W poszukiwaniu księcia z bajki


Dziewczyny marzą o książętach z bajki. Nie wszystkie. W końcu żyjemy w czasach, w których otwarcie mówi się o homoseksualizmie, więc stwierdzenie, że wszystkie dziewczyny o takim księciu marzą, byłoby po prostu niepoprawne politycznie. Na potrzeby tego tekstu skupimy się jednak na tej części kobiet, dla których uosobieniem szczęścia i spełnieniem snów jest książę. A nie księżniczka.

Wiecie, napakowany, przystojny, z burzą blond loków i pokaźnym spadkiem po tacie-królu, i w lśniącej zbroi, i z białym rumakiem (ekhem, mercedesem). Taki, co to uratuje piękną niewiastę (tu wyobraź sobie siebie w zwiewnej sukni, wyglądającą z utęsknieniem z okna) z najwyższej wieży, oczywiście zaraz po tym, jak zabije wielkiego, strasznego smoka i otrzepie pył ze swych pięknych loków, a na końcu odjadą w stronę zachodzącego słońca. I przez całą drogę będzie deklamował wiersze miłosne.

Tylko tutaj zaczynają się problemy.

Niby czemu rzeczony mężny rycerz ma zabić smoka, a potem odjechać ze mną w siną dal na białym rumaku? Ja na przykład wolałabym, żeby przyleciał po mnie na smoku. Nie rozumiem, skąd ten hejt na biedne smoki. Co z tego, że czasem palą całe wioski pełne ludzi i bydła? Każdemu może się zdarzyć. Wielkie mi halo.

Chciałabym się załapać na taką jazdę na smoku. Ewidentnie. Widoki na pewno są lepsze. I jest szybciej. To jak takie smocze pendolino (ale bez godzinnego opóźnienia) w porównaniu do zwykłego TLK. Tylko może bez darmowej kawy.

A skąd niby będę wiedziała, że książę naprawdę jest taki mężny i dzielny? Mam to stwierdzić na podstawie zacnego sześciopaku i liczby kilogramów, które bierze na nogi, kiedy już sobie przypomni, że to ten dzień? Niech taki jeden z drugim spędzi całą noc w opuszczonym zamczysku ze strzygą. A potem pogadamy.

A zaradny na pewno będzie bardziej nie wtedy, kiedy dokręci uszczelkę, żeby przestało kapać z kranu (ale jak takiego znajdziecie, to lepiej bierzcie, żebyście potem nie musiały robić tego same), tylko, gdy przedstawi mi legitymacyjny plan działania i przetrwania na wypadek apokalipsy.

W repertuarze znajdzie się też pewnie oglądanie spadających gwiazd, trzymając się za ręce. Nie zrozumcie mnie źle, ja lubię oglądać spadające gwiazdy. Tylko po to, żeby po raz kolejny pomyśleć te same życzenia, które i tak potem nigdy się nie spełniają. Ale kiedyś w końcu trzeba przestać marzyć o tym cudownie romantycznym chłopcu, który spakuje do auta koc, tacę serów i wino i zabierze mnie na koniec świata, żeby oglądać gwiazdy. Trzeba zacząć myśleć bardziej przyziemnie. Na przykład wyobrażać sobie, że meteoryty jednak nie spalą się w atmosferze i zaczną bombardować ziemię. I skończymy jak dinozaury. Albo że to zmasowany atak kosmitów. I pewnie i tak skończymy jak dinozaury.

Nie ukrywam, mam słabość do facetów, którzy proponują, że na pierwszej randce wywiozą mnie do lasu, zamordują i zakopią. Ale dopiero po kawie. Za bardzo lubię kawę, żeby odmówić sobie tej przyjemności. Jeżeli to jakaś choroba, to możecie mnie oświecić. W końcu wiem przecież, że kawa jest niezdrowa i wypłukuje magnez z organizmu. A i tak dalej ją piję.

Ale nie, nie, to nie tak, że zupełnie niczego romantycznego nie wymagam. Dalej chcę słuchać komplementów, jak to pięknie wyglądam z rana, kiedy budzę się bez grama makijażu. Chociaż to chyba nie jest romantyzm. To jest przyzwoitość. Albo kłamstwo dla większego dobra. I tak je przyjmę. Byleby brzmiało w miarę przekonująco i zostało wypowiedziane bez zbyt widocznego obrzydzenia na twarzy.

I tak, moi drodzy, powinien, moim zdaniem, wyglądać prawdziwy książę z bajki. Takiej trochę dziwnej bajki. I chorej. Takiej pseudo-bajki nie dla dzieci, zmieszanej z horrorem i postapo, w której książę, bardziej niż księciem, jest cyborgiem z karabinem maszynowym zamiast ramienia, albo ze srebrnym mieczem do zabijania upiorów.

Neil Gaiman - Gwiezdny pył

 

Dawno, dawno temu, za górami o ośnieżonych szczytach, za lasami dostojnych świerków i wyniosłych sosen, za dolinami, kotlinami, wąwozami i łąkami pełnymi stokrotek, stała wioska Mur.

Mur nie jest jakąś pierwszą lepszą wioseczką, choć mógłby za taką uchodzić. Nie ma tam w sumie niczego szczególnego, ot, kilka chat, pola uprawne, mały sklepik i karczma. Dlaczego więc cała magiczna historia zaczyna się właśnie tutaj?
Może przyczyną jest wielki mur na skraju wioski, od którego (niespodzianka) wzięła się jej nazwa.
Może przyczyną jest fakt, że mur sprawia wrażenie, jakby stał tam zupełnie niepotrzebnie. W końcu po drugiej stronie są takie same łąki i lasy.
A może dlatego, że tak naprawdę to tylko złudne wrażenie i mur nie stoi tutaj bez powodu, tak samo jak Mur.

Otóż, to długie kamienne ogrodzenie z jednym tylko wejściem, przy którym dniem i nocą stoi straż, ma za zadanie oddzielać nasz nudny, szary, realny świat od magicznej krainy, pełnej wróżek, czarownic i chatek z piernika. Żartuję, nie było tam ani słowa o chatkach z piernika. Ale zakładam, że może tam istnieć wszystko, co wpadnie Wam do głowy i jest w jakiś sposób związane z magią.

Większość rzeczy, które dzieją się w Gwiezdnym pyle, musimy po prostu zaakceptować. Nawet jeśli zupełnie ich nie rozumiemy. Bohaterowie robią tak cały czas. Dlatego, jeśli podczas czytania nagle okaże się, że wystarczy trzymać w dłoni palący się kaganek, żeby magicznie pokonywać setki kilometrów w kilka sekund, to nie ma sensu tego niepotrzebnie roztrząsać i rozkładać na czynniki pierwsze. Mówicie po prostu "aha, ok" i lecicie dalej do momentu, w którym pojawia się gadający opos w kapeluszu. Bohaterowie znowu nie wydają się zdziwieni jego widokiem, więc Wy też nie bądźcie, tym bardziej, gdy wyjmie ze swojej aktówki zastawę do herbaty i poczęstuje znużonego wędrowca kawałkiem chleba.

Tym znużonym wędrowcem jest Tristran, który nigdy nie pasował do pozostałych mieszkańców Muru. Za bardzo był rozmarzony, za bardzo dziwny, za mało przyziemny. Chłopak nie wie, że to przez fakt, że jego matka była mieszkanką magicznej krainy. Ojciec zdradza mu tę tajemnicę pewnej nocy, gdy Tristran postanawia zdobyć dla swojej ukochanej gwiazdę, która spadła z nieba gdzieś za murem. I tak rozpoczyna się jego niesamowita podróż, którą nie mógłby się pochwalić żaden inny nudny śmiertelnik.

Podczas czytania trzeba wczuć się w specyficzny klimat Gwiezdnego pyłu, który jest niczym mniej, niczym więcej, jak baśnią. I to właśnie urzekło mnie w tej książce. Nie historia, która, nie ukrywajmy, nie jest jakoś szczególnie odkrywcza ani oryginalna. Ale właśnie to, że powieść Gaimana jest jak youtubowa kompilacja filmików o kotach. Tylko, że zamiast kotów mamy tu natłok baśniowych stworzeń, magicznych zaklęć oraz przepowiedni wymagających odpowiedniego ułożenia planet i skrzydeł nietoperza w kotle na kurzej nodze.

Oprócz tego, co drugie zdanie ma moc, żeby Was zainspirować. Co drugie słowo może poruszyć jakąś strunę w artystycznej części Waszych duszyczek. Gdybym chciała zapisać sobie gdzieś wszystkie urocze, magiczne, piękne fragmenty i cytaty, pewnie po prostu musiałabym przepisać pół książki. I właśnie dlatego bardzo ją polecam. O ile jesteście gotowi na zderzenie z dziwnym stylem pisania Gaimana. Serio, jego styl jest naprawdę dziwny. Wiem, że wielu osobom nie odpowiada. Ale uważam, że naprawdę warto.

Recenzja
Gwiezdny pył
Neil Gaiman