Beth O'Leary - Współlokatorzy

We wszystkich materiałach promocyjnych można przeczytać, że "tym debiutem zachwycił się cały świat" i wiecie co? Zupełnie się nie dziwię! Ta książka ma tak przyjemny klimat, tak grzeje serduszko, bawi, smuci i złości w odpowiednich momentach, że ja też jestem zachwycona!

Gdy ją czytałam, miałam nadzieję, że nigdy się nie skończy. A gdy już się skończyła, miałam ochotę zacząć od nowa. Autentycznie, nawet w tej chwili patrzę na nią z utęsknieniem, kiedy tak sobie stoi na półce z tą przeuroczą historią skrytą w pięknej okładce. Mam zamiar wcisnąć ją po kolei jak największej grupie moich znajomych, a potem do niej wrócić :D

To o co tyle szumu? Otóż Beth O'Leary rysuje przed nami dosyć nietypową historię. Tiffy, po nieprzyjemnym rozstaniu z chłopakiem, postanawia odzyskać niezależność i wyprowadzić się na swoje. Niestety, jej fundusze nie są zbyt pokaźne, więc okazuje się, że najatrakcyjniejszą ofertą, jaką udaje jej się znaleźć, jest... dzielenie łóżka z nieznajomym. Zasady są absurdalne, ale bardzo proste - ona będzie miała dla siebie całe mieszkanie (w tym łóżko) od 18:00 do 8:00, kiedy jej współlokator pracuje na nocną zmianę, a także w weekendy. W ten sposób nigdy się nie spotkają i będą mogli żyć w miarę normalnie i niezależnie od siebie. 

Okazuje się, że to jednak wcale nie takie proste, kiedy Tiffy wprowadza się do mieszkania (i życia) Leona (to ten właściciel mieszkania) z całym swoim inwentarzem dziwnych ubrań (jest fanką najdziwniejszych ubrań na świecie) i jeszcze dziwniejszych bibelotów, które rozkłada w każdym wolnym miejscu. A potem zaczynają pisać do siebie liściki na karteczkach samoprzylepnych i nagle okazuje się, że można z kim mieszkać, nigdy go nie spotykając i jeszcze się z tym kimś zaprzyjaźnić!

Przy okazji to nie jest po prostu kolejna banalna romantyczna historia. To znaczy jest, do tego momentami całkiem przewidywalna, co wcale nie psuje radości z czytania. W końcu tego chcemy od tej książki - żeby była miła, urocza i żeby można się w niej zakochać po uszy. Ale, ale, to jeszcze nie wszystko! Okazuje się, że były chłopak Tiffy zostawił ją z pokaźnym bagażem złych i nieprzyjemnych emocji, z którymi dziewczyna nie może sobie poradzić. Nie chcę Wam zdradzać za dużo, ale Tiffy jest całkiem mocno popsuta, a O'Leary pokazała to po mistrzowsku. 

Pierwsze, na co zawsze zwracam uwagę, to czy książka jest dobrze napisana. Nie tyle pod względem ordynarnych błędów, bo zawsze mam nadzieję, że takie rzeczy po korekcie nie powinny się już pojawiać, ale czy zdania są składne i ładne, czy język jest atrakcyjny i czy będzie mi się to przyjemnie czytało. I tutaj już po pierwszej stronie wiedziałam, że odpowiedź na te pytania brzmi "tak". 

Bohaterowie są barwni, ciekawi, inteligentni i wcale nie mówię tutaj tylko o głównej dwójce, ale też wszystkich pobocznych postaciach. O każdej z nich mogłabym się długo rozwodzić i znam naprawdę niewiele książek, w których drugoplanowi bohaterowie byliby tak porządnie rozwinięci. Wiecie, to nawet nie są jakieś przydługie dygresje, które zaburzałyby rytm książki, tylko takie małe wstawki, które pokazują, że każdy ma swój charakter. 

Znalazło się jednak parę rzeczy, które nie do końca mi grały. Tiffy więcej niż raz była opisana jako strasznie wysoka i "duża", przez co długo nie umiałam przestać sobie wyobrażać wielkiej baby w dziwnych ubraniach. Natomiast Leon jest małomówny i zamknięty w sobie, więc łatwo można wyobrazić go sobie jako ponurego mruka. Nie róbcie tego! 

Dodatkowo niektóre zachowania i przemyślenia Tiffy sprawiały, że jedyne, co przychodziło mi do głowy to "WTF?!", a kiedy opowiadałam o nich bratu, mówił tylko "ta dziewczyna jest głupia...". Ale trzeba pamiętać, że Tiffy naprawdę przeżyła parę ciężkich rzeczy i tak serio, to wcale jej się nie dziwię. Mimo wszystkich tych złych wspomnień, dalej pozostała uroczą, radosną i barwną osóbką, a jej zabawne liściki i błyskotliwe komentarze nadają magii całej historii.

To idealna książka na miły wieczór, miłe popołudnie, miły poranek przy kawie, miłą ławkę w słonecznym parku. Książka, która nieodwołalnie zdobyła moje serduszko, mimo, że zupełnie się po niej tego nie spodziewałam. I jestem pewna, że zdobędzie też Wasze serca, a potem pozostawi je z uczuciem spełnienia i szczęścia. Koniec. 

***
Recenzja
Współlokatorzy
Beth O'Leary

Sylvain Neuvel - Tylko ludzie


Jeśli nie przeczytaliście jeszcze żadnej książki z Archiwów Temidy albo tylko pierwszą z nich, proszę nie scrollować dalej! Zamiast tego zapraszam do recenzji odpowiednio Śpiących gigantów (część I) albo Przebudzonych bogów (część druga). 

Sprawa wygląda tak, że twórczość Neuvela oczarowała mnie od pierwszej strony Śpiących gigantów i od tego momentu nie zawiodła ani razu. Dlaczego? Bo dostarcza mi dokładnie tego, czego się po niej spodziewam. A przy okazji jest też przecudowna, zapierająca dech w piersiach i kocham ją z całego serduszka.

Ten styl narracji składający się z zapisów rozmów, wpisów z pamiętników, fragmentów artykułów - to jest po prostu mistrzostwo! Wiem, że zachwycam się w nim w każdej recenzji każdej części, ale nie mogłabym o tym nie wspomnieć, bo to właśnie jedna z największych zalet tych książek. Tak niesamowicie buduje napięcie i dostarcza tak ogromnej dawki emocji, a przy tym nadaje wydarzeniom niesamowitego tempa. Nie musimy mozolnie przebijać się przez przydługie opisy scenerii, możemy się skupić tylko i wyłącznie na akcji i to skupić tak dokładnie, że mamy uczucie, jakbyśmy stali obok i brali w niej udział. To naprawdę niesamowite doświadczenie. I mówię to ja, która kocham długie opisy!

Kolejnym niezaprzeczalnym atutem tej książki są jej bohaterowie. Każdy z nich jest barwny, interesujący, a dzięki temu, że czytam ich wypowiedzi niejako z pierwszej ręki, czuję się, jakbym znała ich od lat. I najważniejsza rzecz - dialogi to prawdziwe mistrzostwo. Neuvel musi być całkiem fajnym gościem, skoro udało mu się stworzyć postaci, których rozmowy zawsze są niesamowicie inteligentne i zabawne, a rzucane mimochodem uwagi tak błyskotliwe, że zachwycam się każdym jednym słowem.

Jeśli chodzi o samą fabułę, to byłam nią mocno zaskoczona. Myślałam, że większość z niej skupi się na innej planecie, na którą zostali przeniesieni bohaterowie (pod koniec poprzedniej części). Okazuje się jednak, że wydarzenia na Ziemi, na którą Rose, Vincent i Eva powracają po dziewięciu latach, są dużo bardziej zajmujące niż jakieś tam obce planety w innych galaktykach. Serio. Tutaj akurat odczułam takie małe rozczarowanko, bo ta kosmiczna cywilizacja była taka... zwyczajna. Zupełnie nie powalała na kolana, więc jeśli spodziewaliście się high sci-fi z niesamowitą technologią i latającymi statkami kosmicznymi, to możecie czuć się zawiedzeni. Te wszystkie rzeczy są tam wspomniane, ale mimochodem, autor zupełnie się na nich nie skupia.

Dużo większy nacisk kładzie na obecną sytuację na Ziemi (czego w sumie mogłam się spodziewać po tytule, ale nieee...). A dzieje się na niej dużo niedobrego. Ludzkość źle radzi sobie z faktem, że została zaatakowana przez super rozwiniętą kosmiczną cywilizację, która bez problemu urządziła czystkę i to jeszcze dlatego, że większość ludzi ma w sobie geny kosmitów. Niefajna sprawa. Ta książka to też dobry psychologiczny obraz naszej społeczności, pokazuje, do czego zdolni są ludzie, gdy czują się zagrożeni, wytyka nam ignorancję, okrucieństwo i skrajną głupotę. 

Biorąc pod uwagę wszystkie plusy (ogromne) i minusy (niewielkie) Tylko ludzi (dziwnie wkomponowuje się ten tytuł w zdanie), ogłaszam, że wynik końcowy jest jak najbardziej pozytywny. Czyta się ją tak szybko, że nawet nie dotrze do Was, że to już koniec, dopóki nie przewrócicie ostatniej strony. Zaskoczy Was na pewno więcej niż raz. Bohaterowie nie zdradzają od razu wszystkiego, co działo się z nimi przez dziewięć lat nieobecności i tak naprawdę prawie do samego końca nie znamy całej sytuacji, więc wait for it. 

Moja miłość do Archiwum Temidy płonie mocno i na pewno nie przeminie. Czekam z utęsknieniem na kolejne powieści Neuvela. Mam nadzieję, że zachwycą mnie jeszcze bardziej, chociaż może to niedobrze, bo duże wymagania mogą sprawić, że ostatecznie się zawiodę... Proszę mnie nie zawodzić, Panie Neuvel, liczę na Pana z całego serduszka!

Sylvain Neuvel - Przebudzeni bogowie


Link do recenzji pierwszej części tu o, proszę się tam skierować, jeśli dopiero macie zamiar rozpocząć swoją przygodę z twórczością Sylvaina Neuvela. 

Jakieś dziewięć lat po wydarzeniach ze Śpiących gigantów nasi bohaterowie żyją sobie spokojnie, uczą się coraz lepiej obsługiwać robotem, jeżdżą po świecie, żeby przejść się w jednej i drugiej defiladzie (ale nie za bardzo, bo niszczą asfalt). Aż tu nagle pewnego pięknego dnia, ni stąd ni zowąd, na samym środku Londynu pojawia się... nowy robot. Nie jakiś tam kawałek, noga czy przedramię, tylko cały, sprawny, ogromny robot, w którym najprawdopodobniej siedzą jego prawowici właściciele...

Czego chcą obcy? Nawiązać kontakt z Ziemią? Podzielić się wiedzą na temat kolosów, teraz, gdy ludziom udało się aktywować jednego z nich? Odebrać to, co należy do nich? A może po prostu pozbyć się konkurencji i zabić każdą jedną istotę na Ziemi?

Omg, każda strona tej książki dostarcza tyle emocji, że po prostu trzeba ją przeczytać na raz! Narracja, którą pokochałam w pierwszej części, nie zmienia się ani troszkę i dalej wprowadza ten sam niesamowity klimat i sprawia, że czujesz się tak, jakbyś faktycznie był w samym centrum wydarzeń i prawie słyszysz przerażenie w głosach bohaterów i przyspieszony rytm ich serc... a może to twoje serce? (Które bije z ekscytacji, gdy nie wiadomo, czy zaraz nie umrze twój ulubiony bohater.) 

Otóż - umrze. Poumiera ich całkiem sporo. Skąd się wziął ten trend we współczesnej literaturze, że przynajmniej jedna z super-najlepszych-na-świecie postaci musi umrzeć? Dzięki panie Martin...

Przy okazji rozwiane zostają tajemnice wokół tego tajemniczego pana, który niejako zarządza całym majdanem. Wiem, że wszyscy na to czekali! A do tego gość zaczyna pokazywać jakiekolwiek ludzkie uczucia (na przykład jakieś śladowe przywiązanie do innych bohaterów, których zna już przecież od lat), a mimo to, dalej pozostaje tak samo błyskotliwy i zabawny, za co kocham i jego, i całą książkę. 

A skoro już jesteśmy przy tajemnicach, to wyjaśnia się też dziwna sprawa związana z Rose (końcówka pierwszej części pozostawiła nas w końcu z jednym wielkim "wtf?!"), a także kilka kwestii związanych z robotem i jego historią. W sumie to w tej części wyjaśnia się mnóstwo rzeczy. A gdy już Ci się wydaje, że wszystkie tajemnice wyszły na światło dzienne, że więcej tu już nie ma, ostatnia strona tworzy piękne otwarte zakończenie, które zwiastuje, że część trzecia dostarczy jeszcze większej dawki emocji (mam nadzieję).

Nic więcej nie powiem, żeby nie zepsuć Wam ani odrobinę zabawy. No dobra, może dodam tylko tyle, że oceny tej książki są całkiem wysokie (7,5 na lubimy czytać, 4,1 na goodreads), ale ja daję jej mocne 11/10, bo z jakiegoś powodu zakochałam się w niej bez pamięci! Dziękuję.

***
Recenzja
Przebudzeni bogowie
Sylvain Neuvel

Sarah J. Maas - Królestwo popiołów


Długo męczyłam się z przemyśleniami na temat tej książki i ostatecznie dochodzę do wniosku, że twórczość pani Maas to takie moje guilty pleasure. Wciąga od pierwszej strony, bawi, wzrusza, pozwala Ci podkochiwać się potajemnie (tzn. w tajemnicy przed Twoim chłopcem) w całej drużynie Rowana, ale nie wymaga od Ciebie wiele i Ty też nie powinieneś zbyt wiele wymagać. 

Dlatego, jeśli czekaliście z zapartym tchem na wielkie finałowe bitwy, opisy batalistyczne, zapierające dech w piersiach walki, to... tego nie uświadczycie. Zakończenie było w ogóle mocno przewidywalne i nie wgniotło mnie w fotel. Moje serduszko nie zabiło szybciej w żadnym z tych niby pełnych napięcia, kluczowych momentów. Maas niestety postawiła jedynie na kilka mocno dramatycznych i teatralnych scen. A pomiędzy nimi?

Większość tej ponad tysiąc-stronicowej finalnej części skupia się na ogarnięciu, kto już z kim spał, a kto z kim jeszcze nie i dlaczego. A do ogarnięcia jest naprawdę całkiem pokaźna kolekcja par. Kiedy to się tak namnożyło, to ja nie wiem, ale nagle okazało się, że mamy nie tylko Rowaelin, ale też Manorian, Elorcan, Lysaedion, Chaorene i te inne, których nawet nie jestem w stanie nazwać... Oczywiście to, że wszyscy łączą się w pary, jest trochę naiwne i przesłodzone, ale ostatecznie za to najbardziej kochamy Maas, prawda? Na pewno macie jakąś swoją ulubioną. Ja mam! :D

Nie wiem, dlaczego przez moment spodziewałam się czegoś więcej. Przecież to właśnie ten typ książki, w którym zgraja zakochanych w sobie dwudziestoparolatków ma wziąć na barki losy świata w wojnie ze złem i mrokiem. I nikt nie widzi nic dziwnego w tym, że wszystkim dowodzą dzieciaki. Nie wspominając już o tym, że wszystko to dzieje się w jakieś półtora roku, a Aelin zmienia w tym czasie miłość swojego życia trzy razy.

Tak naprawdę nic nie mogę zarzucić Maas, jej styl pisania jest, jak zawsze, na wysokim poziomie, wszystko ma ręce i nogi i łączy się w spójną całość. Maas ma przy tym niesamowity wręcz dar wyciskania z czytelników łez, więc nim się spostrzegłam, leciały mi po policzkach całymi potokami. I to nawet nie podczas faktycznie smutnych fragmentów, tylko w tych przepięknych, wzruszających i chwytających za serduszko. A jeśli akurat nie płakałam, to małe ciareczki zachwytu i wzruszonka przechodziły mnie po pleckach jakieś tysiąc razy. A ten króciutki fragment o mężczyźnie i kobiecie, wpatrującym się w gwiazdy - przeurocze! 

Jakoś tak ciężko mi na serduszku z myślą, że to już koniec. Czytając Szklany tron lata temu, nie pomyślałabym, że ta historia się tak rozwinie! Zaraz po przeczytaniu Królestwa popiołów weszłam w fan-arty i fan-fici i od razu poczułam, że już tęsknię za wszystkimi bohaterami Szklanego tronu. Wbrew pozorom, zajmowali część mojego serduszka przez parę ostatnich lat i trudno się tak po protu z nimi pożegnać. To kolejny niekwestionowany atut Maas - tworzy bohaterów, których jesteśmy w stanie pokochać z całego serca. Oczywiście nie wszystkich, niektórzy strasznie mnie zawiedli.

Zawiodło mnie też parę rozwiązań, do których posunęła się Maas w tej stricte fabularnej części, niezwiązanej z historiami miłosnymi. Miałam nadzieję na inny rozwój wydarzeń i tak oto zakończenie sagi pozostawiło mnie z lekkim niedosytem. Nie przeszkadzało mi to jednak w czytaniu i pochłonęłam książkę w zastraszającym tempie.

Jeśli zastanawiacie się, czy na pewno chcecie przeczytać Królestwo popiołów, to mówię Wam, że chcecie. A przynajmniej powinniście chcieć. Książka może i przeraża trochę swoją objętością, ale przypominam, że jest to ponad tysiąc stron wypełnionych naszymi ulubionymi bohaterami. A jeśli jakiś fragment będzie przedstawiał historię postaci, której losy nieszczególnie Was interesują, to na szczęście szybko się skończy i przeniesie w inne miejsce, także nie jest najgorzej!

Natomiast jeżeli zastanawiacie się, czy w ogóle zaczynać swoją przygodę ze Szklanym tronem, to powinniście przestać się zastanawiać i biec do księgarni. Albo biblioteki. Obiecuję, że nie zmarnujecie czasu. Aż Wam zazdroszczę, że cała historia jest jeszcze przed Wami! 

Przy okazji mam cały folder z fan-ficowymi dialogami, przy których śmiałam się do łez, ale nie mogę ich Wam jeszcze pokazać, bo spojlery... Także czytajcie szybciutko! Premiera drugiej części Królestwa już 15 maja! <3

***
Recenzja
Królestwo popiołów
Część I & II
Sarah J. Maas