Jenny Blackhurst - Noc, kiedy umarła

Cała historia zaczyna się w dzień ślubu Evie. Dziewczyna dopiero co powiedziała "tak" zakochanemu w niej po uszy Richardowi, ma na sobie przepiękną, koronkową suknię ślubną, goście bawią się kilka metrów dalej, wprost wymarzona sceneria... żeby skoczyć z klifu i się zabić. 

Nikt nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego Evie postanowiła popełnić samobójstwo. Przecież była szczęśliwa, piękna i pełna życia, miała wszystko, czego dusza zapragnie, a ludzie wprost ją uwielbiali. Tylko Rebecca, jej najwierniejsza przyjaciółka, wie, czemu Evie skoczyła. Ale jeśli myślicie, że podzieli się tą wiedzą z kimkolwiek (w tym z czytelnikiem), to grubo się mylicie. Nikt nigdy nie może odkryć ich tajemnicy.

Tak więc Rebecca jako jedyna wie, czemu doszło do samobójstwa. Jest też całkowicie pewna, że Evie nie żyje (w przeciwieństwie do Richarda, który postanowił za wszelką cenę odnaleźć swoją żonę, albo przynajmniej odkryć, co doprowadziło ją do tak drastycznego kroku). Jednak pewnego dnia niespodziewanie Rebecca dostaje wiadomość od... Evie. 

Blackhurst nie zdradza zbyt wiele na raz, stopniowo rozbudowuje swoją historię, pozwalając nam powoli odkrywać nowe fakty, które coraz bardziej komplikują sytuację, a najlepsze kąski zostawia na sam koniec. Co prawda, w miarę szybko domyśliłam się niektórych "składowych" tej wielkiej tajemnicy. Na szczęście w książce było jeszcze tak dużo innych wątków, wydarzeń i zwrotów akcji, których zupełnie się nie spodziewałam, że nie odebrało mi to radości z czytania. 

Historia jest przedstawiona na dwóch płaszczyznach - teraźniejszości i przeszłości. W teraźniejszości za sprawą Rebecci oglądamy zmagania Richarda, który próbuje rozwiązać zagadkę śmierci  Evie i odkrywa coraz to nowe poszlaki, które każą mu zastanowić się, czy faktycznie ją znał. Oraz zmagania samej Rebecci, która nagle została całkiem sama bez swojej najlepszej przyjaciółki, lepszej połówki, wokół której dotychczas kręciło się jej życie. 

W retrospekcjach natomiast poznajemy głównie przeszłość Evie, o której nie chcę nic mówić, bo wszystko to ma wpływ na historię i Wasze spojrzenie na główne bohaterki, które będzie się zmieniało za każdym razem, gdy poznacie nowe fakty i mroczne tajemnice. A przynajmniej tak było w moim przypadku.

Noc, kiedy umarła była moją pierwszą książką Blackhurst i zdecydowanie zachęciła mnie do dalszej znajomości z autorką. To porządna dawka emocji z dobrą tajemnicą (a raczej kilkoma tajemnicami), zawiła, skomplikowana, wciągająca i taka... niebanalna. A zakończenie było po prostu cudowne!

To jak, chcecie się dowiedzieć, co tak naprawdę wydarzyło się tej nocy, kiedy Evie umarła?

Alex North - Szeptacz

Gdy Rebecca niespodziewanie umiera, ani jej mąż, Tom, ani mały synek, Jake, nie mogą poradzić sobie ze stratą. Ojciec i syn nigdy tak naprawdę nie potrafili odnaleźć wspólnego języka, a teraz zostali na świecie całkiem sami i zdani tylko na siebie nawzajem. 

Tom postanawia wyprowadzić się z dotychczasowego domu, który jest pełen wspomnień i śladów obecności Rebecci, do małego miasteczka Featherbank, w nadziei, że w nowym miejscu uda im się wrócić do normalnego życia. Niestety okazuje się, że gorzej nie mogli trafić, bo miasteczko ma swoją upiorną historię, która właśnie zatacza koło.

Dwadzieścia lat wcześniej w Featherbank zaginęło pięciu małych chłopców. Zanim zostali porwani, skarżyli się, że w nocy pod ich okna zakradał się potwór, który do nich szeptał. Ciała czterech z nich zostały odnalezione, jednak piątego już nigdy nikt nie widział. Ostatecznie porywacz i morderca został zatrzymany i zamknięty w więzieniu. Jednak teraz, dwadzieścia lat po makabrycznych wydarzeniach, znika kolejny chłopiec, który również przed porwaniem słyszał szepczącego przy jego oknie potwora. Czy Szeptacz powrócił? 

Z początku trudno było mi się przekonać do tej powieści, ale potem w pewnym momencie zaskoczyłam i dałam głębokiego nura w historię. Książkę czyta się szybko, jest napisana ładnie i lekko. Autor umiejętnie zbudował napięcie, powoli wprowadzając przyprawiające o ciareczki wydarzenia i postaci, a przed samym punktem kulminacyjnym emocji miałam tyle, że musiałam na chwilkę ją odłożyć, odetchnąć i powtórzyć parę razy "OMG OMG OMG", bo już nie dawałam rady.

Na klimat tej książki składa się tyle strasznych elementów - chłopcy, mieszkający w podłodze, wyimaginowane (czy aby na pewno?) dziewczynki, upiorne głosy i skrzypiące deski, czyli wszystkie rzeczy, które przerażają mnie najbardziej na świecie i które sprawiłyby, że wyprowadziłabym się z nowego domu już po pierwszej nocy. To nie tak, że ta książka to horror (tak naprawdę nie jest nawet straszna i możecie ją spokojnie czytać wieczorem), ale potrafi być naprawdę niepokojąca.

Choć główną postacią jest Tom (który jest też pierwszoosobowym narratorem), moim zdaniem dużo ciekawszy okazał się jego synek. Mały Jake, zamknięty w swoim świecie, otoczony przez wymyślonych przyjaciół, trudny w komunikacji, inny niż "zwykłe" dzieci, nad wiek dojrzały. A przy okazji odrobinę przerażający. Żadna inna postać nie jest tak barwna i ciekawa jak on, chłopiec, który jest niejako osią historii i większości dziwnych, niedających się wyjaśnić wydarzeń. 

Jeśli chodzi o wątek kryminalistyczny, to było go bardzo mało. Dostajemy niewiele informacji odnośnie śledztwa, które przez większość czasu polega głównie na przeczesywaniu okolicy i rozmawianiu z sąsiadami. A potem nagle wszystko zaczyna dziać się błyskawicznie, zagadka rozwiązuje się sama, a końcówka to już po prostu bieg w linii prostej bez żadnych przeszkód, co zupełnie mi się nie podobało. 

Szeptacz jest miłą i przyjemną książką z dawką emocji i adrenalinki, ale niczym więcej. Zdecydowanie nie jest to jakaś super hiper, extra, najlepsza rzecz, jaką w życiu czytałam. Nie jest też wcale tak straszna i przerażająca, jak się spodziewałam. Nie zrozumcie mnie źle, ta książka naprawdę mi się podobała, historia była ciekawa, a do tego autor umiejętnie grał na emocjach czytelnika, ale to tylko niezobowiązująca chwila rozrywki, która nie wywołała u mnie żadnych szczególnych zachwytów. 

Adam Kay - Świąteczny dyżur

Niby do świąt zostało jeszcze półtora miesiąca, ale ja już miałam okazję poczuć ich klimat dzięki nowej książce Adama Kay'a - Świąteczny dyżur. Na początku powiem tylko, że nie czytałam jego pierwszej książki (czemu? nie mam pojęcia, ale muszę to jak najszybciej zmienić!), niemniej jednak zupełnie nie przeszkadzało mi to w delektowaniu się drugą.

Już sam wstęp mnie rozbawił i miałam nadzieję, że dalej będzie tylko lepiej - na szczęście się nie zawiodłam. Kay zręcznie wprowadza nas w okołoświąteczne szpitalne zamieszanie, przedstawiając anegdotki ze swojego siedmioletniego doświadczenia w zawodzie lekarskim (podczas gdy KAŻDE święta spędził na dyżurze), okraszone lekarskimi świątecznymi żarcikami (nic więcej nie powiem, żeby nie psuć Wam zabawy).

Są tu historie zabawne, obrzydliwe (a jednak dalej zabawne!), ale też smutne i głębokie. Ta książka wywołuje całą gamę emocji - będziecie się śmiać, czasem złapie Was wzruszonko, a innym razem ogarnie niepohamowana chęć, żeby palnąć się w czoło i kręcić głową nad ludzką głupotą. Kay pracował na oddziałach ginekologiczno-położniczych, także możecie mieć pewne wyobrażenie o tym, jakiego typu anegdotki mógł zamieścić w swojej książce. Ale nie ograniczał się tylko do swojej specjalizacji, niektóre historie dotyczą ogólnie pracy i warunków w szpitalach, wpływu zawodu lekarskiego na życie osobiste, albo są luźnymi przemyśleniami na temat ludzkości, polityki i życia. A wszystko to zostało przedstawione w formie krótkich, błyskotliwych historyjek, które w głównej mierze będą wywoływać w Was niekontrolowane wybuchy śmiechu (powtarzam, że w głównej mierze, bo było tu też parę mocnych, głębokich i niekoniecznie zabawnych momentów).

Dodatkowo, podczas czytania Świątecznego dyżuru naprawdę ogarnął mnie ten bożonarodzeniowy nastrój (chyba nie do końca taki był zamiar autora, ale jednak!). Świąteczne książki powinno się czytać tylko w święta, bo teraz czeka mnie półtora miesiąca smutnego i niecierpliwego oczekiwania (chyba, że zdążę położyć rączki na poprzedniej książce Kay'a, może wtedy nie aż tak smutnego).

To cudownie zabawna, miła i przyjemna książka, ogromna dawka rozrywki w niewielkiej objętości. Aż żałowałam, że skończyła się tak szybko. Z drugiej strony, jest tam trochę poważnych tematów, ale nie na tyle, żebyście popadli w głęboką zadumę, depresję i nie mogli cieszyć się z zabawnych historii. A szata graficzna jest cudowna, pomysłowa i... również zabawna. Jeśli szukacie szybkiej lektury z dawką dobrego humoru, to Świąteczny dyżur na pewno Was nie rozczaruje. I wcale nie musicie znać się na medycynie, Kay wszystkie nawet najtrudniejsze lekarskie terminy wyjaśnia w jasny (i przezabawny) sposób.