opowiadania
Zgliszcza starego świata
Galia rozciągnęła się i przysunęła nogi do ogniska. Wyciągnęła z plecaka
konserwę. Jaki wyszukany specjał wylosowała na kolację? Gulasz wołowy?
Mielonkę? Pasztet? Wszystko smakowało tak samo. Zapomniała już, kiedy po raz
ostatni jadła coś świeżego, czego nie musiała wygrzebywać palcami z
aluminiowego pudełeczka. Rzuciła konserwę Damedowi. Wbił w wieczko pazur,
otworzył puszkę i oddał Galii.
– Skoro już tu jesteśmy, powinniśmy urządzić sobie jakieś porządne polowanie
– stwierdziła, mlaskając. Nie wierzyła wyblakłej etykiecie na konserwie.
Tuńczyk w oleju. Jasne.
– Boję się, że to raczej my staniemy się ofiarą jakiegoś polowania –
powiedziała Meve, mrugając szybko dodatkową parą oczu i nerwowo rozglądając się
dookoła.
– Mówisz tak co noc, Meve. Powinnaś przestać się martwić i zacząć
doceniać te chwile wolności, spędzone na świeżym powietrzu.
Balt parsknął z rozbawieniem znad jakiejś spalonej do połowy książki.
Galia uśmiechnęła się. Nieważne ile razy rzucała żartem o świeżym powietrzu,
zawsze znalazła się jakaś osoba, którą jeszcze bawił. Wywaliła w krzaki wylizaną
puszkę, wstała z przewróconej kłody i usiadła koło Balta.
– Co tam masz? – Spytała, spoglądając na książkę. Chłopak delikatnie
odwrócił kruszącą się stronę i pokazał ją Galii. Na zwęglonej kartce tylko w
paru miejscach widoczne były jakieś słowa wyrwane z kontekstu. Dziewczyna
ostrożnie wyjęła książkę z jego dłoni i przekartkowała ją. Nic. Nie znalazła
nawet jednego pełnego zdania, tylko pojedyncze wyrazy, urwane zwroty, albo parę
liter. – Po co ci to?
– Czytam – Balt wzruszył ramionami, ale pod powątpiewającym spojrzeniem
Galii westchnął i dodał:
– Cokolwiek. To mogą być tylko
jakieś przypadkowe słowa. Ale liczy się sam fakt trzymania książki w ręce. I
czytania. Dzięki temu czuję się bardziej… ludzko. Mniej zwierzęco.
Przy ognisku zapadła cisza. Galia patrzyła na niego przez dłuższą
chwilę, a potem oparła brodę o jego ramię i zaczęła razem z nim przeglądać…
czytać książkę. Drewno trzaskało przyjemnie w płomieniach ogniska, wiatr
szumiał w gałęziach drzew i przez moment można było udawać, że to po prostu
zwyczajna, gwieździsta noc. Tylko, że gwiazd nie było widać od lat. Zakryły je chmury pyłu i chemikaliów. I wtedy, gdzieś w
oddali ciszę rozdarł przeszywający do szpiku kości skowyt.
– Cholerne wyjce – mruknęła Galia. – Myślałam, że zeżarły już wszystko,
co się dało w tej okolicy i przeniosły się gdzie indziej.
– Powinniśmy wygasić ognisko! – Wyszeptała Meve, trzęsąc się, jakby ze
strachu dostała ataku epilepsji. Jej oczy zezowały na wszystkie strony i
próbowały przebić się przez mrok nocy.
– Już za późno – stwierdził spokojnie Balt, delikatnie odłożył książkę
do plecaka i położył dłoń na swoim karabinie. – Na pewno zdążyły nas wyczuć.
Jakby na potwierdzenie jego słów wycie rozległo się trochę bliżej ich
obozowiska. Makk niespokojnie podniósł łeb, zastrzygł uszami i zaczął węszyć.
– Z północy – pół szczeknął, pół powiedział. – Dziesięć. Nie.
Dwadzieścia. – Wciągnął powietrze. – Nie. Więcej.
– Cała sfora? – zdziwiła się Galia, wrzucając jakiś zaschnięty konar na
kłodę, na której wcześniej siedziała. Potrzebowała dobrego miejsca do
strzelania.
– Pewnie boją się poruszać w małych grupach – wycharczał Damed,
układając takie samo stanowisko strzelnicze po drugiej stronie ogniska. – W
tych lasach zagnieździły się takie rzeczy, że wcale im się nie dziwię.
– Podobno jakiś dureń chciał się dostać do tego laboratorium ze trzy kilometry stąd. Z tymi wielkimi metalowymi wrotami, na których były napisy o niebezpieczeństwie, pewnej śmierci i męczarniach,
czekających każdego, kto spróbuje je otworzyć. I wypuścił stamtąd kilka
naprawdę paskudnych stworów.
Mówiąc to, Balt wrzucił do ogniska naręcze gałęzi, a potem włożył do
niego dłonie, poczekał, aż jego czarna, zrogowaciała skóra zajmie się ogniem i
przerzucił płomienie na świeże gałęzie. Ognisko wybuchło i zaczęło palić się dwa
razy mocniej.
– Co ty najlepszego zrobiłeś?! – pisnęła Meve, zasłaniając wszystkie
oczy dłońmi. – Umrzemy. Na pewno umrzemy. Przecież powinieneś je wygasić!
– Meve, ogarnij się, to już nic nie da – odparł Balt. Kilka razy
uderzył dłońmi jedna o drugą, a gdy już w końcu przestały płonąć, złapał
za swój karabin. Znalazł go kiedyś w jakimś rozpadającym się magazynie i był z
niego niesamowicie dumny. Taki prawdziwy karabin maszynowy, stary, na naboje,
to było coś. Mówił, że używa go, bo ma sentyment do takiej broni. Że kiedyś
używał takiej, gdy był w wojsku. Galia podejrzewała, że jedyny kontakt z bronią
przed tym wszystkim Balt miał w grach komputerowych, ale nigdy nie podzieliła
się tym z innymi. Przeszłość była mało istotna. Mógł być samym prezydentem, ale
nie miało to żadnego znaczenia, bo koniec końców, stał teraz z nimi, zakopany
po kolana w takim samym gównie jak oni. Balt usadowił się za kolejną barierą z
konarów, ułożoną na prawo od tej, którą stworzyła dla siebie Galia. – Światło
się przyda. Nie wszyscy z nas dobrze widzą w ciemności.
Galii nie robiło to żadnej różnicy. Jej radiator miał noktowizor. Przykucnęła,
oparła broń o konar, na próbę spojrzała przez celownik w mrok drzew, otaczający
ich obozowisko. Wycie słychać już było bardzo wyraźnie, w dodatku z kilku
stron.
Rames nadbiegł z południa.
– Otaczają obóz! – krzyknął, wskakując za barierę.
Włożył do ust koniec przeźroczystej rurki, która wystawała z góry jego broni.
Trzy razy nacisnął guzik przy spuście, trzy pociski załadowały się do lufy i
zaczęły nasączać jego śliną. Najgroźniejszą trucizną, jaką znali. W laboratorium
udało im się zsyntezować antidotum. Galia miała ampułkę w kieszeni.
Damed zerwał z siebie kamizelkę i zaczął zwijać się konwulsyjnie.
– Nie, nie – krzyknęła Galia. – Zostaw to Trosie, nie ma tu
wystarczająco dużo miejsca dla waszej dwójki!
Dwa symetryczne zgrubienia po obu stronach kręgosłupa Dameda znów
schowały się pod skórą. Z westchnieniem złapał swój radiator i schował się za
ich prowizoryczną barierą. Nad ich głowami zatrzepotały skrzydła, rozległ się
jeden ostrzegawczy skrzek. Sygnał Trosy. Wyjce były blisko.
Meve stanęła na środku ich prowizorycznego bunkru i zaczęła rozkładać
uran. Radioaktywne promieniowanie zaczęło falami rozchodzić się z jej ciała.
Galia spojrzała na unoszący się pasek ładowania na swoim radiatorze. Jeszcze
chwilka. Wycie rozlegało się już całkiem głośno. Pasek powoli posuwał się w
górę. Pierwsze bezkształtne cienie potworów pojawiły się między drzewami.
Sekunda i… Radiator zapikał, sygnalizując pełne naładowanie. Galia przyłożyła
celownik do oka, nacisnęła na spust i trafiła wiązką laseru pierwszego wyjca,
który wyskoczył spomiędzy drzew. Zaskomlał i bezwładnie opadł na ziemię. Ale
potem podniósł się powoli, obnażył wielkie kły i zawarczał.
– Te gnoje robią się coraz silniejsze – mruknęła pod nosem Galia. Wycelowała
między oczy wyjca, odpaliła radiator i rozwaliła mu głowę. Teraz miała pewność,
że już nie wstanie.
Z prawej strony rozlegała się seria z karabinu za serią. Rames pakował
kolejne zatrute strzałki w swoje ofiary z przerażającą precyzją. Każdy trafiony
wyjec prawie natychmiast przewracał się i umierał w konwulsjach. Damed strzelał
do potworów, gdy tylko wyskoczyły spomiędzy drzew. Nagle jego pazur ześlizgnął
się ze spustu i wiązka laseru trafiła w drzewo, zamiast w wyjca, szykującego
się do skoku.
Wyjec wykorzystał ten moment, przeskoczył nad głową Dameda i wylądował
na środku obozu. Obnażył kły i zaczął się powoli kierować w stonę Meve. Meve w
jednej chwili zapomniała o rozkładaniu uranu. Cofała się przerażona, aż wpadła
na Galię i wypchnęła ją z ich obozowiska. Galia przeleciała przez konar, głową
w przód, przekoziołkowała. Radiator wypadł jej z dłoni. Niebezpiecznie blisko
usłyszała warczenie.
– Galia, uważaj! – krzyknął Balt.
Przeturlała się w ostatnim momencie. Ostre pazury rozryły ziemię w
miejscu, gdzie przed chwilą leżała. Przykucnęła i rozejrzała się. Wyjec stał
dokładnie między nią a radiatorem. Wyszczerzył kły w potwornym uśmiechu. Makk
szczekał jak oszalały zza barykady.
– Zostań na miejscu, Makk! – krzyknęła dziewczyna, nie odrywając oczu
od potwora.
Trzy inne wyjce już ją zauważyły i zbliżały się do niej, ale ten pierwszy
warknął na nie przeciągle. Zaczął okrążać ją powoli. Jego żółte ślepia
pobłyskiwały w ciemności, wychwytywały każdy najmniejszy ruch Galii. Nie miała
jak się bronić, a wyjec dobrze o tym wiedział. Bawił się z nią tylko.
Galia skupiła się, wysłała sygnał do komórek w swoim ciele i rozpłynęła
w powietrzu dokładnie w chwili, gdy wyjec kłapnął zębiskami, żeby przegryźć jej
gardło. Zmaterializowała się za nim, wskoczyła na jego grzbiet i zacisnęła
dłonie na jego czaszce. Skóra na jej rękach stwardniała niczym stal. Wyjec skakał,
szamotał się i próbował ją zrzucić, ale uczepiła się go mocno. Zaciskała ręce
tak długo, aż jego czaszka pękła w jej dłoniach z mlaśnięciem. Odbiła się od
karku potwora i zeskoczyła, zanim przygniotło ją bezwładne cielsko.
– Meve! Rozkładaj, do cholery! – krzyknęła, gdy zauważył ją kolejny
wyjec. Zawył i ruszył w jej kierunku. Rzuciła się do biegu, potknęła o jakiś
wystający korzeń, upadła i przejechała parę metrów na brzuchu. Wyjec za nią
warknął triumfalnie. Galia modliła się w myślach, żeby Meve
rozkładała uran. Przewróciła się na plecy, podniosła do góry radiator i
nacisnęła na spust. Wyjec znieruchomiał w połowie skoku, jego ciało zwiotczało,
spadło i całym swoim ciężarem uderzyło w jej nogi. Syknęła z bólu, mimo, że
wcześniej zbiła komórki w kończynach w twardą skorupę. Dalej leżąc, strzeliła w
głowę kolejnego wyjca. I kolejnego. Usłyszała skrzek nad głową, Trosa opadła,
wbiła pazury w kark innego wyjca, uderzyła skrzydłami i uniosła potwora do
góry. Galia trafiła laserem jeszcze jednego, który kręcił się niespokojnie
między drzewami.
W końcu wycie ustało. Balt i Damed, rozglądając się ostrożnie i cały
czas trzymając broń w pogotowiu, wyskoczyli zza barykady i ściągnęli z nóg
Galii truchło potwora. Damed podał jej dłoń i pomógł wstać.
– Przepraszam cię, Galia – mruknął. – Ja naprawdę…
– Damed, przestań – machnęła ręką, minęła go i podniosła z ziemi swoją
kurtkę. Trzęsła się z zimna, gdy narzucała ją na nagie ciało. Wszystkie ubrania
spadły z niej, kieidy rozpłynęła się w powietrzu. W domu obiecali, że zrobią dla
niej kostium, który będzie się dostosowywał do zmian, jakie zachodziły w
komórkach jej ciała. Jeszcze na niego czekała.
Balt chwycił resztę jej ubrań, objął ją ramieniem i poprowadził z
powrotem do ogniska. Odłożyła radiator, zbliżyła się do ciepłych płomieni i
wyciągnęła w ich stronę skostniałe dłonie. Chłopak zapiął jej kurtkę aż pod
samą szyję a potem zdjął swoją i zarzucił ją Galii na ramiona. Była dużo za
duża, więc ogrzewała też uda dziewczyny. Jej wyziębione łydki dalej
owiewał chłodny wiatr, ale ręce trzęsły jej się jeszcze za bardzo, żeby była w
stanie się ubrać.
– Galia, tak strasznie cię przepraszam – powiedziała Meve, stając obok.
Jej oczy zezowały na wszystkie strony, jak zawsze, kiedy była zdenerwowana.
– Nic się nie stało – ledwo powiedziała Galia. Jej zęby szczękały z
zimna. Chwyciła jakąś szmatę i starła nią resztki mózgu wyjca ze swoich dłoni.
Makk chodził w kółko i ocierał się o jej nogi jak kot.
– Trzeba gdzieś przenieść te truchła – powiedział Rames, rozglądając
się wokół ich bazy. – Zanim zapach krwi sprowadzi tutaj coś gorszego.
Damed i Balt pokiwali głowami, chwycili broń i zaczęli odciągać ciała w
stronę lasu.
Galia opanowała w końcu drżenie rąk, ubrała spodnie i buty. Potem
podeszła do martwego wyjca, który leżał przy ognisku. Tego, którego przepuścił
Damed. Spomiędzy jego oczu wystawała rękojeść noża Balta. Dziewczyna wyszarpała
ostrze i przerzuciła je z ręki do ręki.
– Przynieście jakieś gałęzie! – krzyknęła za chłopakami. – Nabijemy na
nie mięso i zrobimy sobie ucztę z wyjca.
Po czym zabrała się za zdejmowanie skóry. Meve prawie się porzygała. Galia
sprawnie oprawiała mięso, gwizdała pod nosem i czasem rzucała jakieś
kawałki Makkowi. Chwytał je w locie, pożerał i z zadowoleniem machał ogonem.
Faceci zaciągali ciała wyjców do lasu i zrzucali je do krateru po
bombie, który był w pobliżu. Trosa dalej krążyła nad obozowiskiem, od czasu do
czasu przysiadając na gałęziach pobliskich drzew. Płomienie leniwie pożerały drewna w ognisku, wiatr lekko poruszał liście, po chwili zaskwierczał
tłuszcz, skapujący na rozgrzane gałęzie z kawałków mięsa, które piekli nad
ogniem. Rozsiedli się wygodnie, jedli i podawali sobie butelkę whiskey, którą
Rames trzymał na takie okazje. I udawali, że to po prostu przyjemna, zwyczajna
noc, a oni są normalnymi ludźmi, którzy spędzają razem czas. Ale zwyczajny świat
zginął dawno temu w wybuchach bomb atomowych i śmiertelnym działaniu
zmutowanych wirusów. A każdemu z nich daleko było do normalności.
***
Gdy rano zbierali obóz, Meve chodziła naburmuszona i zła. Wyrosła jej
kolejna noga.
– Jakby to nie mogła być dodatkowa pierś – mamrotała ze złością pod
nosem. – Nie, nigdy. Nogi? Oczywiście. Ręce? Bardzo proszę. Oczy z tyłu głowy?
Nie ma sprawy.
Kręciła się po obozie jak osa i wszyscy woleli jak najszybciej schodzić
jej z drogi. Gdy w końcu wyruszyli, nie zdążyli przejść dziesięciu metrów, gdy Meve
potknęła się i prawie przywaliła twarzą o jakiś ogromny, poskręcany korzeń. Damed
przytrzymał ją w ostatniej chwili.
– A wydawałoby się, że dzięki tym wszystkim dodatkowym nogom poruszanie
może być tylko łatwiejsze – mruknął pod nosem. Meve prawie zabiła go
wzrokiem. Damed szybko rozwinął skrzydła, wzbił się w powietrze i spędził
resztę drogi szybując razem z Trosą ponad ich głowami. Galia w tym momencie
zazdrościła mu skrzydeł jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Nikt nie chciał być
blisko Meve, gdy miała jeden z tych swoich napadów złego humoru.
Fot. pfly
Fot. pfly
Widać, że czujesz postapokaliptyczny klimat :) Piszesz bardzo sugestywnie i obrazowo, dzięki czemu nie miałam problemu z wizualizacją świata przedstawionego, który stworzyłaś.
OdpowiedzUsuńDziękuję, bardzo mi miło :)
Usuńdobrze się czyta!
OdpowiedzUsuńBardzo się cieszę!
UsuńKtoś tu ma łatwość pisania, prawda? Lubię takie klimaty :)
OdpowiedzUsuńJa polubiłam po przeczytaniu Metra :)
Usuń