Niepostanowienia nienoworoczne



I znów nadszedł ten niezwykły okres w naszych życiach, kiedy głucho zatrzaskujemy ciężkie wrota za rokiem, który dał nam po dupie, oplatamy je łańcuchami i wyrzucamy klucze do mosiężnych kłódek, żeby przypadkiem nie wymknęło się stamtąd jakieś zło przeszłości a jakaś mroczna mgła nieszczęśliwych wspomnień albo życiowych porażek nie przesączyła się przez szparę między drzwiami i nie zatruwała nowego, czystego i niczym niezmąconego roku.

O tak. Całe trzysta sześćdziesiąt pięć dni do wykorzystania, do wprowadzenia wszystkich zmian, których nigdy nie udało nam się wprowadzić, do rozpoczęcia nowego, szczęśliwego życia, w którym słońce aż razi po oczach, ptaki śpiewają, miliony same wskakują do kieszeni spodni (niestety w legginsach rzadko kiedy są kieszenie, więc spodnie są niezbędne), a tłumy skandują w ekstazie Twoje imię, gdy w końcu udaje Ci się przebiec bez zadyszki całe dwieście metrów. I rzucają Ci w nagrodę ciastka pod nogi.

Przez kilka ostatnich tygodni niektórzy głośno krzyczeli o swoich postanowieniach. Inni, bardziej przezorni, udawali, że w tym roku nie będą zawracać sobie głowy takimi głupotami, bo jakoś jeszcze nigdy ułożenie gwiazd nie sprzyjało im wystarczająco, żeby wprowadzić je w życie. Ale magia tego okresu wpływa nawet na najbardziej odporne i zatwardziałe serca najbardziej przyziemnych mugolskich śmiertelników. Dlatego postanowienia, niczym mgielne ulotne twory, kształtują się gdzieś z tyłu naszych czaszek, nawet jeśli udajemy, że Mikołaj nie istnieje, na Islandii wcale nie żyją elfy a postanowienia nie mają mocy.

Jako że Puszka jest tylko moja i mogę na niej pisać cokolwiek przyjdzie mi do głowy, a Wy jesteście zmuszeni to czytać, to zamierzam przeznaczyć całe dwa akapity na użalanie się nad sobą i faktem, że rok 2016 był zupełnie nie taki, jak się spodziewałam. Pierwsza połowa wydaje mi się tak nierealna i odległa, jakby wydarzyła się w innym stuleciu (w którym jednak dalej były komputery, internety, smartfony i snapchaty). Natomiast druga połowa najpierw przywaliła mi w twarz, gdy najmniej się tego spodziewałam, a potem jeszcze parę razy skopała. A wiedziałam, że trzeba było się zapisać na kick-boxing i przynajmniej nauczyć bronić.

Jak można się było spodziewać, nie zrobiłam większości rzeczy, które chciałam zrobić (oczywiście). Moje książki nie stoją na półce w Empiku w dziale Hot, nie dostałam Nagrody Nobla z dziedziny chemii, mój blog wcale nie ma milionów czytelników, a dochody dalej pozostają na stałym, zerowym poziomie.

Dlatego też w końcu powiedziałam sobie stanowcze nie i zamiast ulegać złudnemu czarowi roku 2017, w którym wszystko jest możliwe, a małe skrzydlate wróżki spełniają życzenia jednym dotknięciem magicznej różdżki, postanowiłam, że tym razem nie postanowię sobie niepostanowienia. A żeby nie kusić losu i żeby moje niepostanowienia nie przypominały za bardzo postanowień, nie mogę ich nie postanawiać z okazji nowego roku, więc będą to niepostanowienia nienoworoczne, niepostanowione już parę dni po nowym roku. Brawo ja. Weszłam na wyższy poziom wtajemniczenia w arkany magii.

W związku z tym, zupełnie nie zwracając uwagi na fakt, że niedawno rozpoczął się kolejny rok, wcale nie postanawiam w końcu nauczyć się hiszpańskiego. Mimo, że bardzo chciałabym potrafić się porozumiewać w innym języku obcym niż angielski.

Z pełną świadomością faktu, że ubrania, jedzenie i książki kosztują bardzo dużo więcej niż jestem w stanie na nie wydać, nie postanawiam zarobić pierwszych pieniążków, robiąc to, co kocham (i nie, nie chodzi mi akurat o jedzenie... chociaż to też byłoby całkiem przyjemne).


Nie postanawiam przykładać się na studiach (chociażby nawet na tyle, żeby wiedzieć, jakie mam przedmioty w bieżącym semestrze) ani poprawiać znajomości angielskiego, mimo, że to niepostanowienie najprawdopodobniej zniszczy moją przyszłość i wszelką nadzieję na to, że mogłabym zarabiać całkiem dobre pieniądze. Które mogłabym wydawać na całkiem dobre książki. I promowanie bloga.


Z bólem serca nie postanawiam jeść mniej niezdrowych rzeczy i w ogóle mniej jakichkolwiek rzeczy, żeby zostawiać sobie więcej miejsca na czekoladę i ciastka.

Muszę przeprosić wszystkich moich wiernych fanów, którzy płaczą po nocach, gdy okazuje się, że na Puszce dalej i wciąż nie pojawiło się nic nowego, bo nie postanawiam pisać ani trochę bardziej systematycznie, jak również wprowadzać na bloga zmian, stałych cykli ani challenge'a książkowego. Ani zajmować się czymkolwiek, co w przyszłości można by na wyrost nazwać powieścią.

I nie postanawiam też bawić się w jar of happiness (to ten ładny słój, do którego codziennie trzeba wrzucać kartkę z czymś miłym, co Ci się przydarzyło, co przeczytałeś, zobaczyłeś, albo usłyszałeś) po tym jak w tamtym roku wrzuciłam do słoika trzynaście karteczek. Trzynaście na trzysta sześćdziesiąt pięć dni. To nie jest nawet 5%. Zresztą i tak byłam w to całkiem beznadziejna, bo "dzisiaj akurat nikt mnie nie wkurzył" jest mało optymistycznym opisem dnia.

(Tak naprawdę bardzo chciałabym zrobić te wszystkie rzeczy, ale jeśli złe moce - nie mylić z mrocznymi mocami Królowej Ciemności, nad tymi panuję - dowiedzą się o tym, to będą próbowały wszystko zniszczyć, zniweczyć i w proch obrócić. Stąd ta konspiracja, której teraz jesteście częścią. Mam nadzieję, że dobrze wychodzi Wam dochowywanie tajemnic.)

Przeczytaj też

0 komentarze:

Prześlij komentarz