Jeremy Dronfield - O chłopcu, który poszedł za tatą do Auschwitz

Kiedy nastąpił anschluss, czyli przymusowe włączenie terytorium Austrii do Rzeszy, w samym Wiedniu mieszkały dziesiątki tysięcy Żydów. Skrajny antysemityzm, który w Niemczech rozwijał się stopniowo, w Austrię uderzył  już w pełni uformowany, od razu i na wielką skalę, jako zmasowany atak wymierzony w społeczność żydowską. 

Po kolei odbierano Żydom prawa do głosowania, do wykonywania zawodu, do nauki, następnie nałożono na nich godzinę policyjną, zakazano kupowania w sklepach dla prawowitych obywateli, odebrano mienie, nieruchomości, firmy. Zaczęły się prześladowania, brutalne traktowanie, noc kryształowa, a z każdym dniem robiło się coraz gorzej. Części żydowskiej ludności udało się wyemigrować za granicę, jednak większość nie miała takiego szczęścia. Czekały ich masowe wysiedlenia albo jeden z wielu obozów koncentracyjnych na terenie Niemiec lub innych okupowanych przez Rzeszę państw. 

W tym momencie poznajemy rodzinę Kleinmannów, austriackich Żydów, mieszkających we Wiedniu. Obserwujemy losy Gustava, Tini i czwórki ich dzieci, gdy nazistowska antysemicka ideologia coraz mocniej zaciska swoje pęta. W końcu Gustav i jego najstarszy syn, Fritz, zostają aresztowani i zesłani do obozu Buchenwald. I tak zaczyna się najmroczniejszy okres w ich dziejach, okres, który odebrał im sześć lat życia.

W ciągu tych sześciu lat, oboje niezliczoną liczbę razy otarli się o śmierć i uniknęli jej w sytuacjach tak niesamowitych, że czasem aż trudno w nie uwierzyć. I chociaż czasami byli już bardzo blisko kresu swoich sił i wytrzymałości, nigdy do końca nie stracili ducha walki ani nadziei. Gdy nazwisko Gustava znalazło się na liście transportowej z Buchenwaldu do Auschwitz, Fritz zażądał, by wpisano tam także jego, skazując się na pewną śmierć.


Przy okazji, nie jest to fikcja, tylko luźno powiązana z prawdziwymi faktami historycznymi. Wszystkie wspomniane tu informacje, daty, nazwiska i miejsca zostały gruntownie sprawdzone, niejednokrotnie w wielu różnych źródłach. Dronfield wykonał sumienny i kompletny reaserch, a z tyłu znajdziecie przypisy do źródeł, książek i opracowań historycznych, z których korzystał, nierzadko z dodatkowym komentarzem. Wiele informacji zostało zaczerpniętych z dziennika samego Gustawa, którego istnienie udało mu się ukrywać przez wszystkie te lata w obozach koncentracyjnych (Jak? Nie mam pojęcia).

Spośród wszystkich książek o takiej tematyce, które dotąd przeczytałam, ta zrobiła na mnie największe wrażenie. Nie chodzi mi tutaj nawet o fakt, że zarówno ojciec, jak i syn, wspólnie przeżyli 6 lat w obozach koncentracyjnych, co już samo w sobie jest nieprawdopodobne (a jednak zdarzyło się naprawdę!). 

Ale po pierwsze, Dronfield nie ograniczył się do opisania losów tylko jednej osoby, np. jedynie więźnia w obozie koncentracyjnym. Mimo że główną osią książki jest historia Gustava i Fritza, tak naprawdę przedstawia całe spektrum wojny na podstawie doświadczeń wszystkich członków rodziny Kleinmann, których prześladowania wysłały w najróżniejsze strony świata i których spotkał bardzo odmienny los. 

Po drugie, mimo, że jest to książka oparta na prawdziwej historii i rzetelnie opracowana pod względem autentyczności, stała się czymś dużo większym niż tylko zbiór suchych faktów. Jest bardzo dobrze napisana, a czyta się ją z tak ogromnym przejęciem i zaangażowaniem! To pozycja pełna emocji, przemyśleń, prawdziwa powieść, która wyciskała mi łzy z oczu (i ze wzruszenia, i ze smutku), ale również dawała nadzieję, inspirowała, skłaniała do głębszego zastanowienia się nad tyloma różnymi aspektami życia. 


Ta książka była tak niesamowita, że nawet teraz, już tydzień po tym, jak ją przeczytałam, samo patrzenie na okładkę sprawia, że coś łapie mnie za serduszko. Mam nadzieję, że dacie jej szansę i podzielicie moje zdanie. 

Zdaję sobie sprawę z tego, że temat Holocaustu to jeden z najtrudniejszych poruszanych w literaturze tematów. Wiem też, że nie wszyscy będą mieli siłę, czy ochotę, żeby sięgnąć po tę książkę. Ale wiecie co? Tego typu pozycji nie czyta się dla przyjemności. Czyta się je, bo to nasza historia. Spuścizna naszych przodków dla następnych pokoleń, które o wojnie będą słyszały coraz mniej i mniej, a o Holocauście może nawet nigdy nie usłyszą. Skoro ludzie, którzy przeżyli piekło na ziemi, są w stanie wracać do tych przerażających wspomnień i opowiadać o nich, żeby zwiększyć świadomość społeczeństwa, to naszym obowiązkiem jest te opowieści poznawać. Żeby ich historie, ich ból, strach, ich poświęcenia i śmierć nie poszły na marne. 


A przy okazji, 1% ze sprzedaży książki zostanie przeznaczony na pomoc dzieciom, ofiarom wojny w Syrii. Wrzucam Wam linki do opisu akcji i książki

Michał Gaszyński, Piotr Wilkowiecki - Atlas odkrywców dla niepoprawnie ciekawych świata

Czy zastanawialiście się kiedyś, ile przeróżnych wiadomości, dat i ciekawostek można zawrzeć na 150 stronach? Otóż autorom Atlasu Odkrywców udało się przemycić do swojej książki aż 3275 faktów! Przyporządkowane zostały do przeróżnych działów: geografii, historii, społeczeństwa, flory i fauny, gospodarki oraz nauki. Czyli każdy znajdzie tutaj coś, co go zainteresuje. 

Wszystkie te informacje przedstawione są w formie krótkich notek (z małymi uroczymi ilustracjami, które do nich nawiązują) i... oczywiście map! A mapy są naprawdę przepiękne! Jestem fanką minimalistycznego stylu, więc szata graficzna atlasu to dla mnie istny majstersztyk. Ilustracje są minimalistyczne, proste i nadają książce niesamowitego charakteru. Całość jest schludna, przejrzysta, ale z drugiej strony przykuwa uwagę. Autentycznie, już sam spis treści na początku jest niestandardowy i ciekawy.

Cała zabawa zaczyna się od ogólnych informacji na temat naszej planety, od których płynnie przechodzimy do największych odkrywców i ich wypraw. Kolejny dział jest całkiem super (ze względu na moje katastroficzno-lubne pobudki), bo opowiada o wulkanach i trzęsieniach ziemi. Potem dowiadujemy się o wszystkich naj - rzeczach największych, najmniejszych, najdłuższych... wiecie, o co chodzi (tzn np. o najdłuższą RZEKĘ). 

A całą resztę zajmują mapy wszystkich krajów naszego świata z ciekawostkami na ich temat. Możecie od razu znaleźć stronę z interesującym Was państwem, albo czytać wszystko po kolei, albo otwierać atlas w przypadkowych miejscach i po prostu chłonąć tysiące informacji, o których nie mieliście pojęcia. Każda z tych opcji da Wam tyle samo radości. 

A przy okazji (może nie jest to najważniejsza informacja, która od razu przekona Was do kupna, ale dla mnie to ogromny plus), ta książka tak przepięknie pachnie! Za każdym razem, kiedy ją otwieram, czuję się, jakbym zasiadała nad ogromnymi starymi mapami w wielkiej bibliotece, otoczona setkami wiekowych tomów. 

Ten atlas to magia. I zdecydowanie idealny pomysł na prezent. Mój brat na przykład już go sobie zarezerwował i powiedział, że zamierza mi go odebrać, gdy tylko skończę pisać tę recenzję. 

Neil deGrasse Tyson - Kosmiczne rozterki

Nie wiem, jak inaczej zacząć tę recenzję, więc napiszę prosto: w tej książce jest wszystko. Od powstania pierwszego pierwiastka, po planety, księżyce i gwiazdy, wyłaniające się ogromnych gazowych chmur. Historia wszechświata od pierwszej 10^(-43) sekundy (to mniej niż jedna septylionowa sekundy) jego istnienia. Opis rozwoju nauki i astronomii od starożytnego modelu geocentrycznego, aż po dzisiejsze super teleskopy. A także przegląd kinematografii sci-fi pod względem grzechów popełnianych przeciwko prawom fizyki. 

Fani teorii o kosmitach i obcych cywilizacjach na pewno zainteresują się dywagacjami autora na temat tego, jak może wyglądać życie pozaziemskie (na poziomie atomowym, cząsteczkowym i wizualnym). Tyson powołuje się także na równanie Drake'a, za pomocą którego można określić, ile rozwiniętych technologicznie cywilizacji istnieje we wszechświecie (o tym już akurat kiedyś słyszałam, ale no niech ktoś mi powie, że to nie jest super sprawa!). 

Z drugiej strony, zdecydowanie nie polecam tej książki ludziom, w których kosmos wywołuje uczucia zlokalizowane gdzieś pomiędzy strachem a skrajnym przerażeniem (nie wnikam, czy to ze względu na potencjalne wrogo nastawione obce cywilizacje, kosmiczne wirusy, czy ogromne asteroidy, które mogą zmieść nas z powierzchni Ziemi tak jak dinozaury - a co do śmierci dinozaurów, to spekulacje na jej temat też są tutaj opisane). W repertuarze znajduje się cały jeden rozdział zatytułowany "Gdy wszechświat staje się zły", zawierający same przyjemnie brzmiące podrozdziały, między innymi "Końce świata" i "Śmierć w czarnej dziurze". A sama książka w oryginale nosi tytuł "Death by Black Hole and Other Cosmic Quandaries" (Śmierć w czarnej dziurze i inne kosmiczne rozterki/kłopoty - przekład mój, który przytaczam, żebyście mieli ogląd sytuacji. 

Pomimo tego nieco pesymistycznego wydźwięku (dla kogo, jak dla kogo, bo ja tam kocham czytać wszystko, co fatalistyczne i końco-światowe!), ta książeczka to w gruncie rzeczy istne kompendium wiedzy wszelkiej maści, uzupełnione zabawnymi dygresjami i anegdotami. Styl pisania Tysona jest przyjemny, przystępny, jego pióro lekkie, a uwagi zabawne i błyskotliwe. Oprócz ogromnej dawki informacji, wiedzy i ciekawostek, którymi będziecie mogli zabłysnąć w towarzystwie, jest też źródłem rozrywki na wysokim poziomie. Innymi słowy, podczas czytania będziecie się świetnie bawić!

To oczywiście obowiązkowa pozycja dla miłośników kosmosu, ale mam nadzieję, że oni już zdają sobie z tego sprawę. Natomiast jeśli Wasza kosmiczna przygoda dopiero się rozpoczyna, zdecydowanie poznajcie się bliżej z panem Tysonem i jego twórczością (oprócz Kosmicznych rozterek oferuje również inne pozycje, na przykład głośną Astrofizykę dla zabieganych). 

Eric-Emmanuel Schmitt - Felix i niewidzialne źródło

Mały Felix prowadzi szczęśliwe życie w Paryżu. Niby jego mama, Fatou, wiele mówi o swoich afrykańskich korzeniach czy o ojcu Felixa, jednak chłopakowi tak naprawdę niczego nie brakuje. Fatou jest całym jego światem, najlepszą przyjaciółką i wzorem do naśladowania. Natomiast ojca i resztę rodziny w życiu chłopca zastępują stali goście w kawiarni, którą prowadzi jego matka. Szczęście nie może jednak trwać wiecznie. Splot nieszczęśliwych wypadków sprawia, że Fatou przestaje się uśmiechać i odzywać, a w jej oczach pojawia się przerażająca pustka. 

Lekarze mówią, że to depresja. Niestety wujek Felixa, który na jego prośbę przyjeżdża z Afryki, przedstawia dużo gorsze wyjaśnienie - Fatou jest po prostu martwa. Chłopiec zrobi wszystko, by przywrócić mamę do dawnego stanu i tak oto, razem z dwunastoletnim Felixem, zagłębiamy się w świat afrykańskich wierzeń, szamanów i duchów przodków.

Felix i niewidzialne źródło, jak również Oskar i Pani Róża i wiele innych książek Schmitta tworzy cały cykl historii, których głównym motywem jest poszukiwanie sensu życia. Autor w każdej z nich nawiązuje do innego nurtu, religii lub filozofii. I tak oto Oskar i Pani Róża (mówię o tej książce, ponieważ zakładam, że większość naszego społeczeństwa przeczytała ją w szkole) traktuje o chrześcijaństwie. A w Felixie i niewidzialnym źródle głównym motywem jest animizm (jak dowiedziałam się z ostatnich stron). 

Ta krótka książeczka (170 stron!) opowiada o tym, jak ogromną rolę w życiu grają nasze korzenie, tradycje i przeszłość. O sensie egzystencji i o tym, co dzieje się z człowiekiem, gdy ten sens traci. W skrócie, oferuje bardzo ładne przesłani. Niestety, forma, w jakiej zostało przedstawione, trochę kuleje.

Z jednej strony mamy tu niesamowicie charakterystyczne postaci, które są aż przerysowane i stanowią niespotykaną wręcz mieszankę kulturową, rasową i orientacyjną. I ten fakt bardzo mi się podoba, wiecie, to, że w tak krótkiej książeczce autor zdołał powołać do życia cały przekrój społeczeństwa. 

Z drugiej strony kultura afrykańska, która jest tu głównym motywem, zostało potraktowana po macoszemu. I to aż boli, ponieważ te wierzenia są tak ciekawe i pełne magii, że na ich podstawie można by stworzyć coś naprawdę niesamowitego i wycisnąć z nich tak dużo. A Schmitt powyrywał z nich kilka wątków, upchał całą tę barwną kulturę na paru stronach i zarządził koniec. Pozostawiając mnie (i pewnie wielu innych czytelników) z ogromnym poczuciem niedosytu.

Nie pasował mi też zupełnie fakt, że Felix sprawiał wrażenie zdecydowanie zbyt dojrzałego jak na swój wiek i używał słów takich jak "gówniarz". I jest całkiem irytującym narratorem.

Chciałabym móc napisać, że to przepiękna historia z niesamowicie mądrym przesłaniem, która urzecze Was wykreowanym światem, oczaruje i zapadnie w pamięć. Niestety, nie mogę tego zrobić. Pamiętam, że płakałam podczas czytania Oskara i Pani Róży. I może to porównanie nie jest najlepsze, bo wszyscy wiemy, jak kończy się Oskar i Pani Róża. Ale chodzi mi o to, że tutaj nic nie złapało mnie za serduszko ani nic nie zachwyciło. 

Frances Hardinge - Czara cieni

Dwunastoletnia Zgódka nie jest jak inne dzieci. Co noc budzi się z krzykiem z okropnych koszmarów, w których potworne zjawy dobijają się do jej okna i próbują się włamać do jej umysłu. Dziewczyna słyszy szepty istot, których już dawno nie ma między żywymi. A one zawsze ją zauważają.

W wyniku nieszczęśliwego splotu wydarzeń, Zgódka zaczyna mieszkać w szlacheckiej posiadłości swojego ojca. Nie jest to wcale miłe i przyjemne życie usłane różami i dziewczyna musi wywalczyć sobie w nim miejsce. A nie wie jeszcze nawet, jak mroczne dziedzictwo przypadło jej w udziale. Jak wielki sekret od setek lat jest przekazywany z pokolenia na pokolenie w jej rodzinie. I w jak wielkim niebezpieczeństwie się znalazła.

Cała opowieść pięknie wkomponowuje się w siedemnastowieczną historię Anglii w czasach króla Karola I. Może pamiętacie z lekcji, że jego potyczki z parlamentem trwały dwadzieścia lat, doprowadziły do podziału w państwie i niejako wojny domowej. I na takim oto tle rozgrywają się losy Zgódki, które Hardinge bardzo ładnie splotła z prawdziwymi wydarzeniami, co dodało książce charakteru i uroku.

A teraz przechodzę już do najlepszej, najcudowniejszej rzeczy. Otóż Czara cieni oferuje naprawdę niesamowity główny motyw, którym jestem autentycznie zachwycona. Nie mogę Wam go niestety zdradzić (nawet nie wiecie, jak bardzo walczę ze sobą w tym momencie, żeby tego nie zrobić), musicie odkryć go sami, czytając tę książkę! Ale gwarantuję Wam, że jest oryginalny, ciekawy, dobrze dopracowany, magiczny, bardzo mroczny i jestem w nim zakochana! A kiedy już dowiecie, o co chodzi w tej historii, tytuł nabierze dla Was nowego sensu i dostrzeżecie, że jest wprost przepiękną i niesamowicie poetycką metaforą. 

Razem ze Zgódką poznajemy na swojej drodze ładnie wykreowane postaci z charakterem. Uczymy się, że nikomu nie można do końca zaufać, o czym dziewczyna będzie musiała się przekonać na własnej skórze. Obserwujemy rozwój postaci (nie tylko tej głównej, ale także wielu, wielu innych, na które natrafimy na kartkach tej książki). Mimo wszystkich przeciwności i krzywd, Zgódka pozostaje wierna swojemu serduszku i to też jak najbardziej podobało mi się w tej książce. To ten typ głównej bohaterki, której może nie jesteśmy w stanie pokochać bez pamięci, ale na pewno możemy ją polubić. 

Momentami nie byłam pewna, w którą stronę zmierza ta opowieść i w jakim momencie Haedinge postanowi, że oto nastąpił już finał. Niby Zgódka miała jakiś plan, który próbowała zrealizować, ale nie do końca jej pod tym względem ufałam. Z drugiej strony to bezcelowe, wydawałoby się, błądzenie wcale mi nie przeszkadzało, całą historięczytało się szybko i przyjemnie, a zakończenie zupełnie mnie nie rozczarowało. 

A tak przy okazji, to jest naprawdę mroczna opowieść! Niektóre motywy sprawiają, że po pleckach przechodzi ciareczka, a straszne postaci mrożą nam krew w żyłach. Dla mnie to wprost idealny klimat, którego zupełnie się nie spodziewałam, sięgając po tę książkę, ale wpadłam w niego po uszy! Tylko wiecie, mimo, że główna bohaterka jest jeszcze dzieckiem, zdecydowanie nie dawałabym tego do czytania młodszym pociechom. 

Ransom Riggs - Mapa dni

Po trzech książkach, które, wydawałoby się, zakończyły już historię osobliwych dzieci, Riggs przychodzi do nas z nową pozycją, której akcja przeniesie czytelników do Ameryki. Jacob wraca do swojego normalnego życia, ale, jak się okazuje, nie na długo. Wkrótce odwiedza go cała wesoła gromadka z panią Peregrine na czele i nie pozwala mu zapomnieć o jego prawdziwej naturze. 

W Europie społeczeństwo osobliwców próbuje odbudować się po latach ucisku i strachu przed upiorami i głucholcami. Ale okazuje się, że na dzieci czekają też nowe wyzwania, kiedy odkrywają tajny schron Abe'a i zagłębiają się w niebezpiecznym, mrocznym świecie osobliwej Ameryki.

Ta część niestety podobała mi się nieco mniej od poprzednich. Głównie dlatego, że osobliwy świat w Europie był taki magiczny, a ten w Ameryce jest... przerażający, smutny, pełen bezprawia i niesprawiedliwości. To nie tak, że skreślam tę książkę, bo była naprawdę świetna, wciągająca, pełna napięcia, zwrotów akcji, nowych osobliwców i tajemniczych organizacji, ale brakowało jej klimatu poprzednich części, który tak bardzo mnie urzekł.

Przynajmniej wyobraźnia Riggsa zdecydowanie nie zawodzi go podczas kreowania nowych osobliwych zdolności, magicznych pętli i coraz większych niebezpieczeństw, czyhających na naszych bohaterów. Bardzo podobały mi się nawiązania do niewolnictwa i powiązanie go z historią amerykańskich osobliwców, która znacznie różni się od tej europejskiej. Ale to wszystko będziecie musieli dopiero odkryć razem z Jacobem i resztą dzieci!

Przy okazji związek Emmy i Jacoba jest wystawiony na próbę i coraz bardziej się komplikuje, ale no, można się tego spodziewać, jeśli spotyka się z byłą dziewczyną swojego dziadka... A tak serio, to Emma wyjątkowo mnie denerwowała w tej części (nawet bardziej niż w poprzednich). W ogóle zawiodłam się na osobliwych przyjaciołach Jacoba. I cały czas nie rozumiem, czemu dziewięćdziesięciolatkowie dają się traktować jak dzieci, ale jest to pytanie, które towarzyszy mi już od pierwszej części i chyba pozostanie ze mną na zawsze.

Akcja w książce jest wartka i pełna nieoczekiwanych komplikacji. Na pewno nie będziecie się nudzić podczas czytania. Wręcz przeciwnie, trudno będzie Wam złapać oddech. Końcówka natomiast gwarantuje nam, że w kolejnej książce też nie zabraknie emocji, a historia, w którą wmieszał się Jacob, jest dużo bardziej zawiła i niebezpieczna, niż wydawało się na początku. Najwyraźniej dziadek Portman jeszcze nie raz nas zaskoczy, ale co ważniejsze, jego wnuk nie pozostaje w tyle. 

Hafsah Faizal - Łowcy płomienia

Dobra i czysta jak łza Łowczyni, która codziennie naraża życie, by wykarmić mieszkańców swojej wioski. I przerażający asasyn, morderca niewinnych, Książę Śmierci, którego dłonie są tak splamione krwią, jak jego serce przepełnione jest mrokiem. Ich losy splotą się ze sobą podczas niebezpiecznej podróży przez wyspę Sharr, pustynne serce wszelkiego zła, zepsucia i klątwy, która odebrała ludziom magię i pogrążyła ich świat w chaosie.

Uuuu, jak to ładnie brzmi, prawda? Dodajcie do tego jeszcze magiczny klimat starożytnej Arabii, mistyczne stwory ze starych arabskich baśni, słodki wątek miłosny, przyjemne postaci i ciekawą historię, a Łowcy płomienia brzmią jak książka idealna. Niestety, mam względem niej mieszane odczucia. Z jednej strony podobało mi się to wszystko, o czym napisałam wyżej. Ale z drugiej... wykonanie jakoś tak siadło.

Mamy tu cudowny świat, oryginalny, bo nieczęsto zdarza się, żeby ktoś nawiązywał do mitologii arabskiej (dobra, była Buntowniczka z pustyni, ale to tylko jedna taka książka). Jest to świat ze swoją własną historią, geografią i tajemnicą, która od dziesięcioleci nie została rozwikłana. A klimatu dodaje mu jeszcze las Arz, który jest pogrążony we wiecznym mroku i ciągle się rozrasta, pochłaniając przylegające do niego wioski.

System magiczny jest... bez szału, ale całkiem okej. To znaczy, nie ma w nim nic oryginalnego, ale daje duże pole do popisu. Faizal udało się wykreować przemiłe i zabawne postaci, które grzeją serduszko (niestety nie wszystkie, bo są tu też postaci nijakie i mdłe, których imion nawet już nie pamiętam, a skończyłam to czytać wczoraj).

Do tego dostajemy jeszcze uroczy wątek miłosny, który co prawda niczym nie zaskakuje, ale... zresztą wiecie, jak to jest z tymi historiami miłosnymi w literaturze ya - niby wszystkie są takie same i od początku wiemy, jak to się potoczy, ale dalej czekamy z zapartym tchem na każdą jedną sytuację, kiedy nasza główna para zostaje sama i udaje, że nic między nimi nie ma, a jednak jest, ale może nie, a co jeśli tak.

W takim razie, co mi się tu nie podoba?

Najbardziej w książkach nienawidzę tych nierealnych sytuacji, kiedy wokół dzieje się wartka akcja, ale bohaterowie zawsze mogą w międzyczasie swobodnie porozmawiać o pogodzie, albo spojrzeć sobie głęboko w oczy. Na przykład w momencie, w którym są atakowani, mają czas, żeby przeprowadzić rozmowę, rzucić kilka zabawnych uwag i dopiero wtedy nagle przypomina im się, że "halko, tak w ogóle to jesteśmy atakowani", a wróg najwyraźniej czeka grzecznie aż do tego momentu i uprzejmie przysłuchuje się wymianie zdań.

Dodam do tego jeszcze irracjonalne i drażniące zachowanie bohaterów (szczególnie głównej bohaterki, której odpowiedzią na wszystko jest "hmm to może teraz ucieknę. Ale potem jednak wrócę"). A przy okazji, jest takim niby przekoksem, Łowcą, który chronił wszystkich ludzi w wiosce przed śmiercią i tak dalej, a na samym początku autentycznie co chwilę trzeba ją ratować z opresji.

Ale tak naprawdę to, co raziło mnie najbardziej, to niedoróbki i niedociągnięcia. Nieładna składnia zdań tak strasznie działała mi na nerwy. Zakładam, że to wina tłumaczenia, bo niektóre zdania brzmiały, jakby je żywcem przepisano z angielskiego na polski.

Dobra. Może Was zaskoczę, ale pomimo tych wszystkich niefajnych rzeczy, które raziły moje oczy i raniły serduszko, Łowcy tak naprawdę całkiem mi się podobali. Wpadłam po uszy w ten mroczno-fantastyczny klimat. Na tyle, że dalej myślę o tej książce i najchętniej od razu przeczytałabym drugą część.

Jenny Blackhurst - Noc, kiedy umarła

Cała historia zaczyna się w dzień ślubu Evie. Dziewczyna dopiero co powiedziała "tak" zakochanemu w niej po uszy Richardowi, ma na sobie przepiękną, koronkową suknię ślubną, goście bawią się kilka metrów dalej, wprost wymarzona sceneria... żeby skoczyć z klifu i się zabić. 

Nikt nie jest w stanie zrozumieć, dlaczego Evie postanowiła popełnić samobójstwo. Przecież była szczęśliwa, piękna i pełna życia, miała wszystko, czego dusza zapragnie, a ludzie wprost ją uwielbiali. Tylko Rebecca, jej najwierniejsza przyjaciółka, wie, czemu Evie skoczyła. Ale jeśli myślicie, że podzieli się tą wiedzą z kimkolwiek (w tym z czytelnikiem), to grubo się mylicie. Nikt nigdy nie może odkryć ich tajemnicy.

Tak więc Rebecca jako jedyna wie, czemu doszło do samobójstwa. Jest też całkowicie pewna, że Evie nie żyje (w przeciwieństwie do Richarda, który postanowił za wszelką cenę odnaleźć swoją żonę, albo przynajmniej odkryć, co doprowadziło ją do tak drastycznego kroku). Jednak pewnego dnia niespodziewanie Rebecca dostaje wiadomość od... Evie. 

Blackhurst nie zdradza zbyt wiele na raz, stopniowo rozbudowuje swoją historię, pozwalając nam powoli odkrywać nowe fakty, które coraz bardziej komplikują sytuację, a najlepsze kąski zostawia na sam koniec. Co prawda, w miarę szybko domyśliłam się niektórych "składowych" tej wielkiej tajemnicy. Na szczęście w książce było jeszcze tak dużo innych wątków, wydarzeń i zwrotów akcji, których zupełnie się nie spodziewałam, że nie odebrało mi to radości z czytania. 

Historia jest przedstawiona na dwóch płaszczyznach - teraźniejszości i przeszłości. W teraźniejszości za sprawą Rebecci oglądamy zmagania Richarda, który próbuje rozwiązać zagadkę śmierci  Evie i odkrywa coraz to nowe poszlaki, które każą mu zastanowić się, czy faktycznie ją znał. Oraz zmagania samej Rebecci, która nagle została całkiem sama bez swojej najlepszej przyjaciółki, lepszej połówki, wokół której dotychczas kręciło się jej życie. 

W retrospekcjach natomiast poznajemy głównie przeszłość Evie, o której nie chcę nic mówić, bo wszystko to ma wpływ na historię i Wasze spojrzenie na główne bohaterki, które będzie się zmieniało za każdym razem, gdy poznacie nowe fakty i mroczne tajemnice. A przynajmniej tak było w moim przypadku.

Noc, kiedy umarła była moją pierwszą książką Blackhurst i zdecydowanie zachęciła mnie do dalszej znajomości z autorką. To porządna dawka emocji z dobrą tajemnicą (a raczej kilkoma tajemnicami), zawiła, skomplikowana, wciągająca i taka... niebanalna. A zakończenie było po prostu cudowne!

To jak, chcecie się dowiedzieć, co tak naprawdę wydarzyło się tej nocy, kiedy Evie umarła?

Alex North - Szeptacz

Gdy Rebecca niespodziewanie umiera, ani jej mąż, Tom, ani mały synek, Jake, nie mogą poradzić sobie ze stratą. Ojciec i syn nigdy tak naprawdę nie potrafili odnaleźć wspólnego języka, a teraz zostali na świecie całkiem sami i zdani tylko na siebie nawzajem. 

Tom postanawia wyprowadzić się z dotychczasowego domu, który jest pełen wspomnień i śladów obecności Rebecci, do małego miasteczka Featherbank, w nadziei, że w nowym miejscu uda im się wrócić do normalnego życia. Niestety okazuje się, że gorzej nie mogli trafić, bo miasteczko ma swoją upiorną historię, która właśnie zatacza koło.

Dwadzieścia lat wcześniej w Featherbank zaginęło pięciu małych chłopców. Zanim zostali porwani, skarżyli się, że w nocy pod ich okna zakradał się potwór, który do nich szeptał. Ciała czterech z nich zostały odnalezione, jednak piątego już nigdy nikt nie widział. Ostatecznie porywacz i morderca został zatrzymany i zamknięty w więzieniu. Jednak teraz, dwadzieścia lat po makabrycznych wydarzeniach, znika kolejny chłopiec, który również przed porwaniem słyszał szepczącego przy jego oknie potwora. Czy Szeptacz powrócił? 

Z początku trudno było mi się przekonać do tej powieści, ale potem w pewnym momencie zaskoczyłam i dałam głębokiego nura w historię. Książkę czyta się szybko, jest napisana ładnie i lekko. Autor umiejętnie zbudował napięcie, powoli wprowadzając przyprawiające o ciareczki wydarzenia i postaci, a przed samym punktem kulminacyjnym emocji miałam tyle, że musiałam na chwilkę ją odłożyć, odetchnąć i powtórzyć parę razy "OMG OMG OMG", bo już nie dawałam rady.

Na klimat tej książki składa się tyle strasznych elementów - chłopcy, mieszkający w podłodze, wyimaginowane (czy aby na pewno?) dziewczynki, upiorne głosy i skrzypiące deski, czyli wszystkie rzeczy, które przerażają mnie najbardziej na świecie i które sprawiłyby, że wyprowadziłabym się z nowego domu już po pierwszej nocy. To nie tak, że ta książka to horror (tak naprawdę nie jest nawet straszna i możecie ją spokojnie czytać wieczorem), ale potrafi być naprawdę niepokojąca.

Choć główną postacią jest Tom (który jest też pierwszoosobowym narratorem), moim zdaniem dużo ciekawszy okazał się jego synek. Mały Jake, zamknięty w swoim świecie, otoczony przez wymyślonych przyjaciół, trudny w komunikacji, inny niż "zwykłe" dzieci, nad wiek dojrzały. A przy okazji odrobinę przerażający. Żadna inna postać nie jest tak barwna i ciekawa jak on, chłopiec, który jest niejako osią historii i większości dziwnych, niedających się wyjaśnić wydarzeń. 

Jeśli chodzi o wątek kryminalistyczny, to było go bardzo mało. Dostajemy niewiele informacji odnośnie śledztwa, które przez większość czasu polega głównie na przeczesywaniu okolicy i rozmawianiu z sąsiadami. A potem nagle wszystko zaczyna dziać się błyskawicznie, zagadka rozwiązuje się sama, a końcówka to już po prostu bieg w linii prostej bez żadnych przeszkód, co zupełnie mi się nie podobało. 

Szeptacz jest miłą i przyjemną książką z dawką emocji i adrenalinki, ale niczym więcej. Zdecydowanie nie jest to jakaś super hiper, extra, najlepsza rzecz, jaką w życiu czytałam. Nie jest też wcale tak straszna i przerażająca, jak się spodziewałam. Nie zrozumcie mnie źle, ta książka naprawdę mi się podobała, historia była ciekawa, a do tego autor umiejętnie grał na emocjach czytelnika, ale to tylko niezobowiązująca chwila rozrywki, która nie wywołała u mnie żadnych szczególnych zachwytów. 

Adam Kay - Świąteczny dyżur

Niby do świąt zostało jeszcze półtora miesiąca, ale ja już miałam okazję poczuć ich klimat dzięki nowej książce Adama Kay'a - Świąteczny dyżur. Na początku powiem tylko, że nie czytałam jego pierwszej książki (czemu? nie mam pojęcia, ale muszę to jak najszybciej zmienić!), niemniej jednak zupełnie nie przeszkadzało mi to w delektowaniu się drugą.

Już sam wstęp mnie rozbawił i miałam nadzieję, że dalej będzie tylko lepiej - na szczęście się nie zawiodłam. Kay zręcznie wprowadza nas w okołoświąteczne szpitalne zamieszanie, przedstawiając anegdotki ze swojego siedmioletniego doświadczenia w zawodzie lekarskim (podczas gdy KAŻDE święta spędził na dyżurze), okraszone lekarskimi świątecznymi żarcikami (nic więcej nie powiem, żeby nie psuć Wam zabawy).

Są tu historie zabawne, obrzydliwe (a jednak dalej zabawne!), ale też smutne i głębokie. Ta książka wywołuje całą gamę emocji - będziecie się śmiać, czasem złapie Was wzruszonko, a innym razem ogarnie niepohamowana chęć, żeby palnąć się w czoło i kręcić głową nad ludzką głupotą. Kay pracował na oddziałach ginekologiczno-położniczych, także możecie mieć pewne wyobrażenie o tym, jakiego typu anegdotki mógł zamieścić w swojej książce. Ale nie ograniczał się tylko do swojej specjalizacji, niektóre historie dotyczą ogólnie pracy i warunków w szpitalach, wpływu zawodu lekarskiego na życie osobiste, albo są luźnymi przemyśleniami na temat ludzkości, polityki i życia. A wszystko to zostało przedstawione w formie krótkich, błyskotliwych historyjek, które w głównej mierze będą wywoływać w Was niekontrolowane wybuchy śmiechu (powtarzam, że w głównej mierze, bo było tu też parę mocnych, głębokich i niekoniecznie zabawnych momentów).

Dodatkowo, podczas czytania Świątecznego dyżuru naprawdę ogarnął mnie ten bożonarodzeniowy nastrój (chyba nie do końca taki był zamiar autora, ale jednak!). Świąteczne książki powinno się czytać tylko w święta, bo teraz czeka mnie półtora miesiąca smutnego i niecierpliwego oczekiwania (chyba, że zdążę położyć rączki na poprzedniej książce Kay'a, może wtedy nie aż tak smutnego).

To cudownie zabawna, miła i przyjemna książka, ogromna dawka rozrywki w niewielkiej objętości. Aż żałowałam, że skończyła się tak szybko. Z drugiej strony, jest tam trochę poważnych tematów, ale nie na tyle, żebyście popadli w głęboką zadumę, depresję i nie mogli cieszyć się z zabawnych historii. A szata graficzna jest cudowna, pomysłowa i... również zabawna. Jeśli szukacie szybkiej lektury z dawką dobrego humoru, to Świąteczny dyżur na pewno Was nie rozczaruje. I wcale nie musicie znać się na medycynie, Kay wszystkie nawet najtrudniejsze lekarskie terminy wyjaśnia w jasny (i przezabawny) sposób.

Daria Górka - Aż do śmierci

Opis na tyle okładki mówi, że ta książka "to głos oddany kobietom, które głosu nigdy nie miały".

Które cierpiały w milczeniu. Bo bały się, że nikt im nie uwierzy. Że zostaną uznane za złe żony. Że Bóg odwróci się od nich, gdy postanowią wyrwać się z koszmaru i złamać przysięgę małżeńską. Że odbiorą im dzieci. Bo strasznie wstydziły się swojej bezsilności i "słabości". Bo nie zdawały sobie sprawy z tego, jak niesamowicie naprawdę są silne. 

Powiedzmy sobie szczerze, jak długo bylibyśmy w stanie wytrzymać poniżanie, upokarzanie, pranie mózgu, słuchanie, że jest się nic niewartym śmieciem, bicie, gwałty? I to wszystko w swoim własnym domu, miejscu, które powinno być bezpieczną przystanią pełną spokoju i miłości. A niektóre z tych kobiet znosiły to przez ponad trzydzieści lat!

Ta krótka książka niesie ze sobą tak ogromne pokłady emocji, złości, bezsilności, strachu, bólu, wstydu. Osiem kobiet przedstawia w niej swoje potworne historie, opowiada o tym, jak przez lata były traktowane gorzej od rzeczy, jak były bite, zmuszane do prostytucji, cięte nożami(!). Pokazuje rany na ich ciałach, ale też dużo gorsze - rany na duszy, które być może już nigdy do końca się nie zagoją. W końcu lata spędzone w cierpieniu doprowadziły bohaterki tej książki do ostateczności, do finałowego aktu zrodzonego z desperacji, kiedy postanowiły się obronić i zabiły swoich oprawców. 

Teraz odsiadują wyroki za morderstwo. Daria Górka nie próbuje umniejszać ich roli jako morderczyń. Zresztą, żadna z nich też nie. Wszystkie zgodnie twierdzą, że zasłużyły na karę. Że zabójstwo nie było rozwiązaniem ich problemów. 

Racjonalni ludzie będą zadawać pytania "Czemu wcześniej czegoś z tym nie zrobiły?", "Czemu nie odeszły, zanim było za późno?". W końcu są infolinie, są placówki, które pomagają ofiarom przemocy domowej. I właśnie na te pytania Górka szuka odpowiedzi w swojej książce. Próbuje zrozumieć, co kierowało tymi kobietami, odnaleźć ich perspektywę.

Łatwo nam mówić, że "na ich miejscu zachowalibyśmy się inaczej". Ja sama chciałabym myśleć, że gdybym kiedykolwiek spotkała się z przemocą ze strony mojego partnera/męża, zareagowałabym od razu, rzuciła to wszystko i odeszła. Ale tak naprawdę nikt, kto nie był w takiej sytuacji, nie wie, jak by się zachował. Mam nadzieję, że nigdy się w niej nie znajdę i Wam również życzę, żebyście nie musieli na własnej skórze doświadczać takiego horroru. Ale z tego powodu prawdopodobnie nigdy nie będziemy mogli na prawdę odpowiedzieć sobie na te pytania.

To bardzo mocna i przejmująca pozycja, wzbudzająca w czytelniku wiele emocji. Niektóre zdania autentycznie sprawiały, że krew mnie zalewała. Inne doprowadzały mnie do łez. Oprócz wywiadów ze skazanymi kobietami, Górka umieściła w książce również wypowiedzi psychologów, pracujących z ofiarami przemocy domowej, strażników w więzieniach dla kobiet, prawnika, który zajmuje się między innymi ich obroną w sądzie. 

Moje główne przemyślenia po lekturze Aż do śmierci? Takie sytuacje zdarzają się zdecydowanie zbyt często. Być może nawet w naszym najbliższym otoczeniu. Może po prostu nie zdajemy sobie z tego sprawy. Ale jeśli kiedykolwiek zauważycie takie przesłanki u kogoś z Waszych najbliższych, Waszych sąsiadów, albo nawet przypadkowych ludzi na ulicy, nie stójcie bezczynnie. Reagujcie. Nie ma wymówek, że "to ich życie", że "nieładnie się wtrącać". Nieładnie jest prać swoją żonę po mordzie. Nieładnie jest pozostawać obojętnym.

Chciałabym, żeby jak najwięcej osób przeczytało tę książkę, bo w naszym społeczeństwie istnieje niestety takie przeświadczenie, że o brzydkich rzeczach nie powinno się mówić otwarcie. Że coś, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami, to nie nasza sprawa. A Aż do śmierci otwiera nam oczy na wielkie dramaty, które nie mają prawa bytu. I które mogłyby się zakończyć dużo mniej dramatycznie, gdyby ich ofiary (tak, te morderczynie to dalej ofiary) w porę otrzymały pomoc. 

Aleksandra Stanisławska, Piotr Stanisławski - Fakt, nie mit

Z całego serduszka kocham książki, które w przystępny sposób tłumaczą zawiłe i często niezrozumiałe dla zwykłego śmiertelnika naukowe niuanse. Uwielbiam też książki, które uczą mnie nowych rzeczy i otwierają oczy na sprawy, o których nigdy wcześniej nie słyszałam, a które są naprawdę ciekawe (jak na przykład chemtrails - wygooglujcie to sobie).

I to wszystko jest w tej książce! Po pierwsze, jest napisana tak lekko i zabawnie, że autentycznie, śmiałam się co drugi akapit i czytałam ulubione fragmenty na głos mojemu bratu, aż w którymś momencie zaczęłam mu po prostu czytać całą książkę jak leci. Po drugie, wszystkie te naukowe aspekty są bardzo ładnie przedstawione, tak by zrozumiało je szerokie grono odbiorców.

A po trzecie, książka nie porusza jakichś dziwnych tematów z kosmosu, które zupełnie nas nie dotyczą (chociaż nie mam nic do kosmosu, to też bardzo ciekawe miejsce), tylko bieżących, bardzo kontrowersyjnych i wzbudzających wiele sprzecznych emocji spraw. Czy szczepionki to faktycznie zło, które zabija dzieci? Czy pomidory GMO zaszczepią w naszym DNA zmutowane komórki? I czy mikrofalówka może nas napromieniować i zmienić w kolejnych zielonych, napakowanych Hulków? Nie jesteście do końca pewni? W takim razie lećcie do księgarni!

Ale tak naprawdę nie chodzi tutaj tylko o interesujące ciekawostki i bzdurne pseudonaukowe teorie, które bawią do łez. Bardzo chciałabym, żeby ta książka otworzyła ludziom oczy na to, że niektóre rzeczy, które robimy są naprawdę złe, szkodliwe i niezdrowe, ale nie chcemy słuchać o ich negatywnym wpływie. A z drugiej strony, jak na ironię, panicznie boimy się rzeczy, które nie są w stanie nas skrzywdzić.

Oczywiście, książka ta podobała mi się tak niesamowicie, ponieważ w każdej jednej kwestii zgadzam się z jej autorami. Natomiast wielcy fani teorii spiskowych, antyszczepionkowcy, antyGMOwcy i płaskoziemcy na pewno okrzykną ją herezją i kłamstwem. Teorie spiskowe i różnej maści pseudonauki to dla mnie w ogóle tak przezabawna sprawa. Robiłam na studia prezentację o płaskoziemcach i byłam autentycznie oczarowana tym, jak głupie rzeczy mogą przyjść ludziom do głowy i jak jeszcze głupszymi rzeczami mogą je tłumaczyć.

Przepraszam, jeśli właśnie uraziłam czyjeś przekonania, ale w tym temacie będę akurat bardzo stronnicza. Tym bardziej, że trochę już słyszałam o rzeczach, o których traktuje ta książka (kłaniają się moje cudowne studia) i mogę Wam potwierdzić, że państwo Stanisławcy nie kłamią. A jeśli nie ufacie moim naukowym kompetencjom (nie winię Was), to może przekona Was fakt, że podczas pisania autorzy konsultowali się z legitnymi naukowcami z różnych polskich uczelni, którzy znają się bardziej niż pan z facebooka.

Zdecydowanie jest to pozycja, którą wcisnę wszystkim znajomym (bo jest super śmieszna i ciekawa!) i mojej mamie, bo nasze batalie na temat jajek bez GMO (które ona każe mi kupować, a których ja nie czuję potrzeby kupować, bo to tylko chwyt marketingowy) na razie nie zostały rozstrzygnięte.

Polecam ją wszystkim, którzy chcą pozbyć się bezpodstawnych obaw, rozsiewanych przez podejrzane stronki internetowe, wszystkim, którzy chcą utwierdzić się w przekonaniu, że dobrze zrobili, szczepiąc swoje pociechy, a także tym, którzy chcą po prostu pośmiać się, czytając, jak to światowy rząd kontroluje nasze umysły.

Soren Sveistrup - Kasztanowy ludzik

Kasztanowy ludzik wciągnął mnie od pierwszej strony. To nie jedna z tych historii, gdzie akcja rozwija się powoli i momentami może być trochę nużąca. Już od samego początku dostajemy ogromną dawkę napięcia, makabrycznych scen i emocji. 

Kiedy pierwsza kobieta zostaje zamordowana w swoim własnym ogródku, a śledczy znajdują przy jej zwłokach figurkę z kasztanów, nikt jeszcze nie wie, jak poważna okaże się ta sprawa. Ciało jest zmasakrowane, widać, że ofiarę torturowano przed śmiercią, jednak nie to sprawia, że morderstwo staje się nagle tak sensacyjne. Okazuje się bowiem, że ma powiązania z głośną sprawą porwanej rok wcześniej dwunastoletniej córki pani minister, której ciała (to znaczy dziewczynki, nie pani minister) nigdy nie odnaleziono. I że nie będzie to jedyne morderstwo, podczas którego pojawi się kasztanowy ludzik.

Do sprawy zostają przydzieleni Naia Thulin i Mark Hess. Ona nudzi się w zacofanym wydziale zabójstw i stara o przeniesienie do walki z cyber-przestępczością. On zostaje za bliżej nieokreślone uchybienia oddelegowany z Europolu z powrotem do Kopenhagi, która kojarzy mu się jedynie ze smutną przeszłością. Ta sprawa będzie dla nich i dla całej policji ogromnym wyzwaniem. Wydaje się, że morderca cały czas jest o krok przed śledczymi, manewruje nimi, podrzuca im fałszywe tropy i doskonale bawi się ich kosztem. 

Przyznaję bez bicia, że nie jestem największym znawcą kryminałów, więc moja opinia może być zawyżona, ale nie mogłam doszukać się w tej książce żadnych negatywów. Napięcie było umiejętnie budowane, komplikująca się coraz bardziej intryga nie pozwalała oderwać się od historii. Zakończenie jest tak emocjonujące, że ostatnie rozdziały pochłaniałam w środku nocy, żeby już w końcu dowiedzieć się wszystkiego! Rozwiązanie, którego nie spodziewałam się tak naprawdę do ostatniej chwili, spójnie połączyło ze sobą wszystkie wątki. A przy okazji ten klimat smutnej, szarej, jesiennej Kopenhagi, ciągle zalanej strugami deszczu, tak idealnie pasował do historii, która też jest zdecydowanie ponura. 

Co do bohaterów, to nie zapałałam do nich jakąś szczególnie wielką miłością, ale wydaje mi się, że to specjalny zabieg Sveistrupa. Nie mówi zbyt wiele o ich życiu, czy przeszłości, chociaż drobne hinty mają nas nakierować na to, że raczej nie było im łatwo. Zarówno Thulin, jak i Hess są indywidualistami, zamkniętymi w sobie, bez przyjaciół, trochę odpychającymi i ekscentrycznymi, ale równocześnie bardzo oddanymi pracy i dobrymi w tym, co robią. Wcale nie przeszkadzał mi fakt, że ich prywatne życie nie było jakoś szczególnie rozkładane na czynniki pierwsze, bo dzięki temu mogłam bardziej skupić się na głównej historii, ale z drugiej strony autor naprawdę umiejętnie wykreował swoich głównych bohaterów, operując jedynie niewielką dawką informacji na ich temat.

Przeczytałam wiele opinii, że to idealna książka na jesienny wieczór. Moim zdaniem, to idealna książka na każdy wieczór, popołudnie czy poranek, niesamowicie wciągająca, klimatyczna, bardzo dobrze napisana. Na pewno zafunduje Wam dużą dawkę emocji i doskonałą rozrywkę. 

Guillaume Bailly - Nekrosytuacje. Perełki z życia grabarza

Na początku muszę przyznać, że po prostu kocham czarny humor. Dlatego, kiedy zobaczyłam zapowiedź Nekrosytuacji, pomyślałam, że oto powstała lektura wprost idealna - bo i okładka piękna, i środek zapowiada się tak kusząco, a w dodatku została napisana przez autentycznego, prawdziwego grabarza! Już wyobrażałam sobie, jak to będę się śmiała w głos z tych wszystkich czarnych żartów, bo nie ukrywajmy, ale cmentarze to temat rzeka, jeśli o takie żarty chodzi (mam nadzieję, że nie zabrzmiałam strasznie źle).

Niestety, przez większość czasu między mną a książką panowała martwa (hehe) cisza. Znalazło się w niej co prawda parę śmiesznych historii (na przykład wzmianki o zombie, czy mówiłam już, że kocham zombie?), ale zdecydowana większość wcale nie poprawiała humoru. Wręcz przeciwnie. Pojawiły się tam historie naprawdę smutne. A jeśli nawet nie smutne, to na pewno skłaniające do refleksji. 

Jak to w ogóle wygląda? Bailly serwuje nam kilkanaście historii i anegdotek z własnego życia lub zaczerpniętych z opowieści kolegów po fachu. Niektóre mają kilka stron, inne kilka linijek, czasem to jakiś grabarski "żarcik", albo zdanie, które grabarze słyszą zdecydowanie za często. Tak jak powiedziałam, faktycznie pojawiło się w książce parę "perełek", przy których parskałam śmiechem, ale były też historie zupełnie nieśmieszne i takie, których w ogóle nie zrozumiałam. Wiecie, parę zdań bez żadnej puenty, bez których książka nic by nie straciła.

Nekrosytuacje czyta się bardzo szybko i to duży plus! Nie były co prawda aż taka potworne, żebym modliła się, żeby jak najszybciej skończyć, ale też na szczęście nie poświęciłam na nie zbyt dużo czasu. Możecie machnąć całą książkę w dwie godzinki, albo czytać sobie po dwie-trzy anegdotki na raz, bo nie są ze sobą w żaden sposób powiązane. Książka jest napisana w bardzo przystępnej formie, prosto, ale ładnie. Bez zbędnego rozkładania wszystkiego na czynniki pierwsze. Bailly w sumie zazwyczaj nawet nie komentuje swoich historii, pozostawiając nas sam na sam z naszymi własnymi wnioskami i przemyśleniami.

Można się z niej dowiedzieć na pewno wielu ciekawych rzeczy o tym, jak wygląda praca grabarza (na przykład, że to niekoniecznie zgarbiony staruszek z trzema włosami na krzyż, który śpi na cmentarzu, a groby kopie pod osłoną nocy przy upiornym pohukiwaniu sowy). Okazuje się, że to zawód jak każdy inny. Chociaż niekoniecznie, bo jest przecież tak poważnie obciążający psychicznie. Grabarze codziennie muszą obcować ze śmiercią, stratą, rozpaczą. I właśnie to ostatecznie uświadomiła mi ta książka - że zawód grabarza jest potwornie trudny i niedoceniany. A przecież nikt z nas nie chciałby być na ich miejscu.

Podsumowując - jeśli chcecie śmiać się do łez przez całe 250 stron książki, to... wybierzcie inną książkę. Natomiast, jeśli taki temat choć trochę Was interesuje i chcecie się dowiedzieć nowych rzeczy, to to zdecydowanie jedna z nielicznych pozycji w tej tematyce, więc powinniście po nią sięgnąć. Przy okazji, to też swojego rodzaju portret psychologiczny. Naprawdę dobrze pokazuje, jak ludzie radzą sobie (albo właśnie nie radzą) ze stratą bliskich.

Samantha Shannon - Zakon Drzewa Pomarańczy

Już od tak dawna marzyłam, żeby wziąć tę książkę w ręce, otworzyć i zanurzyć się w pięknie wykreowanej, fantastycznej historii o... smokach! I w końcu nadszedł ten moment! Czy Zakon spełnił moje oczekiwania??

Shannon zabiera nas w swojej powieści do świata zagrożonego powrotem Bezimiennego, potwornego monstrum, które przed wiekami wyłoniło się spod Góry Trwogi i prawie zniszczyło ziemię. Świata, który boi się kolejnej wojny z wyrmami i Żałoby Wieków. Świata, w którym krwawe żniwo zbiera smocza gorączka, a dwie zupełnie przeciwne sobie religie doprowadziły do podziału na dwa odizolowane od siebie kontynenty.

Sabran jest królową Inys, na której barkach spoczywają losy ludzkości. Religia Cnót głosi bowiem, że dopóki ród Berethnet (czyli jej ród) trwa, dopóty nie powróci Bezimienny. Ead to czarodziejka, wyszkolona zabójczyni, ukryta na dworze Inys w szatach pokojówki, członkini tajnego Zakonu, z którego istnienia większość świata nawet nie zdaje sobie sprawy. Obydwie zostały wychowane w nienawiści do smoków, wyrmów, w których trzewiach płonie wieczny ogień i których jedynym celem jest sianie spustoszenia oraz przynoszenie śmierci. Sługów Bezimiennego. Tane natomiast mieszka po drugiej stronie oceanu, w kraju, gdzie smoki otaczane są czcią i uwielbieniem. Całe życie poświęciła nauce, żeby dostąpić najwyższego zaszczytu i zostać... jeźdźcą smoków.

Loth, przyjaciel Sabran, spadkobierca Złotoborzy, zostaje wysłany w roli posła na niebezpieczną misję, która najprawdopodobniej skończy się jego śmiercią. A Niclays Roos to zapijaczony naukowiec z długami, aspirujący na alchemika, który stracił miłość swojego życia i od tego czasu stacza się coraz bardziej na dno. Ale dalej potrafi nieźle namieszać.

Czasy są niepewne. Wyrmy coraz częściej budzą się ze snu, w który zapadły po Żałobie Wieków. Krążą plotki, jakoby na niebie można zobaczyć wielkie zachodnice, najbardziej oddanych żołnierzy Bezimiennego. Bluźniercy mówią nawet, że to nie od płodności Sabran jest uzależniony powrót potwora. Czy podzielony świat jest gotowy na bitwę ze swoim największym wrogiem?

Dobra, całkiem obszerne to wprowadzenie. Przejdźmy do konkretów. To mocno feministyczna pozycja - mamy tu do czynienia nie z królestwem, a z królewiectwem, rządzonym przez pokolenia kobiet, z Zakonem sióstr wyznających wiarę w Matkę, a troje kluczowych głównych bohaterów to również kobiety. O Lothcie prawie nic nie ma, a Niclays... niezbyt rozumiem jego dużą rolę w czymkolwiek.

Świat jest bardzo ładnie wykreowany, z rozbudowaną historią i tradycją, ale opisy skupiają się głównie na wschodnim kontynencie, podczas gdy ten zachodni wydał mi się dużo ciekawszy i bardzo chętnie dowiedziałabym się o nim więcej. Nazwy geograficzne są super cudowne i inspirujące, mapka wygląda pięknie. Shannon zbudowała mocne fundamenty pod naprawdę dobre uniwersum, mam nadzieję, że jeszcze z niego skorzysta i wyciśnie z niego dużo więcej. 

Co do systemu magicznego, to jest całkiem dobrze przedstawiony, jeśli chodzi o funkcjonowanie świata, wyjaśnienie pochodzenia wyrmów, smoków, Bezimiennego i samej magii. Kuleje natomiast, gdy trzeba opisać, jak ludzie z tej magii korzystają. W sumie w ogóle nie ma tu jakiegoś głębszego opisu sposobu, w jaki funkcjonuje "czarowanie". A szkoda, bo dla mnie to istotna część fantasy.

Książka jest bardzo ładnie napisana, dialogi są naturalne, opisy obrazowe. No i "zachodnice" to najcudowniejsza nazwa dla smoka na świecie! Niestety, niekiedy zdarzało się, że zdania były bardzo źle złożone, a powtórzenia aż bolały. Wiecie ile razy w dwóch linijkach można użyć pochodnych słowa "prawda"? Wystarczająco dużo, żeby czytało się to nieprzyjemnie. 

Ogromnym minusem tej książki było... zakończenie. Kiedy przez tysiąc stron wszystko zmierza do wielkiego finału, to nie można sobie tak o rozwiązać akcji w stron dwadzieścia. No halo. Tak się nie robi! W ogóle wszystko przychodziło wszystkim zbyt łatwo. Straszne questy, które teoretycznie nie miały najmniejszej żadnej nadziei na powodzenie, to dla bohaterów bułka z masłem i kończyły się, jeszcze zanim się zaczęły. Wielka bitwa trwa tak krótko, że to aż smutne. Moim zdaniem lepiej byłoby zrobić z tego duologię, ale przynajmniej odrobinkę skomplikować... cokolwiek, bo to było po prostu rozczarowujące. Nie mogę nawet powiedzieć, że przewidywalne, bo naprawdę nie mogłam przewidzieć, że wszystko zawsze będzie się kończyło tak szybko. 

Jeśli jestem trochę krytyczna wobec tej książki, to tylko dlatego, że miałam co do niej ogromne wymagania, podbite jeszcze przez wszystkie pozytywne recenzje i dłuuuugi czas oczekiwania. Ostatecznie jestem zadowolona, ale niekoniecznie zachwycona. Chociaż, jak można narzekać na książkę, w której podstawowym motywem są smoki? <3 Ale właśnie! Zdecydowanie za mało tych smoków! Proszę następnym razem zrobić z nich głównych bohaterów!

Margaret Rogerson - Magia cierni



Elizabeth całe swoje życie spędziła w bibliotece. I niech mi ktoś powie, czy może istnieć cudowniejszy sposób na życie? Ale, ale, żeby było jeszcze lepiej, nie jest to taka zwykła biblioteka. Elizabeth wyrosła pośród cichego szelestu kartek, które same się przewracają, delikatnego szeptu i pochrapywania drzemiących na półkach grymuarów. Nie przywidziało Wam się. Te książki naprawdę żyją! Mają dusze, potrafią mówić, śpiewać, są łase na komplementy, lubią zwyzywać niczego niespodziewających się przechodniów. Silniejsze mogą nawet wpływać na ludzi, mamić ich iluzjami i naginać do swojej woli.

Pewnej nocy jeden z najpotężniejszych grymuarów w bibliotece przemienia się w malefiks, magicznego potwora obleczonego w ludzką skórę, broczącego się tuszem zamiast krwią. Elizabeth zostaje posądzona o udział w sabotażu biblioteki i musi udać się na przesłuchanie do stolicy, gdzie będzie ją eskortował... pewien młody, przystojny czarodziej. Ale jeśli myślicie, że dziewczyna jest zadowolona z jego towarzystwa, to grubo się mylicie. Elizabeth dorastała w nienawiści i strachu do czarodziejów (głównie za sprawą starych ksiąg, które czytała od małego, a w których to magicy zawsze byli przedstawieni w niekorzystnym świetle i zazwyczaj pijali krew dziewic).

Okazuje się, że sprawa jest dużo poważniejsza, niż mogłoby się wydawać, a Elizabeth zostaje przypadkiem wplątana w tajemnicę, liczącą sobie przynajmniej paręset lat. Tajemnicę, która zaburzy porządek całego znanego jej świata.

Magia cierni to combo motywów, które uwielbiam (i już uprzedzam, że wszystkie są mroczne!). Mamy tu demony, które trzeba spętać w magicznym kręgu, by służyły czarodziejom w zamian za ich dusze, nekromancję, czyli zdecydowanie mój ulubiony rodzaj magii (ten temat niestety nie został w moim odczuciu wyczerpująco wykorzystany) i przerażające, stare księgi, zszyte z ludzkiej skóry, ożywione potężną magią i cierpieniem dusz, złożonych w ofierze podczas ich tworzenia. No po prostu cudownie!

Ale jeśli teraz jesteście przerażeni, to już Was uspokajam. To nie jest super mroczna szatańska biblia, która na najbliższe pół roku spędzi sen z Waszych powiek. Wręcz przeciwnie! Ta książka jest tak cudownie urocza, pełna magii, zabawna i przyjemna. Dialogi są lekkie i pełne humoru, bohaterowie na stałe znajdują miejsce w Waszych serduszkach, a wątek miłosny jest idealnie wyważony. No i halo, najważniejsza rzecz - magiczne książki, które żyją! Książka o książkach to świetna sprawa, chyba nie muszę tego nikomu tłumaczyć.

Sam świat nie jest super rozbudowany czy oryginalny, ale dostajemy wszystkie najistotniejsze informacje, trochę historii, trochę magii, trochę polityki. Reszta bazuje na znanych schematach (przywoływanie demonów uprawiał na przykład taki Twardowski), które tworzą ładne, spójne tło do historii. Jeśli szukacie skomplikowanego word-buildingu i fantasy na najwyższym poziomie, to tutaj go nie znajdziecie. Natomiast to, co jest tu naprawdę magiczne (oprócz grymuarów!) to bohaterowie. Elizabeth jest urocza i taka... dająca się lubić, Nathaniel to oczywiście udręczony samotnik po przejściach, ale jest zadziorny, i tak zabawny i słodki, że uuuaaa. I demon też jest super!

Chciałabym więcej tego świata! Chciałabym móc powrócić do jego uroczych bohaterów, do baśniowego klimatu, do szeptu grymuarów. Nie oszukujmy się, mogłabym spędzić życie w takiej bibliotece! Magia cierni to książka, którą na pewno jeszcze kiedyś przeczytam, żeby na nowo zanurzyć się w tej uroczej historii. Nie jest to książka najwyższych lotów, ale naprawdę bardzo miło się ją czyta!

Ewa Przydryga - Zatrutka


Ania wychodzi pewnego poranka na spacer i... już nie wraca. Wszystko wskazuje na to, że popełniła samobójstwo, rzucając się w fale Bałtyku: przechodnie znajdują na plaży jej telefon, ubrania złożone w równą kostkę i buty, Ania zmagała się z depresją poporodową i niewątpliwie trudną sytuacją rodzinną z przeszłości, która odcisnęła na niej piętno. Jednak Piotr nie przyjmuje do wiadomości możliwości, by jego żona mogła się zabić. Postanawia sam dojść do tego, czemu i gdzie zniknęła Ania. A im dalej zagłębi się w swych poszukiwaniach, tym więcej tajemnic wyjdzie na światło dzienne. Piotr będzie musiał zadać sobie pytanie - co, jeśli tak naprawdę nigdy nie znał swojej drugiej połówki? 


W akcję tej książki wsiąka się powoli. Początkowo dryfuje się gdzieś pomiędzy pięknymi opisami Gdańska i pierwszymi odkryciami Piotra, które stopniowo układają się w coraz bardziej wciągającą historię. Na scenie ukazują się kolejne postaci, nowe informacje wychodzą na światło dzienne i akcja przyspiesza coraz bardziej, aż do momentu, kiedy już po prostu będziecie MUSIELI się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.

Bardzo polubiłam głównych bohaterów, co ostatnio rzadko mi się zdarza. A może raczej polubiłam ich obraz, który był w książce wykreowany przez opowieści o nich, wspomnienia, wygląd domu. Niekoniecznie widać ten ich charakter podczas trwania książki (jako że ona zniknęła, a on był w depresyjnym ciągu poszukiwania). Ale to tacy mega ambitni, kreatywni ludzie, odważnie poszukujący nowych wrażeń i dreszczyku adrenaliny, których nigdy nie dopada nuda ani stagnacja. 

Jeśli chodzi o język, to jest bardzo ładny. Zdecydowanie można docenić kunszt pisarski Przydrygi w opisach Gdańska, o których już wspomniałam. Od razu widać, że autorka darzy to miejsce dużym sentymentem, aż miałam ochotę znów się tam wybrać, ale tym razem spojrzeć na miasto jej oczami, bo wydaje mi się, że gdy tam byłam, zwróciłam uwagę jedynie na piękną starówkę. Z drugiej strony, mam mieszane uczucia co do przydługich opisów w thrillerach. No bo niby nic nie wnoszą do fabuły, a poważnie spowalniają akcję, która w tego typu książce powinna być wartka i wciągająca. A jednak tak miło się je czyta! 

Pani Ewa serwuje nam dużo więcej niż tylko thriller. W swoją opowieść sprawnie wplata na przykład historyczne ciekawostki o naszym rodzimym kraju. Dodatkowo mamy tu niesamowicie rozwiniętą płaszczyznę psychologiczną - problemy rodzinne, ból po stracie najbliższych i ich wpływ na kształtowanie się ludzkiej osobowości.  A wszystko to oplecione jest w motyw muzyki i sztuki i ich znaczenia w naszym życiu. 

Ale, ale, jest w książce jedna rzecz, która niestety mnie zawiodła. I było to... zbyt szybkie zakończenie. Wiecie, jak to jest, zmierzamy całą książkę do punktu kulminacyjnego, który powinien wgnieść nas w fotel, zmiażdżyć i sponiewierać umysły, a tutaj było to takie... bez fajerwerków. Liczyłam na coś dużo bardziej wybuchowego. I to nie tak, że to jest beznadziejne zakończenie, które zepsuło całą książkę, bo było... poprawne. Tylko brakowało mi takiego pazura. 

Niemniej jednak widać, że pani Ewa podeszła do "Zatrutki" super poważnie. Sama okładka już jest przepiękna, ale do tego dochodzą jeszcze cudowne, abstrakcyjne grafiki, których styl kocham i trailer (uwielbiam książki z trailerami!). "Zatrutka" dostaje ode mnie +10 za oprawę graficzną i promocję, bo są zrobione naprawdę świetnie. Gdyby wszystkie książki były równie pięknie wydawane, świat stałby się cudownym miejscem!

Laura Kneidl - Jednak mnie kochaj

Sage ucieka przed swoją straszną przeszłością z rodzinnego miasta na drugi koniec Stanów, do Nevady, gdzie rozpoczyna studia. Nie ma pieniędzy, nie chce prosić o pomoc rodziców, więc ostatecznie sypia w aucie i utrzymuje się jedynie z produkcji biżuterii, którą sprzedaje na etsy. Nie zna też nikogo na uniwersytecie ani w ogóle w tym stanie. Zaaklimatyzowanie się w nowej sytuacji dodatkowo utrudniają jej traumatyczne wydarzenia z przeszłości, które sprawiają, że czasem przerastają ją nawet najprostsze czynności i zwykłe kontakty z ludźmi. A raczej zwykłe kontakty z mężczyznami.

Los uśmiecha się do niej, gdy poznaje April, z którą szybko zaczyna się przyjaźnić. Niestety, April ma starszego brata, Lucę, wysokiego, wysportowanego, przystojnego, pewnego siebie, z tatuażami. Innymi słowy, uosobienie wszystkich lęków Sage. Z początku dziewczyna nie jest nawet w stanie przebywać z nim w jednym pomieszczeniu. Okazuje się jednak, że za grubym, niedostępnym murem amanta, który bawi się z dziewczynami przez jedną noc i nigdy więcej nie dzwoni, skrywa się wrażliwy, skrzywdzony przez życie chłopiec, pragnący jedynie akceptacji i miłości. Ale czy Sage, zniszczona jeszcze bardziej od niego, może mu je zapewnić? 

Bezsilność i strach wyzierające ze stron tej książki są rozbrajające. Żal ściska serce biednego czytelnika (czyli mnie), gdy obserwuje on, jak Sage miota się w pajęczynie utkanej z przeżytej traumy, braku zaufania, zniszczonej psychiki. Ale rozpiera go również duma, gdy widzi, jak dziewczyna na każdym kroku próbuje z nimi walczyć i odbudować swoje życie. 

Kneidl porusza bardzo poważny i brutalny temat jak na młodzieżówkę. I przedstawia go w obrazowy, realistyczny sposób, beż żadnego owijania w bawełnę. Ciągły strach, ataki paniki, kuriozalne i momentami wręcz niezrozumiałe zachowania, które dla kogoś z zewnątrz mogą wydawać się kompletną abstrakcją, to coś z czym będziecie musieli się zmierzyć podczas czytania tej książki.  Niby już od pierwszych stron możemy się domyślać, z czego wynika takie a nie inne zachowanie Sage, ale gwarantuję Wam, że kiedy w końcu dowiecie się, co tak naprawdę do tego doprowadziło, krew się w was zagotuje.

To jedna z tych książek, które w przystępny sposób (jeśli można w tym wypadku mówić w ogóle o jakiejkolwiek przystępności) mówią o ważnym problemie. Takim, który należy poruszać, którego nie można traktować jak tabu i który trzeba za wszelką cenę zwalczać. 

Za to z drugiej strony otrzymujemy bardzo miły i... kojący wątek miłosny (bo to w końcu romans!). Jest taki uroczy i normalny. Wiecie, nie jakiś wyolbrzymiony do granic możliwości, przesłodzony i wręcz niestrawny, tylko naturalny. Ale dalej grzejący serduszko. A przy okazji, Luca kocha książki, więc polubiliśmy się od razu!  

Niestety, na końcu Kneidl serwuje łamiące serduszko zakończenie! AŁA! Jak ja nie lubię rozwiązań tego typu - to najgorszy możliwy rodzaj cliff-hangera! Oczywiście, nic więcej Wam nie powiem, ale wait for it!