artykuły
Zaimki dzierżawcze
Uwielbiam określenie mój chłopiec. Pomijam tutaj fakt, że faceci, z którymi się umawiam, są z reguły w wieku równym lub większym od mojego. W celach poglądowych podaje wzór matematyczny:
x y
x - mój wiek
y - wiek chłopca
Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że w powyższej sytuacji słowo chłopiec może nie być do końca odpowiednie, jako że swoje dziecięce lata mają już raczej za sobą. Przynajmniej fizycznie. Wiadomo, że, jeśli chodzi o aspekty psychologiczne, to chłopcy dorastają później od dziewczynek.
Chciałabym się jednak skupić na pierwszej części tego określenia, na słowie mój, czyli tytułowym zaimku dzierżawczym. To zwykła część mowy, niby normalna jak każda inna, krótka, niepozorna, w sumie ma tylko trzy litery i wydawałoby się, że najpoważniejszym problemem, jaki może spowodować, jest rozkmina, czy to miodowe ó czy może jednak ulowe u. A jednak potrafi wywołać burzę. Bo kiedyś, kiedy użyłam zwrotu mój chłopiec, usłyszałam w odpowiedzi: "Ale ja nie jestem niczyją własnością".
Powszechnie znanym faktem (pełno o tym artykułów w gazetach dla pań, kobiet i nastolatek) jest to, że faceci boją się zaangażowania. Że słowa takie jak miłość, związek, poznanie rodziców, klucze do mieszkania albo, nie daj Boże, dom, rodzina, dzieci czy pies, wywołują u nich panikę i bezwarunkowy odruch, zapisany w ich genach, czyli uciekanie jak najszybciej i nieoglądanie się za siebie. I usunięcie ze znajomych na fejsie. I odobserwowanie na instagramie. Wcale nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że to tylko faceci boją się angażować. Ale to też nie jest temat do rozważań w tym poście.
Faktycznie, tak to czasem bywa na tym świecie, że bycie czyimś może sprawić, że poczujemy się uwiązani i nie do końca wolni. Jakbyśmy cały czas musieli pytać kogoś o zdanie i nie mogli sami decydować o swoim życiu. A nawet jeżeli możemy podejmować własne decyzje, to i tak musimy się liczyć z drugą osobą. Prawda, brzmi to naprawdę przestrasznie. Co z tego, że to w sumie na tym polega związek. To znaczy na tym, żeby myśleć nie tylko o sobie. Między innymi. Polega też na tym, żeby się dużo tulić. I chodzić na filmy do kina.
Znaczenie zaimka dzierżawczego faktycznie można interpretować jako bycie czyjąś własnością. Jednak słownikowa definicja mówi, że jest to zaimek wskazujący na przynależność czegoś lub kogoś do danej osoby lub rzeczy. Z kolei fakt przynależenia jest jedną z wyższych wartości w piramidzie potrzeb Maslowa. Człowiek jest zaprojektowany tak, że chce gdzieś przynależeć, chce mieć swoją grupę, swoją społeczność, potrzebuje uznania i akceptacji. Czy w takim razie przynależenie do jakiejś osoby jest naprawdę takie złe? Co jest takiego strasznego w fakcie, że ktoś jest nam na tyle bliski, że, mówiąc o nas, może użyć tego małego zaimka?
Wydaje mi się nawet, że to całkiem miłe, tak być czyjąś. I nie mówię tu tylko o byciu czyjąś dziewczyną, kobietą czy żoną. Takie myślenie i skojarzenie to skutek modelu patriarchalnego, który przecież staramy się obalać. W każdym razie, w moim pojmowaniu tego fenomenu przynależności, bycie czyimś daje poczucie bezpieczeństwa, zrozumienia, swojego własnego miejsca w tym strasznym i okrutnym świecie. I zupełnie nie sprawia, że czuję się zduszona, stłamszona czy zniewolona.
Oczywiście bardzo stosowne w tej sytuacji jest użycie cytatu z Małego księcia, jako że Mały książę jest książką, z której piękne zdania wypływają potokami i próbują wlać się w każde możliwe miejsce i serduszko.
"Teraz jesteś dla mnie tylko małym chłopcem, podobnym do stu tysięcy małych chłopców. Nie potrzebuję ciebie. I ty mnie nie potrzebujesz. Jestem dla ciebie tylko lisem, podobnym do stu tysięcy innych lisów. Lecz jeżeli mnie oswoisz, będziemy się nawzajem potrzebować. Będziesz dla mnie jedyny na świecie. I ja będę dla ciebie jedyny na świecie..."
Bycie czyimś nawet brzmi dużo ładniej niż po prostu bycie.
Mój przyjaciel zawsze będzie lepszy niż przyjaciel.
Mój koteł to nie jest jakiś pierwszy lepszy kot. Mimo, że kocham wszystkie koteły tego świata.
Mój dom przestaje być tylko budynkiem (jakkolwiek patetycznie i poetycko by to nie brzmiało).
A mój chłopiec... cóż, będzie po prostu mój. I to nie w chłodnym znaczeniu zaimka dzierżawczego, tylko w znaczeniu wszystkich wspólnych chwil, obejrzanych razem seriali, godzin spędzonych na rozmowach, opowiedzianych żartów i randomowo rzuconych głupich tekstów, rzeczy, które robi się tylko razem i rzeczy, które robi się z innymi, ale dalej razem. I tego uczucia, że właśnie do kogoś się należy i ma się swój kąt na ziemi, i męską bluzę, w którą można wtulić głowę (uważając na tapetę), gdy na świecie jest źle albo gdy po prostu ma się na to ochotę.
Skoro wiedział o tym mówiący lis, to czemu dla człowieka nie jest to takie oczywiste?
Zaimek dzierżawczy nacechowany emocjami nie nadaje nam aktu własności i prawa do niepodzielnego zarządzania tą własnością. W tym przypadku zaimek przestaje być zaimkiem a staje się kolejnym dowodem przywiązania, kolejnym etapem znajomości. Kolejnym efektem oswajania. Trzeba się postarać, żeby móc stać się czyimś.