Daria Górka - Aż do śmierci

Opis na tyle okładki mówi, że ta książka "to głos oddany kobietom, które głosu nigdy nie miały".

Które cierpiały w milczeniu. Bo bały się, że nikt im nie uwierzy. Że zostaną uznane za złe żony. Że Bóg odwróci się od nich, gdy postanowią wyrwać się z koszmaru i złamać przysięgę małżeńską. Że odbiorą im dzieci. Bo strasznie wstydziły się swojej bezsilności i "słabości". Bo nie zdawały sobie sprawy z tego, jak niesamowicie naprawdę są silne. 

Powiedzmy sobie szczerze, jak długo bylibyśmy w stanie wytrzymać poniżanie, upokarzanie, pranie mózgu, słuchanie, że jest się nic niewartym śmieciem, bicie, gwałty? I to wszystko w swoim własnym domu, miejscu, które powinno być bezpieczną przystanią pełną spokoju i miłości. A niektóre z tych kobiet znosiły to przez ponad trzydzieści lat!

Ta krótka książka niesie ze sobą tak ogromne pokłady emocji, złości, bezsilności, strachu, bólu, wstydu. Osiem kobiet przedstawia w niej swoje potworne historie, opowiada o tym, jak przez lata były traktowane gorzej od rzeczy, jak były bite, zmuszane do prostytucji, cięte nożami(!). Pokazuje rany na ich ciałach, ale też dużo gorsze - rany na duszy, które być może już nigdy do końca się nie zagoją. W końcu lata spędzone w cierpieniu doprowadziły bohaterki tej książki do ostateczności, do finałowego aktu zrodzonego z desperacji, kiedy postanowiły się obronić i zabiły swoich oprawców. 

Teraz odsiadują wyroki za morderstwo. Daria Górka nie próbuje umniejszać ich roli jako morderczyń. Zresztą, żadna z nich też nie. Wszystkie zgodnie twierdzą, że zasłużyły na karę. Że zabójstwo nie było rozwiązaniem ich problemów. 

Racjonalni ludzie będą zadawać pytania "Czemu wcześniej czegoś z tym nie zrobiły?", "Czemu nie odeszły, zanim było za późno?". W końcu są infolinie, są placówki, które pomagają ofiarom przemocy domowej. I właśnie na te pytania Górka szuka odpowiedzi w swojej książce. Próbuje zrozumieć, co kierowało tymi kobietami, odnaleźć ich perspektywę.

Łatwo nam mówić, że "na ich miejscu zachowalibyśmy się inaczej". Ja sama chciałabym myśleć, że gdybym kiedykolwiek spotkała się z przemocą ze strony mojego partnera/męża, zareagowałabym od razu, rzuciła to wszystko i odeszła. Ale tak naprawdę nikt, kto nie był w takiej sytuacji, nie wie, jak by się zachował. Mam nadzieję, że nigdy się w niej nie znajdę i Wam również życzę, żebyście nie musieli na własnej skórze doświadczać takiego horroru. Ale z tego powodu prawdopodobnie nigdy nie będziemy mogli na prawdę odpowiedzieć sobie na te pytania.

To bardzo mocna i przejmująca pozycja, wzbudzająca w czytelniku wiele emocji. Niektóre zdania autentycznie sprawiały, że krew mnie zalewała. Inne doprowadzały mnie do łez. Oprócz wywiadów ze skazanymi kobietami, Górka umieściła w książce również wypowiedzi psychologów, pracujących z ofiarami przemocy domowej, strażników w więzieniach dla kobiet, prawnika, który zajmuje się między innymi ich obroną w sądzie. 

Moje główne przemyślenia po lekturze Aż do śmierci? Takie sytuacje zdarzają się zdecydowanie zbyt często. Być może nawet w naszym najbliższym otoczeniu. Może po prostu nie zdajemy sobie z tego sprawy. Ale jeśli kiedykolwiek zauważycie takie przesłanki u kogoś z Waszych najbliższych, Waszych sąsiadów, albo nawet przypadkowych ludzi na ulicy, nie stójcie bezczynnie. Reagujcie. Nie ma wymówek, że "to ich życie", że "nieładnie się wtrącać". Nieładnie jest prać swoją żonę po mordzie. Nieładnie jest pozostawać obojętnym.

Chciałabym, żeby jak najwięcej osób przeczytało tę książkę, bo w naszym społeczeństwie istnieje niestety takie przeświadczenie, że o brzydkich rzeczach nie powinno się mówić otwarcie. Że coś, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami, to nie nasza sprawa. A Aż do śmierci otwiera nam oczy na wielkie dramaty, które nie mają prawa bytu. I które mogłyby się zakończyć dużo mniej dramatycznie, gdyby ich ofiary (tak, te morderczynie to dalej ofiary) w porę otrzymały pomoc. 

Aleksandra Stanisławska, Piotr Stanisławski - Fakt, nie mit

Z całego serduszka kocham książki, które w przystępny sposób tłumaczą zawiłe i często niezrozumiałe dla zwykłego śmiertelnika naukowe niuanse. Uwielbiam też książki, które uczą mnie nowych rzeczy i otwierają oczy na sprawy, o których nigdy wcześniej nie słyszałam, a które są naprawdę ciekawe (jak na przykład chemtrails - wygooglujcie to sobie).

I to wszystko jest w tej książce! Po pierwsze, jest napisana tak lekko i zabawnie, że autentycznie, śmiałam się co drugi akapit i czytałam ulubione fragmenty na głos mojemu bratu, aż w którymś momencie zaczęłam mu po prostu czytać całą książkę jak leci. Po drugie, wszystkie te naukowe aspekty są bardzo ładnie przedstawione, tak by zrozumiało je szerokie grono odbiorców.

A po trzecie, książka nie porusza jakichś dziwnych tematów z kosmosu, które zupełnie nas nie dotyczą (chociaż nie mam nic do kosmosu, to też bardzo ciekawe miejsce), tylko bieżących, bardzo kontrowersyjnych i wzbudzających wiele sprzecznych emocji spraw. Czy szczepionki to faktycznie zło, które zabija dzieci? Czy pomidory GMO zaszczepią w naszym DNA zmutowane komórki? I czy mikrofalówka może nas napromieniować i zmienić w kolejnych zielonych, napakowanych Hulków? Nie jesteście do końca pewni? W takim razie lećcie do księgarni!

Ale tak naprawdę nie chodzi tutaj tylko o interesujące ciekawostki i bzdurne pseudonaukowe teorie, które bawią do łez. Bardzo chciałabym, żeby ta książka otworzyła ludziom oczy na to, że niektóre rzeczy, które robimy są naprawdę złe, szkodliwe i niezdrowe, ale nie chcemy słuchać o ich negatywnym wpływie. A z drugiej strony, jak na ironię, panicznie boimy się rzeczy, które nie są w stanie nas skrzywdzić.

Oczywiście, książka ta podobała mi się tak niesamowicie, ponieważ w każdej jednej kwestii zgadzam się z jej autorami. Natomiast wielcy fani teorii spiskowych, antyszczepionkowcy, antyGMOwcy i płaskoziemcy na pewno okrzykną ją herezją i kłamstwem. Teorie spiskowe i różnej maści pseudonauki to dla mnie w ogóle tak przezabawna sprawa. Robiłam na studia prezentację o płaskoziemcach i byłam autentycznie oczarowana tym, jak głupie rzeczy mogą przyjść ludziom do głowy i jak jeszcze głupszymi rzeczami mogą je tłumaczyć.

Przepraszam, jeśli właśnie uraziłam czyjeś przekonania, ale w tym temacie będę akurat bardzo stronnicza. Tym bardziej, że trochę już słyszałam o rzeczach, o których traktuje ta książka (kłaniają się moje cudowne studia) i mogę Wam potwierdzić, że państwo Stanisławcy nie kłamią. A jeśli nie ufacie moim naukowym kompetencjom (nie winię Was), to może przekona Was fakt, że podczas pisania autorzy konsultowali się z legitnymi naukowcami z różnych polskich uczelni, którzy znają się bardziej niż pan z facebooka.

Zdecydowanie jest to pozycja, którą wcisnę wszystkim znajomym (bo jest super śmieszna i ciekawa!) i mojej mamie, bo nasze batalie na temat jajek bez GMO (które ona każe mi kupować, a których ja nie czuję potrzeby kupować, bo to tylko chwyt marketingowy) na razie nie zostały rozstrzygnięte.

Polecam ją wszystkim, którzy chcą pozbyć się bezpodstawnych obaw, rozsiewanych przez podejrzane stronki internetowe, wszystkim, którzy chcą utwierdzić się w przekonaniu, że dobrze zrobili, szczepiąc swoje pociechy, a także tym, którzy chcą po prostu pośmiać się, czytając, jak to światowy rząd kontroluje nasze umysły.

Soren Sveistrup - Kasztanowy ludzik

Kasztanowy ludzik wciągnął mnie od pierwszej strony. To nie jedna z tych historii, gdzie akcja rozwija się powoli i momentami może być trochę nużąca. Już od samego początku dostajemy ogromną dawkę napięcia, makabrycznych scen i emocji. 

Kiedy pierwsza kobieta zostaje zamordowana w swoim własnym ogródku, a śledczy znajdują przy jej zwłokach figurkę z kasztanów, nikt jeszcze nie wie, jak poważna okaże się ta sprawa. Ciało jest zmasakrowane, widać, że ofiarę torturowano przed śmiercią, jednak nie to sprawia, że morderstwo staje się nagle tak sensacyjne. Okazuje się bowiem, że ma powiązania z głośną sprawą porwanej rok wcześniej dwunastoletniej córki pani minister, której ciała (to znaczy dziewczynki, nie pani minister) nigdy nie odnaleziono. I że nie będzie to jedyne morderstwo, podczas którego pojawi się kasztanowy ludzik.

Do sprawy zostają przydzieleni Naia Thulin i Mark Hess. Ona nudzi się w zacofanym wydziale zabójstw i stara o przeniesienie do walki z cyber-przestępczością. On zostaje za bliżej nieokreślone uchybienia oddelegowany z Europolu z powrotem do Kopenhagi, która kojarzy mu się jedynie ze smutną przeszłością. Ta sprawa będzie dla nich i dla całej policji ogromnym wyzwaniem. Wydaje się, że morderca cały czas jest o krok przed śledczymi, manewruje nimi, podrzuca im fałszywe tropy i doskonale bawi się ich kosztem. 

Przyznaję bez bicia, że nie jestem największym znawcą kryminałów, więc moja opinia może być zawyżona, ale nie mogłam doszukać się w tej książce żadnych negatywów. Napięcie było umiejętnie budowane, komplikująca się coraz bardziej intryga nie pozwalała oderwać się od historii. Zakończenie jest tak emocjonujące, że ostatnie rozdziały pochłaniałam w środku nocy, żeby już w końcu dowiedzieć się wszystkiego! Rozwiązanie, którego nie spodziewałam się tak naprawdę do ostatniej chwili, spójnie połączyło ze sobą wszystkie wątki. A przy okazji ten klimat smutnej, szarej, jesiennej Kopenhagi, ciągle zalanej strugami deszczu, tak idealnie pasował do historii, która też jest zdecydowanie ponura. 

Co do bohaterów, to nie zapałałam do nich jakąś szczególnie wielką miłością, ale wydaje mi się, że to specjalny zabieg Sveistrupa. Nie mówi zbyt wiele o ich życiu, czy przeszłości, chociaż drobne hinty mają nas nakierować na to, że raczej nie było im łatwo. Zarówno Thulin, jak i Hess są indywidualistami, zamkniętymi w sobie, bez przyjaciół, trochę odpychającymi i ekscentrycznymi, ale równocześnie bardzo oddanymi pracy i dobrymi w tym, co robią. Wcale nie przeszkadzał mi fakt, że ich prywatne życie nie było jakoś szczególnie rozkładane na czynniki pierwsze, bo dzięki temu mogłam bardziej skupić się na głównej historii, ale z drugiej strony autor naprawdę umiejętnie wykreował swoich głównych bohaterów, operując jedynie niewielką dawką informacji na ich temat.

Przeczytałam wiele opinii, że to idealna książka na jesienny wieczór. Moim zdaniem, to idealna książka na każdy wieczór, popołudnie czy poranek, niesamowicie wciągająca, klimatyczna, bardzo dobrze napisana. Na pewno zafunduje Wam dużą dawkę emocji i doskonałą rozrywkę. 

Guillaume Bailly - Nekrosytuacje. Perełki z życia grabarza

Na początku muszę przyznać, że po prostu kocham czarny humor. Dlatego, kiedy zobaczyłam zapowiedź Nekrosytuacji, pomyślałam, że oto powstała lektura wprost idealna - bo i okładka piękna, i środek zapowiada się tak kusząco, a w dodatku została napisana przez autentycznego, prawdziwego grabarza! Już wyobrażałam sobie, jak to będę się śmiała w głos z tych wszystkich czarnych żartów, bo nie ukrywajmy, ale cmentarze to temat rzeka, jeśli o takie żarty chodzi (mam nadzieję, że nie zabrzmiałam strasznie źle).

Niestety, przez większość czasu między mną a książką panowała martwa (hehe) cisza. Znalazło się w niej co prawda parę śmiesznych historii (na przykład wzmianki o zombie, czy mówiłam już, że kocham zombie?), ale zdecydowana większość wcale nie poprawiała humoru. Wręcz przeciwnie. Pojawiły się tam historie naprawdę smutne. A jeśli nawet nie smutne, to na pewno skłaniające do refleksji. 

Jak to w ogóle wygląda? Bailly serwuje nam kilkanaście historii i anegdotek z własnego życia lub zaczerpniętych z opowieści kolegów po fachu. Niektóre mają kilka stron, inne kilka linijek, czasem to jakiś grabarski "żarcik", albo zdanie, które grabarze słyszą zdecydowanie za często. Tak jak powiedziałam, faktycznie pojawiło się w książce parę "perełek", przy których parskałam śmiechem, ale były też historie zupełnie nieśmieszne i takie, których w ogóle nie zrozumiałam. Wiecie, parę zdań bez żadnej puenty, bez których książka nic by nie straciła.

Nekrosytuacje czyta się bardzo szybko i to duży plus! Nie były co prawda aż taka potworne, żebym modliła się, żeby jak najszybciej skończyć, ale też na szczęście nie poświęciłam na nie zbyt dużo czasu. Możecie machnąć całą książkę w dwie godzinki, albo czytać sobie po dwie-trzy anegdotki na raz, bo nie są ze sobą w żaden sposób powiązane. Książka jest napisana w bardzo przystępnej formie, prosto, ale ładnie. Bez zbędnego rozkładania wszystkiego na czynniki pierwsze. Bailly w sumie zazwyczaj nawet nie komentuje swoich historii, pozostawiając nas sam na sam z naszymi własnymi wnioskami i przemyśleniami.

Można się z niej dowiedzieć na pewno wielu ciekawych rzeczy o tym, jak wygląda praca grabarza (na przykład, że to niekoniecznie zgarbiony staruszek z trzema włosami na krzyż, który śpi na cmentarzu, a groby kopie pod osłoną nocy przy upiornym pohukiwaniu sowy). Okazuje się, że to zawód jak każdy inny. Chociaż niekoniecznie, bo jest przecież tak poważnie obciążający psychicznie. Grabarze codziennie muszą obcować ze śmiercią, stratą, rozpaczą. I właśnie to ostatecznie uświadomiła mi ta książka - że zawód grabarza jest potwornie trudny i niedoceniany. A przecież nikt z nas nie chciałby być na ich miejscu.

Podsumowując - jeśli chcecie śmiać się do łez przez całe 250 stron książki, to... wybierzcie inną książkę. Natomiast, jeśli taki temat choć trochę Was interesuje i chcecie się dowiedzieć nowych rzeczy, to to zdecydowanie jedna z nielicznych pozycji w tej tematyce, więc powinniście po nią sięgnąć. Przy okazji, to też swojego rodzaju portret psychologiczny. Naprawdę dobrze pokazuje, jak ludzie radzą sobie (albo właśnie nie radzą) ze stratą bliskich.

Samantha Shannon - Zakon Drzewa Pomarańczy

Już od tak dawna marzyłam, żeby wziąć tę książkę w ręce, otworzyć i zanurzyć się w pięknie wykreowanej, fantastycznej historii o... smokach! I w końcu nadszedł ten moment! Czy Zakon spełnił moje oczekiwania??

Shannon zabiera nas w swojej powieści do świata zagrożonego powrotem Bezimiennego, potwornego monstrum, które przed wiekami wyłoniło się spod Góry Trwogi i prawie zniszczyło ziemię. Świata, który boi się kolejnej wojny z wyrmami i Żałoby Wieków. Świata, w którym krwawe żniwo zbiera smocza gorączka, a dwie zupełnie przeciwne sobie religie doprowadziły do podziału na dwa odizolowane od siebie kontynenty.

Sabran jest królową Inys, na której barkach spoczywają losy ludzkości. Religia Cnót głosi bowiem, że dopóki ród Berethnet (czyli jej ród) trwa, dopóty nie powróci Bezimienny. Ead to czarodziejka, wyszkolona zabójczyni, ukryta na dworze Inys w szatach pokojówki, członkini tajnego Zakonu, z którego istnienia większość świata nawet nie zdaje sobie sprawy. Obydwie zostały wychowane w nienawiści do smoków, wyrmów, w których trzewiach płonie wieczny ogień i których jedynym celem jest sianie spustoszenia oraz przynoszenie śmierci. Sługów Bezimiennego. Tane natomiast mieszka po drugiej stronie oceanu, w kraju, gdzie smoki otaczane są czcią i uwielbieniem. Całe życie poświęciła nauce, żeby dostąpić najwyższego zaszczytu i zostać... jeźdźcą smoków.

Loth, przyjaciel Sabran, spadkobierca Złotoborzy, zostaje wysłany w roli posła na niebezpieczną misję, która najprawdopodobniej skończy się jego śmiercią. A Niclays Roos to zapijaczony naukowiec z długami, aspirujący na alchemika, który stracił miłość swojego życia i od tego czasu stacza się coraz bardziej na dno. Ale dalej potrafi nieźle namieszać.

Czasy są niepewne. Wyrmy coraz częściej budzą się ze snu, w który zapadły po Żałobie Wieków. Krążą plotki, jakoby na niebie można zobaczyć wielkie zachodnice, najbardziej oddanych żołnierzy Bezimiennego. Bluźniercy mówią nawet, że to nie od płodności Sabran jest uzależniony powrót potwora. Czy podzielony świat jest gotowy na bitwę ze swoim największym wrogiem?

Dobra, całkiem obszerne to wprowadzenie. Przejdźmy do konkretów. To mocno feministyczna pozycja - mamy tu do czynienia nie z królestwem, a z królewiectwem, rządzonym przez pokolenia kobiet, z Zakonem sióstr wyznających wiarę w Matkę, a troje kluczowych głównych bohaterów to również kobiety. O Lothcie prawie nic nie ma, a Niclays... niezbyt rozumiem jego dużą rolę w czymkolwiek.

Świat jest bardzo ładnie wykreowany, z rozbudowaną historią i tradycją, ale opisy skupiają się głównie na wschodnim kontynencie, podczas gdy ten zachodni wydał mi się dużo ciekawszy i bardzo chętnie dowiedziałabym się o nim więcej. Nazwy geograficzne są super cudowne i inspirujące, mapka wygląda pięknie. Shannon zbudowała mocne fundamenty pod naprawdę dobre uniwersum, mam nadzieję, że jeszcze z niego skorzysta i wyciśnie z niego dużo więcej. 

Co do systemu magicznego, to jest całkiem dobrze przedstawiony, jeśli chodzi o funkcjonowanie świata, wyjaśnienie pochodzenia wyrmów, smoków, Bezimiennego i samej magii. Kuleje natomiast, gdy trzeba opisać, jak ludzie z tej magii korzystają. W sumie w ogóle nie ma tu jakiegoś głębszego opisu sposobu, w jaki funkcjonuje "czarowanie". A szkoda, bo dla mnie to istotna część fantasy.

Książka jest bardzo ładnie napisana, dialogi są naturalne, opisy obrazowe. No i "zachodnice" to najcudowniejsza nazwa dla smoka na świecie! Niestety, niekiedy zdarzało się, że zdania były bardzo źle złożone, a powtórzenia aż bolały. Wiecie ile razy w dwóch linijkach można użyć pochodnych słowa "prawda"? Wystarczająco dużo, żeby czytało się to nieprzyjemnie. 

Ogromnym minusem tej książki było... zakończenie. Kiedy przez tysiąc stron wszystko zmierza do wielkiego finału, to nie można sobie tak o rozwiązać akcji w stron dwadzieścia. No halo. Tak się nie robi! W ogóle wszystko przychodziło wszystkim zbyt łatwo. Straszne questy, które teoretycznie nie miały najmniejszej żadnej nadziei na powodzenie, to dla bohaterów bułka z masłem i kończyły się, jeszcze zanim się zaczęły. Wielka bitwa trwa tak krótko, że to aż smutne. Moim zdaniem lepiej byłoby zrobić z tego duologię, ale przynajmniej odrobinkę skomplikować... cokolwiek, bo to było po prostu rozczarowujące. Nie mogę nawet powiedzieć, że przewidywalne, bo naprawdę nie mogłam przewidzieć, że wszystko zawsze będzie się kończyło tak szybko. 

Jeśli jestem trochę krytyczna wobec tej książki, to tylko dlatego, że miałam co do niej ogromne wymagania, podbite jeszcze przez wszystkie pozytywne recenzje i dłuuuugi czas oczekiwania. Ostatecznie jestem zadowolona, ale niekoniecznie zachwycona. Chociaż, jak można narzekać na książkę, w której podstawowym motywem są smoki? <3 Ale właśnie! Zdecydowanie za mało tych smoków! Proszę następnym razem zrobić z nich głównych bohaterów!

Margaret Rogerson - Magia cierni



Elizabeth całe swoje życie spędziła w bibliotece. I niech mi ktoś powie, czy może istnieć cudowniejszy sposób na życie? Ale, ale, żeby było jeszcze lepiej, nie jest to taka zwykła biblioteka. Elizabeth wyrosła pośród cichego szelestu kartek, które same się przewracają, delikatnego szeptu i pochrapywania drzemiących na półkach grymuarów. Nie przywidziało Wam się. Te książki naprawdę żyją! Mają dusze, potrafią mówić, śpiewać, są łase na komplementy, lubią zwyzywać niczego niespodziewających się przechodniów. Silniejsze mogą nawet wpływać na ludzi, mamić ich iluzjami i naginać do swojej woli.

Pewnej nocy jeden z najpotężniejszych grymuarów w bibliotece przemienia się w malefiks, magicznego potwora obleczonego w ludzką skórę, broczącego się tuszem zamiast krwią. Elizabeth zostaje posądzona o udział w sabotażu biblioteki i musi udać się na przesłuchanie do stolicy, gdzie będzie ją eskortował... pewien młody, przystojny czarodziej. Ale jeśli myślicie, że dziewczyna jest zadowolona z jego towarzystwa, to grubo się mylicie. Elizabeth dorastała w nienawiści i strachu do czarodziejów (głównie za sprawą starych ksiąg, które czytała od małego, a w których to magicy zawsze byli przedstawieni w niekorzystnym świetle i zazwyczaj pijali krew dziewic).

Okazuje się, że sprawa jest dużo poważniejsza, niż mogłoby się wydawać, a Elizabeth zostaje przypadkiem wplątana w tajemnicę, liczącą sobie przynajmniej paręset lat. Tajemnicę, która zaburzy porządek całego znanego jej świata.

Magia cierni to combo motywów, które uwielbiam (i już uprzedzam, że wszystkie są mroczne!). Mamy tu demony, które trzeba spętać w magicznym kręgu, by służyły czarodziejom w zamian za ich dusze, nekromancję, czyli zdecydowanie mój ulubiony rodzaj magii (ten temat niestety nie został w moim odczuciu wyczerpująco wykorzystany) i przerażające, stare księgi, zszyte z ludzkiej skóry, ożywione potężną magią i cierpieniem dusz, złożonych w ofierze podczas ich tworzenia. No po prostu cudownie!

Ale jeśli teraz jesteście przerażeni, to już Was uspokajam. To nie jest super mroczna szatańska biblia, która na najbliższe pół roku spędzi sen z Waszych powiek. Wręcz przeciwnie! Ta książka jest tak cudownie urocza, pełna magii, zabawna i przyjemna. Dialogi są lekkie i pełne humoru, bohaterowie na stałe znajdują miejsce w Waszych serduszkach, a wątek miłosny jest idealnie wyważony. No i halo, najważniejsza rzecz - magiczne książki, które żyją! Książka o książkach to świetna sprawa, chyba nie muszę tego nikomu tłumaczyć.

Sam świat nie jest super rozbudowany czy oryginalny, ale dostajemy wszystkie najistotniejsze informacje, trochę historii, trochę magii, trochę polityki. Reszta bazuje na znanych schematach (przywoływanie demonów uprawiał na przykład taki Twardowski), które tworzą ładne, spójne tło do historii. Jeśli szukacie skomplikowanego word-buildingu i fantasy na najwyższym poziomie, to tutaj go nie znajdziecie. Natomiast to, co jest tu naprawdę magiczne (oprócz grymuarów!) to bohaterowie. Elizabeth jest urocza i taka... dająca się lubić, Nathaniel to oczywiście udręczony samotnik po przejściach, ale jest zadziorny, i tak zabawny i słodki, że uuuaaa. I demon też jest super!

Chciałabym więcej tego świata! Chciałabym móc powrócić do jego uroczych bohaterów, do baśniowego klimatu, do szeptu grymuarów. Nie oszukujmy się, mogłabym spędzić życie w takiej bibliotece! Magia cierni to książka, którą na pewno jeszcze kiedyś przeczytam, żeby na nowo zanurzyć się w tej uroczej historii. Nie jest to książka najwyższych lotów, ale naprawdę bardzo miło się ją czyta!

Ewa Przydryga - Zatrutka


Ania wychodzi pewnego poranka na spacer i... już nie wraca. Wszystko wskazuje na to, że popełniła samobójstwo, rzucając się w fale Bałtyku: przechodnie znajdują na plaży jej telefon, ubrania złożone w równą kostkę i buty, Ania zmagała się z depresją poporodową i niewątpliwie trudną sytuacją rodzinną z przeszłości, która odcisnęła na niej piętno. Jednak Piotr nie przyjmuje do wiadomości możliwości, by jego żona mogła się zabić. Postanawia sam dojść do tego, czemu i gdzie zniknęła Ania. A im dalej zagłębi się w swych poszukiwaniach, tym więcej tajemnic wyjdzie na światło dzienne. Piotr będzie musiał zadać sobie pytanie - co, jeśli tak naprawdę nigdy nie znał swojej drugiej połówki? 


W akcję tej książki wsiąka się powoli. Początkowo dryfuje się gdzieś pomiędzy pięknymi opisami Gdańska i pierwszymi odkryciami Piotra, które stopniowo układają się w coraz bardziej wciągającą historię. Na scenie ukazują się kolejne postaci, nowe informacje wychodzą na światło dzienne i akcja przyspiesza coraz bardziej, aż do momentu, kiedy już po prostu będziecie MUSIELI się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Bardzo polubiłam głównych bohaterów, co ostatnio rzadko mi się zdarza. A może raczej polubiłam ich obraz, który był w książce wykreowany przez opowieści o nich, wspomnienia, wygląd domu. Niekoniecznie widać ten ich charakter podczas trwania książki (jako że ona zniknęła, a on był w depresyjnym ciągu poszukiwania). Ale to tacy mega ambitni, kreatywni ludzie, odważnie poszukujący nowych wrażeń i dreszczyku adrenaliny, których nigdy nie dopada nuda ani stagnacja. 

Jeśli chodzi o język, to jest bardzo ładny. Zdecydowanie można docenić kunszt pisarski Przydrygi w opisach Gdańska, o których już wspomniałam. Od razu widać, że autorka darzy to miejsce dużym sentymentem, aż miałam ochotę znów się tam wybrać, ale tym razem spojrzeć na miasto jej oczami, bo wydaje mi się, że gdy tam byłam, zwróciłam uwagę jedynie na piękną starówkę. Z drugiej strony, mam mieszane uczucia co do przydługich opisów w thrillerach. No bo niby nic nie wnoszą do fabuły, a poważnie spowalniają akcję, która w tego typu książce powinna być wartka i wciągająca. A jednak tak miło się je czyta! 

Pani Ewa serwuje nam dużo więcej niż tylko thriller. W swoją opowieść sprawnie wplata na przykład historyczne ciekawostki o naszym rodzimym kraju. Dodatkowo mamy tu niesamowicie rozwiniętą płaszczyznę psychologiczną - problemy rodzinne, ból po stracie najbliższych i ich wpływ na kształtowanie się ludzkiej osobowości.  A wszystko to oplecione jest w motyw muzyki i sztuki i ich znaczenia w naszym życiu. 

Ale, ale, jest w książce jedna rzecz, która niestety mnie zawiodła. I było to... zbyt szybkie zakończenie. Wiecie, jak to jest, zmierzamy całą książkę do punktu kulminacyjnego, który powinien wgnieść nas w fotel, zmiażdżyć i sponiewierać umysły, a tutaj było to takie... bez fajerwerków. Liczyłam na coś dużo bardziej wybuchowego. I to nie tak, że to jest beznadziejne zakończenie, które zepsuło całą książkę, bo było... poprawne. Tylko brakowało mi takiego pazura. 

Niemniej jednak widać, że pani Ewa podeszła do "Zatrutki" super poważnie. Sama okładka już jest przepiękna, ale do tego dochodzą jeszcze cudowne, abstrakcyjne grafiki, których styl kocham i trailer (uwielbiam książki z trailerami!). "Zatrutka" dostaje ode mnie +10 za oprawę graficzną i promocję, bo są zrobione naprawdę świetnie. Gdyby wszystkie książki były równie pięknie wydawane, świat stałby się cudownym miejscem!