Coraz bliżej śmierci



Mam dwadzieścia jeden lat. Niektórzy powiedzą, że to niewiele. Że jeszcze całe lata przede mną i nic tak naprawdę nie wiem o życiu. Że ostra jazda bez trzymanki na rollecoasterze sto metrów nad ziemią (i w dodatku do góry nogami) dopiero się zacznie, gdy przyjdą nadgodziny, kredyty hipoteczne, śmierdzące pieluchy, rachunki za prąd, bolące korzonki, proszone obiadki i wypełnianie PITu. I pewnie mają rację. Tym bardziej, że samo słowo PIT brzmi dla mnie, jak czarna magia.


Mam dwadzieścia jeden lat i dopiero, kiedy uświadamiam sobie, jak wielu rzeczy już nigdy nie zrobię, dociera do mnie, że to jednak dużo.

1. Odyseja Umysłu to jest zdecydowanie rzecz, której mi brakuje. Polecam wszystkim dowiedzieć się czegoś więcej, bo to naprawdę super sprawa -> tutaj. Tak w skrócie: jest to konkurs kreatywności, w którym trzeba stworzyć przedstawienie i samemu zaprojektować i zbudować zupełnie wszystko, czego będzie się w nim używało. Czasem przypadkiem natykam się gdzieś w czeluściach komputera na jakieś stare zdjęcia ledwo trzymającego się, ale ręcznie skręcanego, stelaża albo zamku zbudowanego z kilku tysięcy papierowych rurek, albo zdalnie sterowanego robota, który nie zatrzymał się w odpowiednim miejscu, tylko przejechał przez całą scenę i przywalił w ścianę. I przypominam sobie niesamowitych ludzi, cudowną atmosferę, ręce poparzone termoklejem i to uczucie, kiedy świat zamierał na sekundę, a potem dowiadywaliśmy się, że to właśnie my przechodzimy do finałów.

2. Całodzienne wycieczki autobusem, kiedy nawet jazda do Mikołowa na lody była jak wyprawa na koniec świata. Albo piesze wędrówki, kiedy nogi wchodziły do dupy, ale przecież nie można było wrócić inaczej, więc umilaliśmy sobie czas, puszczając muzykę z telefonu jak patole i drąc się na cały głos. A teraz wystarczy przecież wziąć auto od rodziców, wsadzić prawo jazdy do portfela, ustawić trasę na Google Maps i można jechać w nieznane. Ale nieznane nie jest już takie odległe, mityczne ani wspaniałe.

3. Szkolne życie miłosne rodem z brazylijskich telenoweli, kiedy rotacja partnerów była równie duża, co w podrzędnym burdelu, a każde rozstanie po dwutygodniowym związku oznaczało depresję i koniec świata. Kiedy miłostki były słodkie, urocze, niewinne i nawet jeśli mieliście już imiona dla swoich dzieci i ustalone umeblowanie przyszłego mieszkania, to i tak nikt Wam nie wierzył, że to na całe życie. Bo teraz każdy kolejny związek, jest tym ostatnim. Bo oczekują od Ciebie odpowiedzialności, planowania ślubu i ustatkowania się. Planowanie ślubu to w sumie całkiem spoko opcja, ale najpierw trzeba mieć miliony na suknie z Mediolanu i jedwabne obrusy. I łabędzie.

4. Chowanie alkoholu przed rodzicami, szalone imprezy, kiedy siedzieli na dole i oglądali telewizję, a u góry wódki (barmańskie) mieszały się z Jackiem Danielsem (jeśli akurat było nas na niego stać), picie w plenerze na polach i pijane pocieszanie tej dziewczyny, która akurat zaczynała płakać nad beznadziejnością swojego rozsypującego się związku (patrz punkt wyżej). Ogarnianie się nawzajem, kiedy ktoś zasnął w kiblu na imprezie, nocowanie u siebie koleżanek, żeby nie wracały w stanie nietrzeźwości do domów. Mamo, mam nadzieję, że nigdy tego nie przeczytasz.
A teraz muszę bronić się rękami i nogami, kiedy tato próbuje poczęstować mnie przedgonem nalewki z aronii (robienie nalewek jest jak najbardziej legalne, to w końcu nie bimber), w którym czuć tylko spirytus. A na imprezy chodzimy tak jakoś... wcale.

5. Wycieczki szkolne i w sumie obozy też, przemykanie się do innych pokoi w środku nocy, wychodzenie przez okna, chodzenie do sklepu "po tampony" i wracanie z wódkami w plecaku, i bieg życia, żeby te wódki schować ze środka stołu, gdy ktoś wchodził do pokoju. Spacerowanie po "lekkich wzniesieniach" i płakanie po 3 minutach, czy możemy już wracać. Konkurs na szukanie krasnali we Wrocławiu. I wyjazd do Hansa Parku, po którym jedyne, co mogłam powiedzieć w naszym Śląskim Wesołym Miasteczku to "a w Hansa Parku było lepiej".

6. I to poczucie, że Twoim największym zmartwieniem jest sprawdzian, na który nie chce Ci się uczyć, a obowiązkiem jest po prostu chodzenie do szkoły. I sprzątanie pokoju od czasu do czasu. A nie studiowanie, żeby zdobyć wykształcenie. I martwienie się, że po studiach i tak nie dostaniesz pracy. I zastanawianie się, czy to dobry plan, żeby wziąć kredyt na mieszkanie (jeżeli już uda Ci się znaleźć pracę, żeby mieć zdolność kredytową), i spłacać go przez najbliższe dwadzieścia lat.

Nie powiem, żeby moje życie jakoś istotnie zmieniło się w tym jednym szczególnym dniu, kiedy planety ustawiły się w odpowiedniej konfiguracji, a różne znaki na niebie i na ziemi informowały, że się postarzałam. Albo przez ostatni rok. Albo przez ostatnich parę lat (oprócz tego, że poszłam na studia i już nie muszę chodzić na wszystkie zajęcia, bo przecież kto niby chodzi na wykłady). Ale ta myśl, że do trzydziestki jest bliżej niż dalej (i z każdym rokiem coraz, coraz bliżej) i nadchodzą te wszystkie straszne dorosłe obowiązki, takie jak samodzielne nastawianie pralki, jest przerażająca.

Fot. Felix

Komputery zniszczyły romantyzm


Budzicie się w promieniach porannego słońca, przytulacie do siebie, spoglądacie sobie głęboko i romantycznie w oczy, po czym... on obraca się i sięga po iPada, bo przecież musi splądrować kilka wiosek w grepolis.

Z premedytacją pomijam tutaj fakt, że tak naprawdę sceneria wcale nie jest zachwycająca, patrzycie na siebie sklejonymi, zaspanymi oczami, pod kołdrą jest zdecydowanie za gorąco i najprawdopodobniej macie kaca. A Ty w dodatku nie masz ani grama makijażu. Ewentualnie jakieś resztki z wczoraj.

Tak, romantyzm walczył z postępem technologicznym, rozwojem komputerów i powstaniem Internetu, ale w wyścigu do XXI wieku poległ gdzieś po drodze.

Przypomnijcie sobie najbardziej romantyczne sceny, najlepiej ze starych filmów w zamierzchłych czasach, kiedy słowo "romantyzm" nie było jeszcze archaizmem. Żartuję, nie oglądałam większości prawdziwych, starych romansów. Ale jeśli widzieliście (czytaliście) Wichrowe Wzgórza albo Przeminęło z wiatrem, albo Casablancę, to wiecie, o co mi chodzi. To te sceny, kiedy w Pamiętniku Noah wysyła Allie listy codziennie przez cały rok, mimo że nigdy mu nie odpisała. I kiedy w Fortepianie George odkupuje fortepian Ady i przywozi go jej z plaży, bo wie, że to najcenniejsza rzecz w jej życiu. I spojrzenie Jacka w Titanicu, kiedy patrzy, jak Rose schodzi po schodach i kiedy całuje ją w dłoń.

Te sceny, które przechowujecie w serduszkach (nieważne jak bardzo byłyby one martwe) i zastanawiacie się, co w swoim życiu zrobiliście źle. A potem myślicie, że pewnie filmy nienaturalnie zawyżają nasze wymagania i promują niezdrowe, nieprawidłowe spojrzenie na związek.

Bo w prawdziwym życiu, owszem, przynosi kwiaty, ale z reguły przypomina sobie o ich istnieniu dlatego, że wcześniej strasznie się pokłóciliście. A kwiaty są urocze. Nie wiem, dlaczego lubimy je dostawać, ale lubimy i już.

I podczas rozmowy typu:
Ty: Romantyzm, wiesz? Kolacja przy świecach, wino...
On odpowiada: Wino? Jasne, że możemy się najebać winem.

I dowiadujesz się, że tej dziewczynie kiedyś przed Tobą codziennie dawał róże. I myślisz sobie, czy to ten sam chłopak, czy kosmici porwali go, sklonowali i wysłali na ziemię jego sobowtór, a nikt się nie zorientował. I właśnie znalazłaś niezbity dowód na to, że życie w kosmosie jednak istnieje. 

I mówi komplementy typu "pięknie wyglądasz na tle tych śmietników", kiedy stoisz przy kontenerach przed jego domem. Ten romantyczny moment zapamiętam do końca moich dni. Ale spokojnie, tak naprawdę chodzi o to, żeby cieszyć się z małych rzeczy. Dlatego z takich zdań wyłapujesz tylko "pięknie wyglądasz", a całej reszcie pozwalasz odpłynąć w eter innych nietrafionych komplementów.

Nie sugeruję, że jakakolwiek dziewczyna powinna być ustawiona w hierarchii wyżej od komputera, telefonu, tabletu, x-boxa czy PS4. W końcu elektronika to rzecz ważna, wieczna i niezawodna, a kobiety przychodzą i odchodzą, i są wredne podczas okresu.

Ale jeżeli jesteś biedną, zdesperowaną dziewczyną, która chce sprawdzić, jakie miejsce zajmuje w hierarchii swojego partnera, to zasugerowałabym, żebyś przeprowadziła test: najlepiej podpaliła dom albo wymyśliła równie chory pomysł, żeby Twój facet znalazł się w ekstremalnej sytuacji i miał bardzo prosty wybór - uratować Ciebie albo komputer.

Tak naprawdę to lepiej nie próbujcie tego w domu. Chyba nie warto umierać w kwiecie wieku. A ja nie chcę mieć Was potem na sumieniu.

W każdym razie nie, panowie, feminizm nie kończy się, gdy trzeba wnieść szafę na trzecie piętro. Kończy się, kiedy chcemy, żebyście otworzyli dla nas drzwi, albo podali rękę, gdy idziemy na wyjątkowo niestabilnych obcasach. A tak naprawdę to kiepska ze mnie feministka.

Ale to właśnie są te jedyne śladowe resztki ewolucyjne romantyzmu, które nam pozostały. Mówię o tym otwieraniu drzwi i oferowaniu ramienia do potrzymania, i trzymaniu się za rękę na ulicy, i randomowym pochwaleniu sukienki, i słodkim smsie z rana, nie o byciu feministką.

Dlatego, jeżeli kolejnym razem nastawił sobie kolona w grepolis zanim się obudziłaś, a poprzedniego dnia wstawiliście się, pijąc czerwone wino o wdzięcznej nazwie Samotny Szaman i oglądając popisowe jednoręczne strzały z karabinu Antonio Banderasa w Niezniszczalnych 3, to chyba byliście close enough. W końcu czasy się zmieniają, trzeba iść za postępem.

Ja blogować, ty blogują


Od razu na samym wstępie powiem, że żadna ze mnie królowa blogosfery. Królowa ciemności, owszem, ale z blogowaniem jeszcze nie idzie mi tak dobrze, jak z życiem w mroku i dobieraniem czarnych spodni do czarnych T-shirtów i czarnych swetrów, i czarnych butów.

Niemniej jednak wkurwia mnie niezmiernie (słowo "denerwuje" jest w tej sytuacji marnym eufemizmem, który nie oddaje pełni moich odczuć), gdy ludzie, mianujący się samozwańczo "blogerami", nie potrafią sklecić jednego zdania w języku polskim. Żyjemy w Polsce. Mówimy w tym języku codziennie. Uczymy się go od małego smarka, który ledwo potrafi wyseplenić dwa słowa. Piszemy w nim od przedszkola, kiedy to zaczynamy sklecać pierwsze koślawe literki. Dlatego też nie mam pojęcia, jakim cudem jest możliwe, że ktoś nie jest w stanie się poprawnie wysławiać. Ale okej, są tacy ludzie, może po prostu mają problemy językowe i to matematyka/chemia/fizyka/malarstwo/sport, czy coś tam jest ich powołaniem. Albo urodzili się bez połowy mózgu. Nie rozumiem natomiast, z jakiego powodu tacy ludzie zamieszczają swoje, pożal się Boże, elaboraty w sieci.

Jako że pisanie i wszystko, co się w sumie wiąże z naszym językiem, jest mi bardzo bliskie i bardzo dla mnie istotne, to serce (albo jego resztki) krwawi mi za każdym razem, gdy widzę jak "Polacy" go kaleczą.

Niektórzy, na szczęście, litują się nad światem i ograniczają swoje wypowiedzi do minimum. Szkoda, że napisanego bez ładu, składu i przestrzegania jakichkolwiek zasad interpunkcji, ortografii czy składni. Pamiętacie, jak w szkole biedna pani polonistka oddawała Wam wypracowania zakreślone na czerwono, może z takimi skrótami jak ORT, INT, SKŁAD? Trzeba było wziąć sobie jej uwagi do serca, zanim zdecydowaliście się chwalić swoimi marnymi umiejętnościami pisarskimi w Internecie.

Przejrzałam z bólem serca, oczu i głowy wiele blogów, żeby wyłapać najbardziej kategoryczne błędy (taaak, nabiłam Wam wyświetlenia, ale mam nadzieję, że jednorazowo i nigdy więcej nie będę musiała tam gościć). Jeżeli już musicie chwalić się w sieci swoim brakiem znajomości języka polskiego, to przynajmniej pamiętajcie o kilku podstawowych (NAPRAWDĘ PODSTAWOWYCH) sprawach:

1. Spacja przed znakami interpunkcyjnymi: znak zapytania (?), wykrzyknik (!), przecinek (,), kropka (.), nawias (()), dwukropek (:) i co tam sobie jeszcze wymyślicie, jest zakazana. I koniec, kropka. Żeby nie było teraz niejasności, jeśli używacie nawiasu (tak, jak ja teraz), to spację dajemy przed pierwszą jego częścią i po drugiej. Aha, a jeżeli nagle znajdujecie przecinek na początku linijki, przyklejony do jakiegoś słowa:
,taki przerażający, jak ten tutaj,
to wiedzcie, że dzieje się coś złego.

2. Przecinek nie zastępuje spacji. To znaczy, że jeśli na przykład wyliczacie spodnie, kurtki, płaszcze, szale, sukienki, spódniczki i buty, to NIE ma to wyglądać tak: spodnie,szale,kurtki,płaszcze,popiszę,sobie,dalej,bez,spacji,bo,spacja,jest,dla,lamusów...

3. W Internetach jest wszystko. Od Waszych zdjęć wrzuconych jeszcze na naszą-klasę, po show telewizyjne prowadzone przez kota. Dlatego, jeśli nie wiecie, jak pisze się jakieś słowo albo gdzie stawia się przecinek w jakimś zdaniu, Google na pewno odpowiedzą Wam na to pytanie. W kilka sekund.

4. Istnieją dwie magiczne rzeczy, o których chyba nie każdy wie (a to dziwne, bo na facebooku jest przecież nawet sławna strona "kropka nienawiści"). Mówię tu oczywiście o kropkach i przecinkach. Nie twórzcie jednego zdania z miliona słów, które potem czytamy na jednym wdechu i prawie umieramy, a cały nasz trud idzie na marne, bo i tak nie wiadomo, o co chodzi. I nie, przecinka nie stawia się tylko przed słowem "który".

5. Ortografia nie jest śmiertelną chorobą zakaźną, a słowniki nie gryzą. Jeśli jednak przeraża Cię ta wielka, gruba książka, pełna wiedzy, która niewątpliwie by Ci się przydała, w Wordzie jest taka funkcja podkreślania źle napisanych słów. Zresztą, na Bloggerze też jest. Dla kompletnych idiotów: jeśli słowo jest podkreślone na czerwono, to albo jest zapożyczeniem z innego języka, którego komputerowy słownik nie ogarnia, albo jest po prostu złe. A jeśli jest złe, to popraw je, do cholery.

6. Aha, w języku polskim istnieje nie tylko nieskończona liczba przekleństw, których możesz użyć jako zamiennik zupełnie każdego słowa. Mamy też tak wspaniały fenomen, jak synonim. To taki wyraz, który brzmi inaczej, ale ma znaczenie na tyle podobne, że możemy go używać wymiennie z danym słowem. Słowniki synonimów też są w Internecie. Gdybyście nie wiedzieli, gdzie ich szukać. Dlatego, proszę, nie używajcie jednego wyrazu tysiąc razy w notce. Ani akapicie. Ani zdaniu.

7. O tych najbardziej żałosnych błędach, typu chodź-choć nie chcę się bardzo rozpisywać, bo to już wstyd. Dla nieogarniętych: "chodź" to czasownik w formie rozkazującej od "chodzić", a "choć" to spójnik o takim samym znaczeniu, jak "chociaż". Kiedy widzę na blogu zdanie z rodzaju "często robię zdjęcia, chodź nie mam dobrego aparatu", mam ochotę umrzeć, serio.

Argumenty typu "robię to dla siebie" są zupełnie zbędne. Jeżeli robisz to dla siebie, to nie wrzucaj tego na bloga, a potem bloga nie wrzucaj na facebooka. Najlepiej zapadnij się pod ziemię, naucz pisać i wtedy powróć do świata żywych członków blogosfery.

Rozumiem, że według jakiejś tam krążącej po Internetach definicji, bloger to osoba, która prowadzi bloga. A blogiem można teraz nazwać zupełnie wszystko, więc blogerami są też w zasadzie wszyscy. Wydaje mi się jednak, że jeżeli decydujemy się już, że chcemy dzielić się czymś z innymi ludźmi, to niech to będzie przynajmniej napisane w takiej formie, żeby czytelnicy nie musieli zadawać sobie odwiecznego pytania "co autor miał, do cholery jasnej, na myśli?". Nie wspomnę już o blogach, których jedynym celem jest zaprezentowanie tego, co akurat rzekomy bloger zjadł dzisiaj na śniadanie. Albo o takich, które utrzymują się tylko ze sławnego obs/obs i kom/kom. Celu tych stron nie poznam chyba nigdy.

Fot. pexels

Przepraszam, możecie mnie zamknąć w tym pokoju?


Halo? Dzień dobry. Tak, dobrze pan usłyszał. Chcę wam zapłacić, żebyście zamknęli mnie w pokoju pełnym gumowych części ciała, dziwnych łamigłówek do rozwiązania, tajnych przejść i skrytek, mrocznych symboli na ścianach i niezrozumiałych wskazówek. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że jeżeli w ciągu 45 minut nie uda mi się z niego wyjść, to nastąpi wybuch metanu albo zostanę więźniem psychola, przeprowadzającego eksperymenty na ludziach, albo złe roboty ze sztuczną inteligencją zbombardują ostatnią bazę ludzkości i przejmą władzę nad światem. Nie, oczywiście, że nie mam problemów na tle psychicznym. Tak, na własną odpowiedzialność, mogę to podpisać. Zombie? To cudownie! Klątwa faraona? Fantastycznie! Już nie mogę się doczekać!

Wytrwaliście ze mną do tej chwili? Dobrze, to lecimy dalej.

Tak, wszystko ze mną w porządku (względnie). I tak, jestem jak najbardziej chętna, żeby zebrać jeszcze trzech czy czterech znajomych, zrzucić się po dwie dyszki i dać się zamknąć w ciemnym, mrocznym pokoju. Nawet pozwolić skuć się kajdankami i dostać jedną małą, gównianą, ledwie działającą latarkę. Zdaję sobie sprawę z tego, że może to brzmieć, jak bardzo chory fetysz, przez który część z Was już nigdy nie będzie chciała tu powrócić, a w miejscach publicznych na mój widok będzie szybko odwracała wzrok i przechodziła na drugą stronę ulicy. Ale to nie tak, uwierzcie mi.

Tak naprawdę wydaje mi się, że w obecnych czasach i przy obecnym bum na te pokoje, większość z Was wie, o czym mówię. Jeżeli nie, to już tłumaczę. Ostatnio niesamowitą popularność zdobył rodzaj rozrywki, który polega właśnie na tym, co tam powyżej opisałam. Zbieracie drużynę zaprawionych w boju druhów, którym niestraszne są trudy, znoje i logiczne myślenie. Wybieracie miejsce, które najbardziej wpasuje się w Wasze wysublimowane gusta poszukiwaczy przygód (bardzo przydatna w tej części jest strona lockme.pl). Pierwszym, co robicie po wejściu, jest przeszukanie dokładnie całego pomieszczenia, zajrzenie pod stoły, krzesła, dywany, za zasłony, szafki, opukanie ścian i zebranie wszystkich dziwnych rzeczy, które wpadną Wam w ręce, w jedno miejsce. Pamiętajcie, że kiedy tylko znajdziecie jakiś klucz, musicie wypróbować go we wszystkich zamkach i kłódkach. Większość pokoi jest skonstruowana tak, że jedna rzecz wynika z drugiej i każdy odkryty przedmiot albo wskazówka pomaga Wam ułożyć logiczną, ciągłą całość. Ale czasem możecie trafić na małe pożeracze czasu, nad którymi będziecie siedzieć przez piętnaście minut, po czym okaże się, że nie były do niczego potrzebne. Dlatego ważne jest dzielenie obowiązków. Niech każdy zajmuje się czymś innym i przeszukuje inne miejsce (może nawet trzeci raz, zawsze istnieje szansa, że coś przeoczyliście), bo w końcu... zegar tyka.

Spojler alert: z reguły na końcu wcale nie pojawia się żaden psychol. Wiem, bo dwa razy nie udało nam się uciec na czas i nigdzie takiego nie widziałam. Tak więc oprócz niedosytu, smutku, złości i pretensji do samego siebie, kompanów i świata o to, że nie zauważyliśmy najbardziej widocznej rzeczy albo nie zwróciliśmy uwagi na najważniejszą wskazówkę, nic złego nam się nie stało. A tak swoją drogą, to oblecieliśmy wszystkie pokoje w Gliwicach (i nie tylko), więc te dwa niezaliczone to nie jest jakiś strasznie zły wynik, serio.



Pokoje są przeróżne: a to stare, zamglone cmentarzysko z trumną, do której można wejść (klik), a to gra o tron, w której zwycięża się albo umiera, bo nie ma ziemi niczyjej (klik), a to centrum dowodzenia, z którego wysyła się rakiety atomowe na wrogie jednostki (klik). Niektóre pomysły są zaczerpnięte z filmów lub seriali (jak mogliście się już domyślić), inne są po prostu klimatyczne, mroczne i przerażające.


Weteranów takich bojów (i w sumie nowicjuszy też) pragnę poinformować, że 28 maja trzy firmy escape'owe organizują pięciogodzinne wydarzenie dla 4000 osób - zamknięcie na stadionie pełnym zombie (klik). Mam nadzieję, że będzie to niesamowita okazja dla wszystkich fanów The Walking Dead i innych ludzi, którzy chcieliby sprawdzić swoje siły i umiejętności survivalowe przed prawdziwą apokalipsą, która przecież w końcu kiedyś nastąpi. Takiego treningu nigdy za wiele!

Dlatego, jeżeli nie macie pomysłu, jak w kreatywny sposób spędzić godzinę Waszego życia, polecam dać zamknąć się w pokoju, łamać sobie głowę nad rozszyfrowywaniem wiadomości w alfabecie Morse'a, denerwować się przez dziesięć minut przy otwieraniu kłódki (bo oczywiście nie pamiętacie, czy miało być lewo-prawo-lewo, czy prawo-lewo-prawo) i obgryzać paznokcie, patrząc, jak Wasz czas powoli się kończy. I odczuwać niesamowitą dumę z powodu tego, jak bardzo jesteście wspaniali, sprytni i inteligentni, bo udało Wam się wyjść. Oczywiście, jeżeli się Wam uda.

Fot.1. My w Lost Souls Alley
Fot.2. Neil Kremer