Jarosław Grzędowicz - Pan lodowego ogrodu


Powiadali, że wyszedł wprost z fal Północnego Morza i że spłodził go ich lodowaty, wściekły bezmiar, a powiła zapłodniona przez morze topielica.
Powiadali, że wyszedł z Pustkowi Trwogi, gdzie powstał jako płód czyichś nieczystych myśli, inny niż pozostałe Cienie. Inny, bo we wszystkim podobny do człowieka.
Mówili, że był synem Hinda, boga wojów, spłodzonym ze śmiertelną kobietą, podczas jednej z jego wędrówek po świecie pod postacią włóczęgi.
Mówili, że zrodził go piorun, który zabił stojącą na wydmach Sikranę Słony Wiatr, córkę wielkiego żeglarza Stiginga Krzyczącego Topora. Stała samotnie w burzy na klifie, wypatrując na horyzoncie żagla statku swojego ukochanego. Martwa, powiła płomienie i wojownika.
Mówili, że pojawił się wprost z nocy. Jadąc na wielkim jak smok koniu, z jastrzębiem siedzącym na ramieniu i wilkiem biegnącym obok.
Mówili różne bzdury.
Było całkiem inaczej.
Prawda jest taka, że wypluły go gwiazdy.

Już sam ten fragment sprawiłby, że pokochałabym Pana Lodowego Ogrodu z całego mojego serduszka. A do tego dochodzą jeszcze cztery książki, pełne przepięknych opisów, barwnych postaci i wszystkiego, czego pragnie dusza małego fana fantastyki. Czy tam sci-fi, bo jest tu też troszkę sci-fi.

W końcu cała historia zaczyna się od tego, że Vuko Drakkainen zostaje wysłany na tajną misję na inną planetę - Midgaard. Tak więc mamy tu rakietę, trochę nowoczesnej technologii (w tym super przekokszony miecz) i cyfral, czyli takiego grzyba-pasożyta, który jest bazą danych/komputerem sterującym organizmem i boostującym zmysły, zaimplementowanym w mózgu głównego bohatera. Ale ale, na planecie, na której ląduje Vuko, mają średniowiecze i prawdopodobnie magię. I bum. Przepiękne połączenie. To się podobno nazywa science fantasy

Vuko ma za zadanie odnaleźć członków misji badawczej, z którymi dwa lata temu urwał się kontakt, zniszczyć wszystkie ślady ich obecności na Midgaardzie i zabrać naukowców do domu (jeśli jest jeszcze co zabierać...). Nie trafia jednak na dobry moment. Nad Midgaardem wisi groźba wojny bogów i Martwego Śniegu, po jednej stronie kontynentu tajemnicza kapłanka Nahel Ifrija przywraca okrutny kult Podziemnej Matki, po drugiej stronie Ludzie Węże dopuszczają się bestialskich mordów na całych osadach, porywają dzieci i wszyscy używają zdecydowanie zbyt dużo tajemniczego czynnika M, który zaburza ład i porządek świata. 

O i jest jeszcze drugi główny bohater, Filar, niedoszły cesarz i spadkobierca Tygrysiego Tronu, który musi podążać za przeznaczeniem (tylko tak naprawdę nie wie, gdzie), żeby uratować swój kraj ze szponów Nahel Ifriji i Podziemnej Matki. Filar nie jest może tak zabawny jak Vuko, ale jego fragmenty też są super ciekawe.

Dlatego lektura tych książek wyglądała mniej więcej tak, że za każdym razem, gdy rozdział Vuka się kończył (w najmniej odpowiednim momencie), a zaczynał rozdział Filara, było mi przykro, bo chciałam wiedzieć, co będzie dalej! Ale z kolei, kiedy kończył się wspomniany wyżej fragment o małym cesarzu i wracałam do Vuka, wcale nie byłam szczęśliwa, bo zdążyłam się już wciągnąć w historię chłopaka. I tak w kółko...

Mogłabym pisać i pisać o Panu lodowego ogrodu bez końca (co też czyniłam, a potem musiałam większość usunąć), ale trochę mija się to z celem. Lepiej zobaczcie to na własne oczy i poczujcie na własnej skórze, i we własnych serduszkach. Naprawdę warto.

Z mojej strony mogę powiedzieć, że Midgaard jest bardzo ładnie wykreowany, istnieje tam nawet nowa człekopodobna rasa, ze swoimi własnymi państwami, tradycjami, zwyczajami i religiami. Funkcjonowanie czynnika M jest nowatorskie i ciekawe, opisy walki przyspieszają bicie serduszka, komentarze Vuka bawią do łez, emocje sięgają zenitu, książka wciąga tak, że pochłaniacie wszystkie cztery części niemal od razu, a zwroty akcji wstrzymują Wam oddech. A przy okazji sam mroczno-magiczny pomysł, demony we mgle, sunące po rzece w środku nocy, przepiękne i inspirujące opisy, stworzenia rodem z horrorów i słowa takie jak "uroczysko", wszystko to nadaje tym książkom tak niesamowity klimat, że aż ciareczka przechodzi po pleckach. 

Jestem kupiona. Nie wiem, jak mogłam przeczytać to dopiero niedawno i żyć tyle lat, nawet nie wiedząc, co mnie omija...

Dlatego, jeśli niestraszny Wam mroczny klimacik ani momentami obleśne, smutne i chore opisy obleśnych, smutnych i chorych rzeczy, a do tego lubicie dobry żart, super bohatera, który wywija mieczem (trochę jak Geralt) i połączenie nowoczesnej technologii ze średniowiecznym zacofaniem, to zdecydowanie zaprzyjaźnicie się z Panem lodowego ogrodu.

Recenzja
Pan lodowego ogrodu
Jarosław Grzędowicz

Przeczytaj też

0 komentarze:

Prześlij komentarz