książki
recenzje

Tomi Adeyemi - Children of Blood and Bone (Dzieci krwi i kości)
Zelie mieszka w Orishy, państwie, w którym bogowie odwrócili się od swoich wyznawców i pewnego dnia odebrali im magię. Król Saran wykorzystał ten moment i zorganizował wielki Najazd, podczas którego wymordował wszystkich maji (czyli władających magią), osieracając tysiące dzieci i rozbijając setki rodzin, w tym rodzinę Zelie.
Zelie nie ma łatwo. Jest diviner, czyli magicznym dzieckiem, które w pewnym momencie obudziłoby w sobie magię i stało się maji (gdyby magia dalej istniała). W obecnym reżimie jest szykanowana, traktowana przez urzędników i żołnierzy króla jak podczłowiek, żyje w nieustannym strachu o swoje życie i ciągle na nowo przeżywa noc, podczas której widziała morderstwo swojej matki (która była potężną maji). A jej długie białe włosy, których nawet nie da się zafarbować, zawsze będą zdradzać jej haniebne pochodzenie i dziedzictwo.
Pewnego dnia Zelie i jej brat, Tzain, zostają zaplątani w super ważnego questa, który ma na celu przywrócenie magii i nadziei wszystkim diviners, kiedy to Zelie pomaga córce króla uciec ze stolicy. Okazuje się, że księżniczka Amari wykradła magiczny zwój. Kiedy dotyka go diviner, jego magia powraca i staje się maji.
Jednak, żeby nie było zbyt łatwo, przez całą podróż depcze im po piętach królewski syn, Inan, który z całego serca wyznaje zasady ojca: maji to potwory, które powinny zniknąć z powierzchni ziemi, plaga, którą trzeba wyplenić. Inan zrobi wszystko, żeby powstrzymać Zelie i odzyskać zwój. Ale ma też swoją mroczną tajemnicę, którą musi utrzymać w sekrecie za wszelką cenę. Inaczej czeka go śmierć.
Akcja zaczyna się na poważnie tak gdzieś mniej więcej w połowie drugiej strony i od tego czasu nie zwalnia ani na chwilę. Serio. Trudno jest w ogóle nabrać powietrze, Tomi Adeyemi nie daje nawet sekundy wytchnienia ani nam, ani swoim bohaterom. No dobra. Może raz. Ale tylko po to, żeby potem znów uderzyć ciągiem wydarzeń tak strasznych, poplątanych i wciągających, że naprawdę nie można się oderwać od książki.
Świat magiczny, bogowie i wszystkie te moce są naprawdę przecudowne. I jeszcze bazują na afrykańskich wierzeniach, co jest zdecydowanie niespotykanym motywem! Każdy klan ma swoją moc, swój symbol i swoje bóstwo, do którego modli się o siłę i wsparcie. Żałuję co prawda, że ten wątek nie był bardziej rozwinięty, a cały system nie był lepiej opisany i liczę na zdecydowanie więcej w kolejnych częściach. Ale ale, na oficjalnej stronie książki można sobie zrobić quiz, który przyporządkuje nas do odpowiedniego klanu!

Wątek romantyczny z drugiej strony zupełnie mnie nie urzeka. Wszystko to wychodzi jakoś tak koślawo i nieładnie. Nie jestem w stanie zrozumieć motywacji bohaterów (głównie męskiego przedstawiciela, który zachowuje się jak skończony idiota i nie można na niego liczyć, i zawsze robi zupełne przeciwieństwo tego, co powinien). Jakoś tak nie wierzę w tę miłość. Jest brzydka, niedojrzała i wyniszczająca.
Tomi Adeyemi ładnie kreuje w swojej książce dwa kobiece charaktery, które są od siebie zupełnie różne. Nie mamy tu wcale oklepanego schematu super silnej bohaterki, która pokona wszystkie przeciwności. Zelie jest przepełniona strachem, smutkiem, goryczą i mrokiem, z którym sama nie potrafi sobie poradzić. Ale dalej stara się być silna i chronić swoich bliskich. Z drugiej strony mamy Amari, która jest zbyt słaba, żeby się postawić, zupełnie nie wierzy w siebie i straszna z niej ciućma, ale jednak, kiedy sytuacja tego wymaga, mamy nadzieję, że będzie mogła stanąć na wysokości zadania.
Co do męskich charakterów, to tutaj Adeyemi się nie popisała. Tzaina jest bardzo niewiele, natomiast Inan toczy wewnętrzną walkę, która przez większość czasu jest po prostu irytująca, a przy okazji robi dużo dziwnych rzeczy. Nie przepadam za gościem.
A do tego wszystkiego Zelie odziedziczyła moc po swojej matce, co znaczy, że jest Reaperem (Kosiarzem? Żniwiarzem? Nie wiem, jak to przetłumaczyli) i potrafi władać życiem i śmiercią, i przywoływać zmarłych! How cool is that?! Uuu, pisanie tej recenzji przypomniało mi, że Dzieci krwi i kości w sumie całkiem mi się podobały i bardzo chętnie położyłabym łapki na drugiej części (a to już w marcu! <3 to znaczy, amerykańska premiera będzie w marcu).