Lepszy Hades niż zima


Wiecie jak pachnie zima? Nie pytam o aromat mandarynek ani imbiru, ani goździków w grzańcu. Ani świątecznego barszczu. Ani cynamonu na ciepłej szarlotce. To byłoby za proste. Chodzi mi o powiew mrozu, dym z kominów, o ten charakterystyczny zapach szczypiącego w nos, zimowego powietrza.

Wiosna pachnie mokrą ziemią, świeżą zielenią, pierwszymi nieśmiałymi ciepłymi podmuchami, bzem w wazonie i burzą.

Lato gorącem nagrzanego asfaltu, skoszoną trawą, kremem do opalania, morską wodą, kiełbaskami na grillu. I radioaktywnymi wyziewami z wysypiska za lotniskiem.

A jesień? Jesień pachnie zimą. Jasne, pachnie też deszczem, grzybami w lesie, palonymi liśćmi i kartkami nowych zeszytów. Ale nie o tym mówię. Na początku zimę czuć tylko w nocy. Zakrada się powoli, ukradkiem, żebyśmy mogli udawać, że mamy jeszcze dużo czasu do pierwszych mrozów. Ale mój organizm, wyczulony na jakiekolwiek oznaki zimy, rozpoznaje ten ulotny powiew już pierwszej felernej nocy, zwiastującej koniec lata. I mówię Wam, znów wchodzimy w okres mroku, smutku, depresji i temperatur poniżej przyzwoitych dwudziestu stopni, wilgoci skręcającej włosy, kałuż, przemoczonych adidosków, deszczu i wilgoci, wiatru wyrywającego parasole z rąk, i wilgoci, zdania "to co dzisiaj robimy, skoro pada", powrotu na studia, zakładania na siebie dwudziestu warstw ubrań, wilgoci, mżawki, przy której głupio otwierać parasol, chociaż wkurzająco kropi na twarz, samochodu zasypanego uschłymi liśćmi, dziennego światła dostępnego przez jakieś trzy godziny. I nie wiem, czy wspomniałam już o wilgoci.

Może to dziwne, jak na królową ciemności, ale dużo przyjemniej nosi mi się czarne ubrania i mrok w czarnej duszy, kiedy na zewnątrz panują trzydziestostopniowe upały, a słonko ogrzewa buźkę. Jestem osobą z natury ciepłolubną. Tak bardzo, że zimą, w moim pokoju z kaloryferem ustawionym na maksa, ludzie mdleją z niedotlenienia i przeżywają tylko kaktusy. Chociaż jednego kaktusa kiedyś też udało mi się zabić. Nie pytajcie jakim cudem. Po prostu jestem zimnokrwistą morderczynią kwiatów. Gdyby ktoś kiedyś spytał mnie (choć nie wiem, w jakim niby celu), jaki kwiat odzwierciedla moją osobowość, to pewnie odpowiedziałabym, że kaktus. Bo lubi ciepełko. I jest gruboskórny, i ma kolce. Nie, tak serio to chodzi o ciepełko.

Przy obecnej pogodzie złe rzeczy wydają się być jeszcze gorsze, a dobre nie są tak dobre jak powinny. Przyznaję, że to głównie dlatego, że moje włosy kręcą się nawet pod tonami lakieru. Ale oprócz tego słońce umiera, nadciągają ciemne chmury, słychać rżenie demonicznych koni jeźdźców apokalipsy, gęste mgły osnuwają ziemię, a ja nawet nie mogę użyć mojego ulubionego słowa pożoga, bo przecież nie jest ciepło. Wszędzie tylko mróz i smutek, i halucynacje (nie z niedożywienia, jak w żartach o łotewskich chłopach, tylko z permanentnego zamrożenia szarych komórek). Mój grubasek nie jest jak internetowe koty z tumblra i wcale nie chce mruczeć, leżąc na moim brzuszku, kiedy ukrywam się przed zimnem w bunkrze ze wszystkich koców, jakie udało mi się znaleźć w domu. Dodatkowo, Trynek wydaje się mieć swój odrębny mikroklimat, w którym mrozy są sroższe a wiatry bardziej porywiste niż w innych częściach Gliwic. Dlatego przez ostatnie dni moich wakacji będę mentalnie przygotowywała się na tym gliwickim biegunie południowym do zbliżającej się śmierci i powoli odliczała czas do pięknego dnia, w którym włączą ogrzewanie.

Paweł powiedział, że ostatnio czytał hejt na jesienne depresyjne posty i może powinien mi go wysłać, żeby odwieźć mnie od pisania tej notki. Ale jestem małym rebelem. Jest jesień, a ja mam jesienną depresję po dwóch dniach deszczu i smutku. Niech świat wie.

Może coś z tym zrobi i stanie się wiosna.



Fot. Dean