Shobha Rao - One płoną jaśniej

One płoną jaśniej jest zdecydowanie jedną z najsmutniejszych, a równocześnie najpiękniej napisanych książek, jakie czytałam. Opowiada historię dwóch dziewczyn, które urodziły się w małej, biednej wiosce w Indiach. Purnima i Sawitha, czyli nasze główne bohaterki, żyją w miejscu, gdzie kobiety nie mają żadnych praw, gdzie można nimi do woli pomiatać i mieszać z błotem. Gdzie takie zachowanie jest normalne. Gdzie każdy, kto zobaczy kobietę ze zniszczoną, oparzoną twarzą, zadaje tylko jedno z dwóch pytań: "mąż czy ojciec?" albo "olej czy kwas?". Jedyne pocieszenie i promyk nadziei dziewczyny odnajdują w przyjaźni. Jednak los postanawia odebrać im nawet to, jako, że kobiety takie jak one z góry skazane są jedynie na cierpienie i niesprawiedliwość.


To bardzo ważna historia, która przypomina nam o tych wszystkich rzeczach, o których zazwyczaj nie myślimy, bo tak jest po prostu łatwiej. Ogromnie się cieszę, że są ludzie tacy, jak Shobha Rao, którzy nie boją się poruszać trudnych tematów (chociaż "trudny temat" to w tej sytuacji zdecydowanie eufemizm), a przy okazji potrafią je opisać w tak obrazowy i poniekąd... przystępny dla czytelnika sposób. Nie ma tu nic "przystępnego", ale mam nadzieję, że wiecie, o co mi chodzi. Ta książka jest naprawdę przepięknie napisana, tak jak już wcześniej wspomniałam.


Język jest przez większość czasu prosty, dobitny, Shobha Rao nie owija w bawełnę i bez najmniejszego zawahania zarzuca nas najokropniejszymi nawet obrazami. Ale z drugiej strony, są tu też piękne fragmenty, pełne poezji, nadziei, wzruszające i łapiące za serduszko. Czekałam na te momenty i każdy jeden czytałam z zachwytem.

Ta opowieść złamała mi serduszko tysiąc razy i to wcale niekoniecznie jakimiś bardzo strasznymi albo potwornymi wydarzeniami (których jest w niej bardzo dużo), ale nawet takimi drobnymi szpilkami przerażająco smutnych rzeczy, realiów życia, na które główne bohaterki nie mogły nic poradzić.

A równocześnie wywołała we mnie tyle gniewu, że do teraz nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego. Wciąż na nowo i na nowo uświadamiała mi, jak strasznie niesprawiedliwy jest nasz świat. Jak wiele kobiet jest traktowanych gorzej od zwierząt, tylko dlatego, że miały to "nieszczęście" urodzić się kobietami. Jak są tylko czyjąś "własnością", najpierw ojca, który musi zapłacić rodzinom ich przyszłych mężów, by chcieli tego ojca od swoich córek "uwolnić", a potem męża, który może z nimi zrobić wszystko, co mu się żywnie podoba. Jak są tylko maszynkami do robienia dzieci, do usługiwania, do wyżywania się za swoje niepowodzenia i nieudolności... 


I chciałabym napisać jeszcze dużo, dużo więcej, ale boję się, że użyje niecenzuralnych słów, a w recenzji tak nieładnie.


W każdym razie, czytając tę książkę uświadamiasz sobie nagle, że powinnaś się cieszyć, że twoi rodzice w ogóle cię kochają, a nie przeklinają dzień, w którym się urodziłaś i okazałaś się nie być chłopcem. Że możesz wybrać, z kim weźmiesz ślub. Że możesz chodzić do szkoły, na studia, mieszkać w solidnych czterech ścianach. Że nie musisz się bać w każdej sekundzie życia, że ktoś cię uderzy, bo będzie mógł, zgwałci, bo i tak nie poniesie żadnej kary, poniży, bo najdzie go taka ochota, albo porwie i sprzeda do burdelu. 

Bo są miejsca na ziemi, gdzie takie rzeczy dzieją się na porządku dziennym. I to nie jest (niestety) żadna fikcja, to nie jest historia sprzed setek lat. Takie rzeczy dzieją się teraz. W naszych "cywilizowanych" czasach. To jest chyba najbardziej w tym wszystkim przerażające. 

A jednak, mimo tych strasznych i potwornych rzeczy, książka urzekła mnie i złapała za serduszko. Chciałam, żeby się nie kończyła, żebym mogła dowiedzieć się, co dalej działo się z Purnimą i Sawithą, śledzić ich losy, podziwiać jeszcze dłużej ich niesamowitą siłę, odwagę i chęć do życia, które udało im się zachować pomimo spotykających je okropności. 

Przeczytajcie One płoną jaśniej. To nie będzie łatwa, miła ani przyjemna lektura, ale powinna trafić do jak największej liczby odbiorców. Pośród tysięcy innych książek, to jedna z tych, które naprawdę warto przeczyta

Melissa Albert - Hazel Wood

Hazel Wood to zdecydowanie jedna z najpiękniej wyglądających i najbardziej rozpoznawanych książek w ostatnim czasie. Ja także dałam się skusić tej cudownej okładce i tajemniczemu, mrocznemu klimatowi powieści (no bo niby jak mogłabym się oprzeć jakiejkolwiek książce, która wygląda tak ładnie?).

Alice odkąd pamięta całe życie spędziła w drodze. Razem ze swoją matką co chwila podróżowały z jednego miasta do drugiego, przecinały Stany wzdłuż i wszerz, nigdzie nie zagrzewając miejsca na długo. Jednak niezależnie od tego, gdzie się udały, wszędzie prześladował je pech. Odnajdywał w hotelowych pokojach, na tyłach samochodu, w mieszkaniach znajomych i zmuszał do ponownej przeprowadzki.

Wszystko kończy się jednak w momencie, gdy umiera babcia Alice, znana pisarka, Althea Proserpine. Althea zyskała ogromną sławę i tysiące fanów za sprawą zaledwie jednego zbioru mrocznych i mrożących krew w żyłach opowiadań, rozgrywających się w magicznym Uroczysku. Od lat mieszkała samotnie w wielkiej, owianej tajemnicą posiadłości zwanej Hazel Wood, której nikt nigdy nie potrafił znaleźć. Po jej śmierci mama Alice postanawia w końcu przestać uciekać i dziewczyny zaczynają układać sobie życie na Brooklynie, myśląc, że pech na dobre je opuścił. Ale czy na pewno? 

Wszystko wywraca się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy matka Alice zostaje porwana i zostawia jej tylko jedną przestrogę: "Trzymaj się z daleka od Hazel Wood". Zgadnijcie, co zrobi Alice. 

Kocham baśnie, kocham mroczny klimacik i kocham, kiedy fikcja miesza się z realnym światem do tego stopnia, że nie jesteś już w stanie ich rozdzielić. Dlatego połączenie tego wszystkiego w jednej książce powinno być strzałem w dziesiątkę. Dodatkowo, bardzo urzekł mnie styl, którym powieść została napisana, gdzie dzieje się mnóstwo dziwnych rzeczy albo ludzie mówią dziwne rzeczy, a ty po prostu przechodzisz nad tym do porządku dziennego i lecisz dalej, do kolejnych, jeszcze dziwniejszych(!), rzeczy. Trochę mi to zalatuje Gaimanem, a ja kocham Gaimana.

Podoba mi się fakt, że książka Althei, Opowieści z Uroczyska, i jej dom, Hazel Wood, są owiane tajemnicą, która kusi i nadaje ten mroczny klimacik, w którym mogą skrywać się najstraszniejsze i najbardziej nieprawdopodobne sekrety. Same tytuły Opowieści brzmią posępnie i groźnie, a ich treść sprawia, że po plecach przechodzą ciareczki. A groteskowe, czasami nawet przerażające postaci z Uroczyska są wisienką na torcie.

Niestety, gdy akcja doszła do punktu kulminacyjnego, wszystko stało się nagle potwornie chaotyczne (i to nie w dobrym znaczeniu) i jakoś tak... się zepsuło.

Koniec książki mnie zawiódł. Koniec, kropka. Dlaczego? Bo pragnęłam od Hazel Wood tak dużo więcej. Pomysł i baśniowy klimat z tą nutką (dość sporą!) mroku i brutalności jest naprawdę super! Serio. Historia Althei (która w sumie podobała mi się bardziej od historii Alice) też dawała ogromny potencjał, który niestety nie został wykorzystany. 

Plot twisty były dobre, zaskakujące, do pewnego momentu nie spodziewałam się zupełnie, w jakim kierunku potoczy się ta historia i jakie tajemnice wyjdą na światło dzienne. Ale, tak jak mówiłam, ten chaotyczny sposób pisania nie pomagał. Pewnie w jakimś stopniu był zamierzony, żeby kontynuować w tym dziwnym, tajemniczym stylu, jednak się nie sprawdził i trudno było nadążać za tym, co się dzieje.

A do tego, tak naprawdę, to ja nawet nie lubię Alice. Alice była nijaka, bez charakteru. Nie zaprzyjaźniłam się z nią ani odrobinę. W sumie, to nie polubiłam się za bardzo z żadnym z bohaterów książki (no dobra, może mama Alice była całkiem spoko). Dużo ciekawsze były na pewno postaci z Uroczyska, ale je autorka potraktowała po macoszemu i ledwo o nich wspomniała. A szkoda! Bo na pewno przyniosłyby książce dużo dobrego!

No więc, jak to wygląda ostatecznie? 

To nie jest zła książka. Serio. Ale boli mnie cały ten niewykorzystany potencjał. Jeśli kiedyś pojawi się druga część, to na pewno będę chciała ją przeczytać, bo wiecie, ten klimacik, te ciareczki, ta magia. Ale będę też od niej wymagać duuuuużo więcej.

Friederike Otto - Wściekła pogoda. Jak mszczą się zmiany klimatu, kiedy są ignorowane

Zobaczyłam tytuł tej książki i pomyślałam sobie, że to idealna pozycja w dzisiejszym świecie, gdzie o zmianach klimatu trąbi się na prawo i lewo, ale nigdzie nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie, które bardzo mnie nurtuje: czy ten koniec świata faktycznie zaraz nastanie i mam szykować konserwy, czy może jednak mogę jeszcze trochę pochillować.

I jestem trochę zawiedziona, bo Wściekła pogoda wcale nie udzieliła mi odpowiedzi...

Sama forma książki i treść bardzo mnie zaskoczyły. Muszę przyznać, że zupełnie inaczej wyobrażałam sobie jej zawartość. Ale do rzeczy, czyli o czym właściwie jest ta książka. 

Friederike Otto jest panią naukowiec działającą w organizacji World Weather Attribution, która zajmuje się analizowaniem różnych zjawisk pogodowych (takich jak susze, powodzie, fale upałów) i badaniem ich pod kątem tego, czy faktycznie były spowodowane przez zmiany klimatu. Na stronie, którą tutaj wrzucam --> tu o, można poczytać o najnowszych badaniach WWA i dowiedzieć się na przykład, czy upały, które panują tego lata, są od zmian klimatu niezależne, czy może jednak ich prawdopodobieństwo wzrosło nagle dziesięciokrotnie przez to, że jeździmy dieslami. 

Co do formy, o której już wspomniałam, to wygląda to mniej więcej tak, jakby ktoś napisał długi na 250 stron semi-naukowy artykuł, ale postanowił powrzucać do niego takie małe wstawki fabularne, żeby przyjemniej się go czytało. I te wstawki w ogóle mi tam nie pasowały, autentycznie momentami wydawały się śmieszne. Ogólnie, moje studia wymagają ode mnie, żebym dosyć często czytała naukowe bełkoty, więc taka forma mi nie przeszkadza (to znaczy forma naukowego artykułu, a nie fabularnych wstawek, to mi przeszkadzało). Ale no... lekka lektura przed spankiem to to nie jest. To znaczy, tak naprawdę jest napisana w miarę prostym językiem, a autorka często różne zawiłe naukowe aspekty stara się przenieść na bardziej przyziemne sytuacje, żeby lepiej wszystko zobrazować. Ale jednak dalej trzeba się na tej lekturze porządnie skupić, żeby wszystko zrozumieć.

Nie wiem, jak Wam opowiedzieć o tej książce, nie zdradzając zbyt wiele z jej treści, bo jest tu parę naprawdę ciekawych i zaskakujących smaczków i faktów, o których nie miałam bladego pojęcia (i których nie chcę Wam zepsuć!). A Wściekła pogoda nagle wyłuszczyła mi to wszystko i kazała się zatrzymać, i zastanowić, czemu nigdy dotąd nie zwróciłam na to uwagi. Czy w mediach trąbili o tym niewystarczająco głośno? Czy jestem aż takim ignorantem?

Jeśli szukacie kompendium wiedzy na temat zmian klimatycznych, do czego mogą doprowadzić i co możemy zrobić, żeby im zapobiec, to już Wam mówię, że ta książka nie jest o tym. Skupia się głównie na sposobie działania WWA, metodach symulacji pogody, naukowych niuansach, związanych z procesem publikowania wyników badań. Co prawda mówi o zmianach klimatycznych, ale bardziej w ujęciu prawnym, ekonomicznym i politycznym. Polityki jest tu zdecydowanie dużo. Wiem już, którego prezydenta autorka na pewno nie lubi. 

Jednak mimo, że nie dostałam odpowiedzi na to pytanie o koniec świata, dowiedziałam się naprawdę wielu nowych i super ciekawych rzeczy. Niektóre były naprawdę abstrakcyjne. Tak jak na przykład to, że żeby zbadać wymierny wkład zmian klimatycznych w nasz świat, trzeba najpierw stworzyć model zupełnie nierealnego świata, w którym nigdy nie doszło do rewolucji przemysłowej. How. Cool. Is. That?! Przepraszam, ja naprawdę lubię takie rzeczy. 

Już nic więcej nie powiem! Jeśli interesujecie się naukowymi nowinkami albo szukacie wyjaśnienia i "winnych", odpowiedzialnych za dziejące się wokół Was rzeczy, a do tego nie przeszkadza Wam techniczna forma podania, to zdecydowanie powinniście sięgnąć po tę książkę. 

Guillaume Musso - Zjazd absolwentów


Tyle się nasłuchałam o Musso, że już w końcu musiałam przeczytać jakąś jego książkę, żeby sama ocenić skąd te wszystkie zachwyty! I wiecie co?

Zjazd absolwentów nie odmienił mojego życia. Nie odczuwam też przemożnej chęci wciskania go każdej napotkanej osobie. Nie chcę tu nikogo urazić, bo z jednej strony książka porusza całkiem poważne i smutne tematy, ale ja dalej i wciąż odebrałam ją jako lekką, szybką i niewymagającą lekturkę, taką z dreszczykiem emocji, tajemnicą i niby-detektywistycznym wątkiem.

Ćwierć wieku temu Vinca, jedna z najbardziej uwielbianych, zabawnych, oryginalnych i żywiołowych uczennic super fikuśnego liceum w Antibes na Lazurowym Wybrzeżu, znikła nagle w środku mroźnej zimowej nocy. Od tego czasu ślad po niej zaginął, jakby razem z nauczycielem, z którym miała romans, rozpłynęli się w powietrzu.

Po dwudziestu pięciu latach od skończenia liceum Thomas powraca w rodzinne strony z okazji zjazdu absolwentów. Jednak nie powoduje nim chęć ujrzenia znajomych twarzy ani wspominania starych dobrych czasów, a raczej przeraźliwy strach, że straszna, najmroczniejsza tajemnica w końcu wyjdzie na światło dzienne i zniszczy całe dotychczasowe życie jego i jego przyjaciół. 

Ale, ale... Jeśli już popełniliście jakieś założenie, to z tego miejsca powiem Wam, że to nie jest takie proste!

Musso w całej swojej książce nie rozwodzi się jakoś zbytnio nad pejzażami i nie stawia na długie opisy w ogóle czegokolwiek (mimo, że jak najbardziej ma ku temu pole, jako że akcja umiejscowiona jest w bardzo malowniczej okolicy - na Lazurowym Wybrzeżu). Zamiast tego rzuca nam parę podstawowych faktów, a potem tylko: akcja, akcja, akcja.

Chociaż z drugiej strony z tą akcją też nie jest do końca tak. Na początku wszystko ciągnie się dosyć powoli, statycznie, Thomas trochę sobie czyta, trochę rozmawia, trochę jeździ samochodem z miejsca na miejsce, pije kawę... a potem nagle na ostatnich stu stronach nie można nabrać oddechu, bo wszystko dzieje się tak szybko i splata ze sobą, i nabiera sensu, i omg!

Powieść jest napisana tak lekko. Kunszt Musso widać zdecydowanie w tworzeniu wyrazistych, realistycznych postaci. Nawet jeśli momentami wydają się trochę przerysowane, jakby specjalnie ironizowały i karykaturowały obecne trendy i zachowania prawdziwych ludzi, to nawet lepiej! Nie było tam ani jednego nudnego bohatera, każdy był barwny i bardzo charakterystyczny, a to duży wyczyn w książce, która nie jest jakoś szczególnie obszerna. 

Bardzo podobał mi się motyw pisania - Thomas, czyli nasz główny bohater i narrator, jest wziętym autorem powieści. Całe życie książki były dla niego dużo bliższe niż ludzie i często podkreśla swoją więź z nimi. Nie uważam się za jakąś szczególnie antyspołeczną osobę bez życia i znajomych, ale czasami całkiem dobrze wiedziałam, o co mu chodzi i miło było kiwać głową ze zrozumieniem nad książką. 

A do tego są jeszcze wszystkie te ciężkie tematy, tak zgrabnie wplecione w pozornie sensacyjną powieść akcji. Narkotyki, zazdrość, nieodwzajemnione miłości, niespełnione marzenia, nieudane małżeństwa, brak akceptacji i zrozumienia ze strony rodziców i jedna rzecz, która najbardziej zapadła mi w pamięć - że jako dzieciaki nie zauważamy niektórych bardzo oczywistych rzeczy, że perspektywa, czy to wieku, czy to otoczenia, czy nowych doświadczeń, może tak wiele zmienić w naszym pojmowaniu świata i ludzi. 

Natomiast jest tam jeszcze parę innych przemyśleń tego typu, więc może w Wasze serduszka uderzy coś innego. 

***
Recenzja
Zjazd absolwentów
Guillaume Musso

Sara Holland - Everless

Kocham, kiedy książka, do której podchodziłam neutralnie i bez żadnych wygórowanych oczekiwań, zaskakuje mnie tak pozytywnie! Everless jest wartym pozazdroszczenia debiutem (nawet nie wiedziałam, że to debiut!), ciekawym, wciągającym i baśniowym. Wydawać by się mogło, że to kolejne młodzieżowe fantasy - w końcu powiela utarte schematy, które znajdujemy w tego typu książkach - ale oferuje też tyle oryginalnych rozwiązań, mądrych przemyśleń i wspaniałych obrazów dla naszej wyobraźni. Może te parę zdań brzmi trochę patetycznie, ale z jakiegoś powodu Everless oczarowało mnie bez reszty i muszę dać temu wyraz. 

Legendy mówią, że tysiąc lat temu Alchemik i Czarodziejka magicznie powiązali czas z żelazem w ludzkiej krwi, tak by można było przekuwać ten czas w monety. W taki to sposób krew stała się główną walutą w Semperze i od tego czasu zbiera swoje żniwo. 

Jules, nasza główna bohaterka, wychowała się w Everless, szlacheckim zamku bogatego rodu Gerlingów, gdzie jej tato obejmował posadę kowala. Jednak dramatyczne wydarzenia zmusiły ich do ucieczki i życia w ukryciu. Teraz ledwo wiążą koniec z końcem, a tato oddaje zdecydowanie zbyt dużo krwi (i swoich lat), by mieli co jeść. Dlatego, gdy nadarza się okazja, by zarobić dużo pieniędzy, Jules postanawia z niej skorzystać. Ale istnieje pewien haczyk - musi powrócić do Everless, gdzie nie spotka jej nic dobrego, jeśli zostanie rozpoznana.

Okazuje się jednak, że powrót do Everless może być dla niej ryzykowny z innych powodów, niż początkowo myślała, a także, że będzie musiała rozwiązać wiele tajemnic, z których istnienia dotąd nie zdawała sobie sprawy.

W książce dużą rolę odgrywają szlacheccy synowie - Roan, dziecięca miłość Jules, do którego jej serduszko może dalej trochę pika, i Liam, z powodu którego była zmuszona opuścić Everless i którego panicznie się boi. Oczywiście obydwaj są zabójczo piękni, przy czym Roan jest słodką i uroczą duszą towarzystwa, natomiast Liam to tajemniczy i zamknięty w sobie mruk. Wątek romantyczny jest oczywisty już od samego początku, ogarnięcie faktów najdłużej zajmuje głównej bohaterce. Ale nie jest to oś, wokół której kręci się cała książka, za co jestem pani Holland bardzo wdzięczna. 


Jedną z rzeczy, które tak bardzo urzekły mnie w Everless jest mitologia i poniekąd religia, panujące w Semperze. Legendy o Alchemiku i Czarodziejce, bajki o lisie i wężu, opowiadane sobie na dobranoc, opisywane w książeczkach dla dzieci, były naprawdę magiczne i wprowadzały taki przyjemny, tajemniczy klimat, ale też pewną dozę realizmu. Wiecie, to takie normalne, że opowiada się dzieciom bajeczki do snu i że wszyscy znają historię Czerwonego Kapturka. I tam też to tak własnie wyglądało. Tylko nie było Czerwonego Kapturka.

A motyw czasu jest przecudowny. Po pierwsze sam fakt tego, że można sobie wrzucić do herby monetę jednoroczną, wypić ją i nagle odmłodnieć jest super. A do tego dochodzą jeszcze dziwne, tajemnicze fluktuacje czasu, legendy o ludziach, którzy podobno mogą kontrolować czas, no i potępione miasto, w którym czas stanął na dwanaście godzin - ten motyw był po prostu epicki. Nie potrafię znaleźć innego słowa. Oczarował mnie bez reszty. Cała ta mroczna, baśniowa otoczka jest urzekająca i kusząca, i sprawiła, że zakochałam się w Everless! Nie mogę doczekać się drugiej części, potrzebuję jej na już!

***
Recenzja
Everless
Sara Holland