Wycieczka do otchłani twórczości


Nie będę przepraszać za to, że na mojej stronie od dwóch miesięcy nic się nie pojawiało. Nie będę też szukać wymówek, bo ich nie ma. Napiszę po prostu, dlaczego tak się dzieje, a Wy potraktujcie to jak chcecie: jako moją metaforyczną spowiedź, katharsis, albo użalanie się nad sobą.

Wiecie, dlaczego artyści używają określenia "niemoc twórcza"? Bo to bardzo ładnie brzmi. A my, ludzie cudownie utalentowani i uzdolnieni (huhuhu), nie możemy żyć bez rzeczy pięknych.

I tak jak malarze uwielbiają ulotną grę światła z cieniem i chropowatą fakturę pierwszej linii pociągniętej na płótnie, a muzycy kochają harmoniczny konsonans interwału i brzmienie drugiego przewrotu subdominanty, tak pisarze pragną, żeby ich słowa budowały i niszczyły światy, a każde zdanie brzmiało jak wers z Sonetów Krymskich. Stąd, moi drodzy, wziął się tak piękny zlepek wyrazów jak "niemoc twórcza".

Nie ukrywam, że brzmi to dużo lepiej niż: nie mam siły; wyszedł nowy odcinek Lucyfera; o! memy z kotami; zjadłabym coś; jest za ciepło; jest za zimno; zostało mi jeszcze tylko 300 stron książki; zmęczyły mnie te dzisiejsze wykłady; a co to za śmieszny kanał na youtubie; pójdę na spacer; czy w kinie leci coś fajnego; zaparzę sobie kawę; zaparzę sobie herbatę do mojej kawy; ooo, mój koteł przyszedł się pobawić; poszukam jakichś koncertów w okolicy; a może po prostu zwinę się w kłębek i umrę?

Niestety niemoc twórcza tylko brzmi ładnie. Samo uczucie jest całkiem beznadziejne. Pisanie w ogóle jest bardzo trudną pracą, a kiedy dopada Cię zła niemoc, staje się jeszcze trudniejsze. Ale w końcu musisz coś napisać, bo przecież trzeba, wypada, bo fani czekają a Ty nie publikujesz nic od miesiąca, bo tak naprawdę to chcesz coś stworzyć i znów poczuć, jak zdania same układają się w głowie, palce na klawiaturze ledwo nadążają, żeby je wszystkie przywołać do życia, a wokół Ciebie powstaje świat, który kształtujesz, jak tylko dusza zapragnie.

Dlatego zmuszasz się i siadasz do komputera. I siedzisz, i myślisz, i piszesz dwa słowa, i usuwasz trzy, i patrzysz na ten migający kursor na ekranie, i wyglądasz przez okno w poszukiwaniu inspiracji, ale za oknem tylko wiatr obszarpuje gałęzie z ostatnich liści, chmury przesuwają się po niebie, a w deszczu na przystanku jakaś para patoli całuje się w przerwie między jednym szlugiem a drugim. I myślisz, że jest w tym obrazie coś ironicznie pięknego i romantycznego, i gałęzie poruszają się w tym samym chaotycznym rytmie, w którym wiatr rozwiewa włosy patoluski i unosi wypalonego peta patola. I przez chwilkę masz wrażenie, że to jest coś, że dostrzegasz w tym jakiś poetyzm, jakąś zszarganą przez realizm XXI wieku magię i moc, inspirującą romantycznych twórców do działania.

I nagle muzyka z tyłu głowy staje się coraz głośniejsza, dramatyzm chwili rośnie, bębny dudnią coraz wyraźniej, dołącza się chór i wszystko przy coraz szybszym akompaniamencie skrzypiec zmierza do punktu kulminacyjnego, twoje ręce mimowolnie kierują się w stronę klawiatury, wizja sama formuje w głowie, wstrzymujesz oddech.

I nic.

Wracasz do migającego kursora. I usuwasz trzy przypadkowe słowa, które wcześniej niby były połączone w jakąś spójną całość, ale teraz nie mają już sensu.

Tutaj następuje moment, w którym należałoby zrobić krótką, zapoznawczą wstawkę teoretyczną, mianowicie podział niemocy twórczej na podkategorie (na podstawie mojego własnego doświadczenia, uczulam, że to nie jest rzecz zatwierdzona przez Ministerstwo Edukacji i dostępna w podręcznikach):

1. Po prostu nie masz o czym pisać. Najmniej zatruwający życie i bolesny rodzaj niemocy. Łatwo z niego wyjść, bo z reguły mija sam, kiedy spotkasz kogoś nowego, przeczytasz coś nowego, usłyszysz przypadkiem rozmowę w autobusie, albo wypijesz dobrą kawę w kawiarence, w której jeszcze nie byłeś. W głowie zakiełkuje pomysł, ułoży się powoli z leniwie dryfujących fragmentów, poskleja, poskłada i wtedy nic, tylko go zapisać, wypełniając potencjalne luki ładnymi epitetami.

2. Wracasz do jednego zdania codziennie przez tydzień i nie możesz złożyć go w całość, bo żaden synonim, żadna wariacja ani zmiana składni dalej nie oddaje pełni tego, co siedzi w twojej głowie. Ten problem może wydawać się wręcz absurdalny, dlatego, żeby zrozumieć głębię frustracji, jaką powoduje, trzeba na niego spojrzeć z odpowiedniej strony. Na początku było słowo. Jeśli nie ma tego jednego słowa, to nie ma wokół czego budować reszty świata.

3. Masz tysiące rozpoczętych pomysłów, które migają ci pod zamkniętymi oczami, odbijają się od czaszki, buzują w skroniach, układają się w twojej głowie w całe ody, sonety i eposy, ale po prostu... nie masz siły. Bo zazwyczaj zdania same przelewają się na papier (albo ekran komputera), powstają zanim zdążysz się nad nimi zastanowić, a teraz nagle musisz męczyć się nad każdym jednym wyrazem, pamiętać, że tutaj przydałby się podmiot, po nim orzeczenie i jeszcze jakiś przymiotnik, bo bez niego to wszystko brzmi koślawo. A i tak wychodzą z tego tylko podręcznikowe zdania pojedyncze, może jakieś współrzędnie złożone papierowe twory bez duszy, które rozpadają się na twoich oczach.
W takich chwilach nie jesteś pisarzem. Nie jesteś nawet marnym uzurpatorem. Dlatego rzucasz tym z nadzieją, że jutro będzie lepiej. Albo za tydzień. Albo za miesiąc. I właśnie w tym smutnym miejscu się znajduję.

Sposobów na radzenie sobie z niemocą jest tysiąc, książek, artykułów i wpisów na ten temat trzy razy więcej. Do tych najczęściej powtarzanych i najbardziej polecanych należą: słuchanie muzyki, kreatywne ćwiczonka (typu: co by było gdyby), samotne spacery, godziny spędzone na rozmyślaniu, podsłuchiwanie ludzi w środkach komunikacji miejskiej, czytanie książek, picie większej niż to konieczne ilości alkoholu i uderzanie głową w randomowe, wystarczająco twarde przedmioty.

Próbowałam ich już tysiąc razy. Moi rodzice są zmuszeni słuchać wszystkiego, począwszy od nowej płyty In flames, poprzez nastrojowe utwory Jo Blankenburga, kończąc na Marmurze Taco. Odmroziłam sobie tyłek na spacerach. Podobno przez większość czasu myślę zdecydowanie za dużo. Podłapane rozmowy nie zmieniły mojego światopoglądu. Po miesiącu w końcu udało mi się przeczytać Hyperion. Żadna ilość alkoholu nie otworzyła przede mną tajemnic życia i śmierci. A głową pewnie o coś uderzyłam i to nie raz (ale to były przypadki, które i tak na niewiele się zdały).

Podobno pisarz musi cierpieć, żeby tworzyć.
Najwyraźniej cierpienie z powodu tego, że nie potrafi tworzyć, nie wystarcza, żeby zaczął tworzyć.

Pisanie tego tekstu zajęło mi miesiąc. Zajęłoby mi kolejny miesiąc, gdybym starała się go dopracować na tyle, żeby móc powiedzieć przynajmniej, że go toleruję. Ale nie mam tyle czasu. Nie mogę już patrzeć na to, że większość wyświetleń w ostatnim czasie nabija mi moja mama, która skrupulatnie i dokładnie czyta i przetwarza każde zdanie na moim blogu. I przyszła do mnie, żeby powiedzieć, że używam bardzo brzydkich słów.

Lepszy Hades niż zima


Wiecie jak pachnie zima? Nie pytam o aromat mandarynek ani imbiru, ani goździków w grzańcu. Ani świątecznego barszczu. Ani cynamonu na ciepłej szarlotce. To byłoby za proste. Chodzi mi o powiew mrozu, dym z kominów, o ten charakterystyczny zapach szczypiącego w nos, zimowego powietrza.

Wiosna pachnie mokrą ziemią, świeżą zielenią, pierwszymi nieśmiałymi ciepłymi podmuchami, bzem w wazonie i burzą.

Lato gorącem nagrzanego asfaltu, skoszoną trawą, kremem do opalania, morską wodą, kiełbaskami na grillu. I radioaktywnymi wyziewami z wysypiska za lotniskiem.

A jesień? Jesień pachnie zimą. Jasne, pachnie też deszczem, grzybami w lesie, palonymi liśćmi i kartkami nowych zeszytów. Ale nie o tym mówię. Na początku zimę czuć tylko w nocy. Zakrada się powoli, ukradkiem, żebyśmy mogli udawać, że mamy jeszcze dużo czasu do pierwszych mrozów. Ale mój organizm, wyczulony na jakiekolwiek oznaki zimy, rozpoznaje ten ulotny powiew już pierwszej felernej nocy, zwiastującej koniec lata. I mówię Wam, znów wchodzimy w okres mroku, smutku, depresji i temperatur poniżej przyzwoitych dwudziestu stopni, wilgoci skręcającej włosy, kałuż, przemoczonych adidosków, deszczu i wilgoci, wiatru wyrywającego parasole z rąk, i wilgoci, zdania "to co dzisiaj robimy, skoro pada", powrotu na studia, zakładania na siebie dwudziestu warstw ubrań, wilgoci, mżawki, przy której głupio otwierać parasol, chociaż wkurzająco kropi na twarz, samochodu zasypanego uschłymi liśćmi, dziennego światła dostępnego przez jakieś trzy godziny. I nie wiem, czy wspomniałam już o wilgoci.

Może to dziwne, jak na królową ciemności, ale dużo przyjemniej nosi mi się czarne ubrania i mrok w czarnej duszy, kiedy na zewnątrz panują trzydziestostopniowe upały, a słonko ogrzewa buźkę. Jestem osobą z natury ciepłolubną. Tak bardzo, że zimą, w moim pokoju z kaloryferem ustawionym na maksa, ludzie mdleją z niedotlenienia i przeżywają tylko kaktusy. Chociaż jednego kaktusa kiedyś też udało mi się zabić. Nie pytajcie jakim cudem. Po prostu jestem zimnokrwistą morderczynią kwiatów. Gdyby ktoś kiedyś spytał mnie (choć nie wiem, w jakim niby celu), jaki kwiat odzwierciedla moją osobowość, to pewnie odpowiedziałabym, że kaktus. Bo lubi ciepełko. I jest gruboskórny, i ma kolce. Nie, tak serio to chodzi o ciepełko.

Przy obecnej pogodzie złe rzeczy wydają się być jeszcze gorsze, a dobre nie są tak dobre jak powinny. Przyznaję, że to głównie dlatego, że moje włosy kręcą się nawet pod tonami lakieru. Ale oprócz tego słońce umiera, nadciągają ciemne chmury, słychać rżenie demonicznych koni jeźdźców apokalipsy, gęste mgły osnuwają ziemię, a ja nawet nie mogę użyć mojego ulubionego słowa pożoga, bo przecież nie jest ciepło. Wszędzie tylko mróz i smutek, i halucynacje (nie z niedożywienia, jak w żartach o łotewskich chłopach, tylko z permanentnego zamrożenia szarych komórek). Mój grubasek nie jest jak internetowe koty z tumblra i wcale nie chce mruczeć, leżąc na moim brzuszku, kiedy ukrywam się przed zimnem w bunkrze ze wszystkich koców, jakie udało mi się znaleźć w domu. Dodatkowo, Trynek wydaje się mieć swój odrębny mikroklimat, w którym mrozy są sroższe a wiatry bardziej porywiste niż w innych częściach Gliwic. Dlatego przez ostatnie dni moich wakacji będę mentalnie przygotowywała się na tym gliwickim biegunie południowym do zbliżającej się śmierci i powoli odliczała czas do pięknego dnia, w którym włączą ogrzewanie.

Paweł powiedział, że ostatnio czytał hejt na jesienne depresyjne posty i może powinien mi go wysłać, żeby odwieźć mnie od pisania tej notki. Ale jestem małym rebelem. Jest jesień, a ja mam jesienną depresję po dwóch dniach deszczu i smutku. Niech świat wie.

Może coś z tym zrobi i stanie się wiosna.



Fot. Dean

Zgliszcza starego świata



Galia rozciągnęła się i przysunęła nogi do ogniska. Wyciągnęła z plecaka konserwę. Jaki wyszukany specjał wylosowała na kolację? Gulasz wołowy? Mielonkę? Pasztet? Wszystko smakowało tak samo. Zapomniała już, kiedy po raz ostatni jadła coś świeżego, czego nie musiała wygrzebywać palcami z aluminiowego pudełeczka. Rzuciła konserwę Damedowi. Wbił w wieczko pazur, otworzył puszkę i oddał Galii.
– Skoro już tu jesteśmy, powinniśmy urządzić sobie jakieś porządne polowanie – stwierdziła, mlaskając. Nie wierzyła wyblakłej etykiecie na konserwie. Tuńczyk w oleju. Jasne.
– Boję się, że to raczej my staniemy się ofiarą jakiegoś polowania – powiedziała Meve, mrugając szybko dodatkową parą oczu i nerwowo rozglądając się dookoła.
– Mówisz tak co noc, Meve. Powinnaś przestać się martwić i zacząć doceniać te chwile wolności, spędzone na świeżym powietrzu.
Balt parsknął z rozbawieniem znad jakiejś spalonej do połowy książki. Galia uśmiechnęła się. Nieważne ile razy rzucała żartem o świeżym powietrzu, zawsze znalazła się jakaś osoba, którą jeszcze bawił. Wywaliła w krzaki wylizaną puszkę, wstała z przewróconej kłody i usiadła koło Balta.
– Co tam masz? – Spytała, spoglądając na książkę. Chłopak delikatnie odwrócił kruszącą się stronę i pokazał ją Galii. Na zwęglonej kartce tylko w paru miejscach widoczne były jakieś słowa wyrwane z kontekstu. Dziewczyna ostrożnie wyjęła książkę z jego dłoni i przekartkowała ją. Nic. Nie znalazła nawet jednego pełnego zdania, tylko pojedyncze wyrazy, urwane zwroty, albo parę liter. – Po co ci to?
– Czytam – Balt wzruszył ramionami, ale pod powątpiewającym spojrzeniem Galii westchnął i dodał:
–  Cokolwiek. To mogą być tylko jakieś przypadkowe słowa. Ale liczy się sam fakt trzymania książki w ręce. I czytania. Dzięki temu czuję się bardziej… ludzko. Mniej zwierzęco.
Przy ognisku zapadła cisza. Galia patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, a potem oparła brodę o jego ramię i zaczęła razem z nim przeglądać… czytać książkę. Drewno trzaskało przyjemnie w płomieniach ogniska, wiatr szumiał w gałęziach drzew i przez moment można było udawać, że to po prostu zwyczajna, gwieździsta noc. Tylko, że gwiazd nie było widać od lat. Zakryły je chmury pyłu i chemikaliów. I wtedy, gdzieś w oddali ciszę rozdarł przeszywający do szpiku kości skowyt.
– Cholerne wyjce – mruknęła Galia. – Myślałam, że zeżarły już wszystko, co się dało w tej okolicy i przeniosły się gdzie indziej.
– Powinniśmy wygasić ognisko! – Wyszeptała Meve, trzęsąc się, jakby ze strachu dostała ataku epilepsji. Jej oczy zezowały na wszystkie strony i próbowały przebić się przez mrok nocy.
– Już za późno – stwierdził spokojnie Balt, delikatnie odłożył książkę do plecaka i położył dłoń na swoim karabinie. – Na pewno zdążyły nas wyczuć.
Jakby na potwierdzenie jego słów wycie rozległo się trochę bliżej ich obozowiska. Makk niespokojnie podniósł łeb, zastrzygł uszami i zaczął węszyć.
– Z północy – pół szczeknął, pół powiedział. – Dziesięć. Nie. Dwadzieścia. – Wciągnął powietrze. – Nie. Więcej.
– Cała sfora? – zdziwiła się Galia, wrzucając jakiś zaschnięty konar na kłodę, na której wcześniej siedziała. Potrzebowała dobrego miejsca do strzelania.
– Pewnie boją się poruszać w małych grupach – wycharczał Damed, układając takie samo stanowisko strzelnicze po drugiej stronie ogniska. – W tych lasach zagnieździły się takie rzeczy, że wcale im się nie dziwię.
– Podobno jakiś dureń chciał się dostać do tego laboratorium ze trzy kilometry stąd. Z tymi wielkimi metalowymi wrotami, na których były napisy o niebezpieczeństwie, pewnej śmierci i męczarniach, czekających każdego, kto spróbuje je otworzyć. I wypuścił stamtąd kilka naprawdę paskudnych stworów.
Mówiąc to, Balt wrzucił do ogniska naręcze gałęzi, a potem włożył do niego dłonie, poczekał, aż jego czarna, zrogowaciała skóra zajmie się ogniem i przerzucił płomienie na świeże gałęzie. Ognisko wybuchło i zaczęło palić się dwa razy mocniej.
– Co ty najlepszego zrobiłeś?! – pisnęła Meve, zasłaniając wszystkie oczy dłońmi. – Umrzemy. Na pewno umrzemy. Przecież powinieneś je wygasić!
– Meve, ogarnij się, to już nic nie da – odparł Balt. Kilka razy uderzył dłońmi jedna o drugą, a gdy już w końcu przestały płonąć, złapał za swój karabin. Znalazł go kiedyś w jakimś rozpadającym się magazynie i był z niego niesamowicie dumny. Taki prawdziwy karabin maszynowy, stary, na naboje, to było coś. Mówił, że używa go, bo ma sentyment do takiej broni. Że kiedyś używał takiej, gdy był w wojsku. Galia podejrzewała, że jedyny kontakt z bronią przed tym wszystkim Balt miał w grach komputerowych, ale nigdy nie podzieliła się tym z innymi. Przeszłość była mało istotna. Mógł być samym prezydentem, ale nie miało to żadnego znaczenia, bo koniec końców, stał teraz z nimi, zakopany po kolana w takim samym gównie jak oni. Balt usadowił się za kolejną barierą z konarów, ułożoną na prawo od tej, którą stworzyła dla siebie Galia. – Światło się przyda. Nie wszyscy z nas dobrze widzą w ciemności.
Galii nie robiło to żadnej różnicy. Jej radiator miał noktowizor. Przykucnęła, oparła broń o konar, na próbę spojrzała przez celownik w mrok drzew, otaczający ich obozowisko. Wycie słychać już było bardzo wyraźnie, w dodatku z kilku stron.
Rames nadbiegł z południa.
– Otaczają obóz! – krzyknął, wskakując za barierę. Włożył do ust koniec przeźroczystej rurki, która wystawała z góry jego broni. Trzy razy nacisnął guzik przy spuście, trzy pociski załadowały się do lufy i zaczęły nasączać jego śliną. Najgroźniejszą trucizną, jaką znali. W laboratorium udało im się zsyntezować antidotum. Galia miała ampułkę w kieszeni.
Damed zerwał z siebie kamizelkę i zaczął zwijać się konwulsyjnie.
– Nie, nie – krzyknęła Galia. – Zostaw to Trosie, nie ma tu wystarczająco dużo miejsca dla waszej dwójki!
Dwa symetryczne zgrubienia po obu stronach kręgosłupa Dameda znów schowały się pod skórą. Z westchnieniem złapał swój radiator i schował się za ich prowizoryczną barierą. Nad ich głowami zatrzepotały skrzydła, rozległ się jeden ostrzegawczy skrzek. Sygnał Trosy. Wyjce były blisko.
Meve stanęła na środku ich prowizorycznego bunkru i zaczęła rozkładać uran. Radioaktywne promieniowanie zaczęło falami rozchodzić się z jej ciała. Galia spojrzała na unoszący się pasek ładowania na swoim radiatorze. Jeszcze chwilka. Wycie rozlegało się już całkiem głośno. Pasek powoli posuwał się w górę. Pierwsze bezkształtne cienie potworów pojawiły się między drzewami. Sekunda i… Radiator zapikał, sygnalizując pełne naładowanie. Galia przyłożyła celownik do oka, nacisnęła na spust i trafiła wiązką laseru pierwszego wyjca, który wyskoczył spomiędzy drzew. Zaskomlał i bezwładnie opadł na ziemię. Ale potem podniósł się powoli, obnażył wielkie kły i zawarczał.
– Te gnoje robią się coraz silniejsze – mruknęła pod nosem Galia. Wycelowała między oczy wyjca, odpaliła radiator i rozwaliła mu głowę. Teraz miała pewność, że już nie wstanie.
Z prawej strony rozlegała się seria z karabinu za serią. Rames pakował kolejne zatrute strzałki w swoje ofiary z przerażającą precyzją. Każdy trafiony wyjec prawie natychmiast przewracał się i umierał w konwulsjach. Damed strzelał do potworów, gdy tylko wyskoczyły spomiędzy drzew. Nagle jego pazur ześlizgnął się ze spustu i wiązka laseru trafiła w drzewo, zamiast w wyjca, szykującego się do skoku.
Wyjec wykorzystał ten moment, przeskoczył nad głową Dameda i wylądował na środku obozu. Obnażył kły i zaczął się powoli kierować w stonę Meve. Meve w jednej chwili zapomniała o rozkładaniu uranu. Cofała się przerażona, aż wpadła na Galię i wypchnęła ją z ich obozowiska. Galia przeleciała przez konar, głową w przód, przekoziołkowała. Radiator wypadł jej z dłoni. Niebezpiecznie blisko usłyszała warczenie.
– Galia, uważaj! – krzyknął Balt.
Przeturlała się w ostatnim momencie. Ostre pazury rozryły ziemię w miejscu, gdzie przed chwilą leżała. Przykucnęła i rozejrzała się. Wyjec stał dokładnie między nią a radiatorem. Wyszczerzył kły w potwornym uśmiechu. Makk szczekał jak oszalały zza barykady.
– Zostań na miejscu, Makk! – krzyknęła dziewczyna, nie odrywając oczu od potwora.
Trzy inne wyjce już ją zauważyły i zbliżały się do niej, ale ten pierwszy warknął na nie przeciągle. Zaczął okrążać ją powoli. Jego żółte ślepia pobłyskiwały w ciemności, wychwytywały każdy najmniejszy ruch Galii. Nie miała jak się bronić, a wyjec dobrze o tym wiedział. Bawił się z nią tylko.
Galia skupiła się, wysłała sygnał do komórek w swoim ciele i rozpłynęła w powietrzu dokładnie w chwili, gdy wyjec kłapnął zębiskami, żeby przegryźć jej gardło. Zmaterializowała się za nim, wskoczyła na jego grzbiet i zacisnęła dłonie na jego czaszce. Skóra na jej rękach stwardniała niczym stal. Wyjec skakał, szamotał się i próbował ją zrzucić, ale uczepiła się go mocno. Zaciskała ręce tak długo, aż jego czaszka pękła w jej dłoniach z mlaśnięciem. Odbiła się od karku potwora i zeskoczyła, zanim przygniotło ją bezwładne cielsko.
– Meve! Rozkładaj, do cholery! – krzyknęła, gdy zauważył ją kolejny wyjec. Zawył i ruszył w jej kierunku. Rzuciła się do biegu, potknęła o jakiś wystający korzeń, upadła i przejechała parę metrów na brzuchu. Wyjec za nią warknął triumfalnie. Galia modliła się w myślach, żeby Meve rozkładała uran. Przewróciła się na plecy, podniosła do góry radiator i nacisnęła na spust. Wyjec znieruchomiał w połowie skoku, jego ciało zwiotczało, spadło i całym swoim ciężarem uderzyło w jej nogi. Syknęła z bólu, mimo, że wcześniej zbiła komórki w kończynach w twardą skorupę. Dalej leżąc, strzeliła w głowę kolejnego wyjca. I kolejnego. Usłyszała skrzek nad głową, Trosa opadła, wbiła pazury w kark innego wyjca, uderzyła skrzydłami i uniosła potwora do góry. Galia trafiła laserem jeszcze jednego, który kręcił się niespokojnie między drzewami.
W końcu wycie ustało. Balt i Damed, rozglądając się ostrożnie i cały czas trzymając broń w pogotowiu, wyskoczyli zza barykady i ściągnęli z nóg Galii truchło potwora. Damed podał jej dłoń i pomógł wstać.
– Przepraszam cię, Galia – mruknął. – Ja naprawdę…
– Damed, przestań – machnęła ręką, minęła go i podniosła z ziemi swoją kurtkę. Trzęsła się z zimna, gdy narzucała ją na nagie ciało. Wszystkie ubrania spadły z niej, kieidy rozpłynęła się w powietrzu. W domu obiecali, że zrobią dla niej kostium, który będzie się dostosowywał do zmian, jakie zachodziły w komórkach jej ciała. Jeszcze na niego czekała.
Balt chwycił resztę jej ubrań, objął ją ramieniem i poprowadził z powrotem do ogniska. Odłożyła radiator, zbliżyła się do ciepłych płomieni i wyciągnęła w ich stronę skostniałe dłonie. Chłopak zapiął jej kurtkę aż pod samą szyję a potem zdjął swoją i zarzucił ją Galii na ramiona. Była dużo za duża, więc ogrzewała też uda dziewczyny. Jej wyziębione łydki dalej owiewał chłodny wiatr, ale ręce trzęsły jej się jeszcze za bardzo, żeby była w stanie się ubrać.
– Galia, tak strasznie cię przepraszam – powiedziała Meve, stając obok. Jej oczy zezowały na wszystkie strony, jak zawsze, kiedy była zdenerwowana.
– Nic się nie stało – ledwo powiedziała Galia. Jej zęby szczękały z zimna. Chwyciła jakąś szmatę i starła nią resztki mózgu wyjca ze swoich dłoni. Makk chodził w kółko i ocierał się o jej nogi jak kot.
– Trzeba gdzieś przenieść te truchła – powiedział Rames, rozglądając się wokół ich bazy. – Zanim zapach krwi sprowadzi tutaj coś gorszego.
Damed i Balt pokiwali głowami, chwycili broń i zaczęli odciągać ciała w stronę lasu.
Galia opanowała w końcu drżenie rąk, ubrała spodnie i buty. Potem podeszła do martwego wyjca, który leżał przy ognisku. Tego, którego przepuścił Damed. Spomiędzy jego oczu wystawała rękojeść noża Balta. Dziewczyna wyszarpała ostrze i przerzuciła je z ręki do ręki.
– Przynieście jakieś gałęzie! – krzyknęła za chłopakami. – Nabijemy na nie mięso i zrobimy sobie ucztę z wyjca.
Po czym zabrała się za zdejmowanie skóry. Meve prawie się porzygała. Galia sprawnie oprawiała mięso, gwizdała pod nosem i czasem rzucała jakieś kawałki Makkowi. Chwytał je w locie, pożerał i z zadowoleniem machał ogonem. Faceci zaciągali ciała wyjców do lasu i zrzucali je do krateru po bombie, który był w pobliżu. Trosa dalej krążyła nad obozowiskiem, od czasu do czasu przysiadając na gałęziach pobliskich drzew. Płomienie leniwie pożerały drewna w ognisku, wiatr lekko poruszał liście, po chwili zaskwierczał tłuszcz, skapujący na rozgrzane gałęzie z kawałków mięsa, które piekli nad ogniem. Rozsiedli się wygodnie, jedli i podawali sobie butelkę whiskey, którą Rames trzymał na takie okazje. I udawali, że to po prostu przyjemna, zwyczajna noc, a oni są normalnymi ludźmi, którzy spędzają razem czas. Ale zwyczajny świat zginął dawno temu w wybuchach bomb atomowych i śmiertelnym działaniu zmutowanych wirusów. A każdemu z nich daleko było do normalności.


***


Gdy rano zbierali obóz, Meve chodziła naburmuszona i zła. Wyrosła jej kolejna noga.
– Jakby to nie mogła być dodatkowa pierś – mamrotała ze złością pod nosem. – Nie, nigdy. Nogi? Oczywiście. Ręce? Bardzo proszę. Oczy z tyłu głowy? Nie ma sprawy.
Kręciła się po obozie jak osa i wszyscy woleli jak najszybciej schodzić jej z drogi. Gdy w końcu wyruszyli, nie zdążyli przejść dziesięciu metrów, gdy Meve potknęła się i prawie przywaliła twarzą o jakiś ogromny, poskręcany korzeń. Damed przytrzymał ją w ostatniej chwili.
– A wydawałoby się, że dzięki tym wszystkim dodatkowym nogom poruszanie może być tylko łatwiejsze – mruknął pod nosem. Meve prawie zabiła go wzrokiem. Damed szybko rozwinął skrzydła, wzbił się w powietrze i spędził resztę drogi szybując razem z Trosą ponad ich głowami. Galia w tym momencie zazdrościła mu skrzydeł jeszcze bardziej niż zazwyczaj. Nikt nie chciał być blisko Meve, gdy miała jeden z tych swoich napadów złego humoru.

Fot. pfly

Będę pływać w basenie wypełnionym hajsem




Głównym problemem naszych czasów jest to, że wszyscy chcą być kimś. Ale to nie jest jeszcze najgorsze. Najgorsze jest to, że wszyscy myślą, że kimś zostaną. 



Nie dziwię się temu zupełnie. W końcu media i internety zalewają nas historiami ludzi, którzy od niczego przeszli do wszystkiego - sławy, pieniędzy, wywiadów w telewizjach śniadaniowych i tysięcy obserwatorów na Snapie. A skoro oni mogli to zrobić w tak młodym wieku, przy okazji bez studiów ani korpopracy, ani dorabiania się przez lata, to czemu my nie możemy? To wszystko brzmi przecież tak prosto i kusząco.

Maffashion doszła do sławy, którą ma teraz, zaczynając po prostu od bloga modowego. Jason Hunt mianował sam siebie najlepszym polskim blogerem, a ludzie mu uwierzyli. Oni mają blogi i są sławni. Ja też mam bloga, więc też muszę stać się sławna. Tak to przecież działa, prawda?

PewDiePie ma miliony subskrybentów, bo pokazuje jak gra. Z dupy z jego filmikami, w których podkłada głos Kimowi, zarabia na youtubie, Nikki Tutorials i jej "the power of makeup" ma tyle pieniędzy, że może sobie pojechać do Dubaju na zabieg prostowania zębów. I wprowadza na rynek swoją własną paletkę z cieniami do powiek. Dlatego pełno w sieci youtuberów przeróżnej maści i upierzenia. Bo gdzie teraz łatwiej zaistnieć, jeśli nie w internecie?

Sapkowski i jego Wiedźmin jest znany za granicą (co prawda głównie dzięki grze, ale to zawsze coś), a przecież z wykształcenia nie jest żadnym polonistą ani filologiem (Sapkowski, nie Wiedźmin), tylko ekonomistą. Panią Rowling kocha cały świat (a przynajmniej ta część, która nie twierdzi, że Hogwart to wymysł szatana), a zaczynała od pisania historyjek dla swoich dzieci. Dlatego co druga osoba jest niespełnionym pisarzem i tworzy fanfic, bazujący na Zmierzchu albo opowiadający o jej love story z Biebierem. Czy tam wszystkimi członkami One direction.

Biebera dostrzegli na youtubie i, mimo że brzmiał jak dziewczynka, to teraz ma kupę hajsu, willę z basenem i dorysowane mięśnie w reklamie Calvina Kleina. Podsiadło, Sarsa czy Natalia Nykiel zaczęli swoją wielką karierę po udziale w X-Factor albo Voice of Poland. I nie zawsze musieli je nawet wygrać. 



A jeżeli nie masz zupełnie żadnego talentu, to okazuje się, że wystarczy wypuścić seks-taśmę, zrobić operacje plastyczne rekordowej ilości części ciała i mieć znanego męża. Albo pochwalić się na Snapie, z kim się jebałaś. Skoro nawet tak można zostać sławnym, to co nas wszystkich jeszcze powstrzymuje? Co sprawia, że nie mówią o nas w mediach, nie krytykują naszych outfitów na Pudelkach i nie śpimy na poduszkach, wypełnionych banknotami z podobizną Zygmunta Starego (to te z dwusetką)?

Nie, odpowiedzią wcale nie jest wrodzone lenistwo ani brak systematyczności, ani nawet wszechświat i kręte ścieżki jego. Odpowiedzią jest rzeczywistość. Realnie, nie możemy wszyscy być sławni i bogaci, bo właśnie tak zbudowane jest nasze społeczeństwo. Nie kupię sobie fancy outfitu, w którym mogę promować swój image na instagramie i czekać do usranej śmierci na miliony obserwatorów, jeżeli jakaś dziewczyna nie będzie stała na kasie w Zarze (przyjmijmy na potrzeby naszego przykładu), zarabiając 1200 zł za 1/2 etatu. Bo nikt nie da jej więcej niż pół etatu.

Po drugie, większość z nas jest po prostu przeciętna i nie ma tak naprawdę niczego do zaoferowania wybrednemu odbiorcy naszych czasów. Chociaż z drugiej strony wybrednego odbiorcę z reguły bardziej bawią żarty o kupie niż wysublimowane poczucie humoru...

Po trzecie, wszystko już mamy. Ilu blogerek modowych nam potrzeba? Jak przebić się wśród tysięcy osób, które mają dobry głos? Jak napisać coś ciekawego i oryginalnego? A nawet jeżeli jesteś naprawdę niesamowity w tym, co robisz, jeżeli Twoja muzyka jest wyjątkowa, Twoje powieści jedyne w swoim rodzaju, a Twoje żarty przezabawne, to pewnie i tak znikniesz w tłumie wielu innych, lepszych, gorszych, przeciętnych, którzy mają takie same marzenia, jak Ty.

Chcemy mieć wszystko i jesteśmy przekonani, że na to wszystko zasługujemy. Tak wmawia nam otoczenie, społeczeństwo, nasze mamy. Nie będziemy przecież korposzczurami, praca na etat nie jest dla nas. W końcu najlepiej być sobie szefem i panem swego czasu. Przeraża nas myśl, że będziemy musieli na coś zbierać i odkładać przez pół życia, jak nasi rodzice, bo przecież jesteśmy pokoleniem, które wszystko dostaje zaraz, teraz i bez ograniczeń.

Oczywiście, że też tego chcę. Bardzo mi się podoba wizja milionów na koncie, mnóstwa wolnego czasu, willi z basenem i oddzielnym pokojem tylko do czytania (z tysiącem książek i uroczą kozetką przy ogromnym oknie), wielkiego, czarnego samochodu z przyciemnianymi szybami (którym nigdzie nie będę potrafiła zaparkować), garderoby wypchanej ciuchami, moich książek znikających z półek jak ciepłe bułeczki i zdjęć, robionych przez paparazzi, na których zawsze będę wyglądała dobrze. Najlepiej, żeby mieć to wszystko przed trzydziestką. Jeszcze lepiej za jakieś 3-4 lata. Czy o dużo proszę?




Naprawdę myślisz, że zasłużyli na śmierć?



Pewnie większość z Was jest na bieżąco, jeżeli chodzi o ostatnie wydarzenia, o to, co stało się w gejowskim klubie na Florydzie i o reakcje niektórych obywateli naszego pięknego, niezacofanego i tolerancyjnego państwa. Kiedy pierwszy raz usłyszałam komentarz w stylu "dobrze im tak", po prostu nie wierzyłam, że ktoś może powiedzieć coś tak głupiego. Kiedy zobaczyłam dwudziesty taki komentarz, krew mnie zalała. Dlatego teraz, zamiast uczyć się do sesji, zamierzam shejtować wszystkich debili, którzy myślą w ten sposób, bo poziom mojego wkurwienia właśnie osiągnął maksimum.

Gdy usłyszałam o zamachu w klubie w Orlando, było mi przykro. Tak samo przykro, jak wtedy, gdy dowiedziałam się o zamachach we Francji. Byłam przerażona faktem, że ktoś może zrobić tak straszną rzecz, pozbawić niewinnych ludzi, którzy mieli przed sobą całe życie, możliwości, żeby je spokojnie przeżyć. Tak po prostu, w jednej chwili odebrać im... wszystko.

Wydawało mi się, że to całkiem normalna reakcja na taką tragedię. Świat powinien łączyć się w bólu i jedności z rodzinami ofiar, wyrażać swoje oburzenie i przerażenie, tak samo jak w listopadzie ubiegłego roku. Wtedy ustawiałeś sobie na profilowym flagę Francji. A teraz?

Jeżeli według Twojej wiary, homoseksualiści będą smażyć się w piekle, to masz prawo w to wierzyć. Może będą. Według mojej to właśnie ich czeka. I jest mi źle z tego powodu, bo wcale im tego nie życzę. Natomiast jeżeli mówisz, że człowiek, który wpadł do klubu i zabił pięćdziesiąt osób, był znakiem od któregokolwiek boga albo boską karą, jesteś chory. Jeżeli mu przyklaskujesz, jeżeli cieszysz się z faktu, że umarło tak dużo osób, jesteś podczłowiekiem, amebą ludzkości i zwykłym robalem. Jeżeli myślisz, że ktokolwiek ma prawo, żeby odebrać komuś innemu życie, powinieneś wrócić do czasów, kiedy nie istniały takie słowa jak "postęp", "cywilizacja", "prawo do życia" i tam zgnić, i umrzeć.

Pomijam tutaj moje zdanie na tema homoseksualizmu, bo jest ono w tej sytuacji zupełnie nieistotne. Zdziwieni? Nie ma w tym nic dziwnego. Co to za różnica, kto zostaje zabity? Nieważne, czy są to Polacy, Francuzi, Amerykanie, Żydzi czy chrześcijanie, ludzie starzy czy dzieci, czarni, biali, żółci, hetero czy homoseksualiści, to zawsze taka sama tragedia. Wydawało mi się, że to oczywiste. Ale nasze społeczeństwo jest jednak głupie, zatracone w hejcie na drugiego człowieka, homofobii i przeświadczeniu, że może szykanować ludzi, którzy różnią się od nas samych.

Żaden, podkreślam żaden i powtórzę to raz jeszcze: żaden człowiek nie ma prawa decydować o życiu i śmierci innych ludzi. Czy nie tego uczy nas nasz Bóg, moi drodzy "chrześcijanie"? Jeżeli właśnie tak siebie nazywasz, jeżeli przynajmniej czasem pojawiasz się w kościele, to taką prawdę wyznajesz. A może jesteś dumny ze swojej religii, praktykujesz, czytasz Biblię, a w myśl trzeciego przykazania, żeby dzień święty święcić, co niedziela słuchasz kazania na mszy?  Jeżeli potem mówisz, że śmierć niewinnych ludzi była czymś dobrym, powinieneś się wstydzić. I przestać udawać. Hipokryto.

A jeśli jesteś ateistą, to nie mogę ci pomachać wiarą przed nosem, to prawda. Mogę natomiast zwrócić uwagę na bardzo oczywisty fakt: to byli ludzie. Niewinni ludzie, którzy oddychali, chodzili, mówili, myśleli, mieli plany na przyszłość, marzenia, matki, ojców i rodzeństwo, którzy teraz cierpią po ich stracie, może partnera, pracę, magisterkę, rachunki za prąd do zapłacenia. Czy w takim razie bardzo różnili się od nas, "normalnych" ludzi? Czy przez którąkolwiek z tych rzeczy zasługiwali na śmierć? Jak ktoś z nas może w ogóle stwierdzać, kto zasługuje na śmierć a kto nie?

Mówcie sobie, co chcecie. Że homoseksualiści to nie ludzie, a homoseksualizm to choroba, anomalia, która nie występuje w przyrodzie i jest obrzydliwa. Nie musicie ich popierać. Nie musicie ich szanować ani nawet tolerować. Ale to, że cieszycie się z ich śmierci, sprawia, że to was chciałabym przestać nazywać ludźmi. I piszę "was" z małej litery dla własnej zimnej satysfakcji i żeby pokazać, jak bardzo nie mam do was szacunku.


Najwyższa jakość powieści



Nie jest to bynajmniej opowieść o walce z wiatrakami, co może sugerować, bardzo już rozpoznawalna, ilustracja na okładce książki. To historia o walce z przeciwnościami, walce z samym sobą, a przede wszystkim o marzeniu. Marzeniu o odszukaniu swojego miejsca na świecie, ziemi obiecanej, krainy mlekiem i kakaem płynącej.

Mówię oczywiście o najnowszej powieści Cacao DecoMorreno Najwyższa jakość, wydanej nakładem wydawnictwa Extra Ciemne. Wiem, że wielu fanów DecoMorreno biło się o egzemplarze tej książki w księgarniach. Słyszałam, że dochodziło do rękoczynów, łzy lały się potokami, zamieszki przenosiły nawet na ulice, a matki bały wypuszczać dzieci z domów (bardziej niż zazwyczaj). Aż wstyd mi przyznać, że nigdy wcześniej się z tym autorem nie spotkałam. I tak, macie prawo szykanować mnie za moją ignorancję. Te uczucie wstydu, a także bum w internetach i wiele pochlebnych (aczkolwiek różniących się co do opisu fabuły) opinii na lubimyczytać.pl zachęciły mnie do zapoznania się z twórczością pana Cacao.

Niesamowitym wręcz zbiegiem okoliczności okazało się, że dzieło DecoMorreno mam w domu. Co dziwne, zamiast na półkach w pokoju moich rodziców, wypełnionych opasłymi tomami powieści innych znakomitych pisarzy (Dostojewskiego, Puszkina, Herberta), Najwyższa jakość znajdowała się w kuchni. Nie mam pojęcia, jak tam zawędrowała. Może moja mama rozkoszowała się aromatem... atmosferą powieści, w jednej ręce trzymając książkę, a drugą siekając pietruszkę?

W każdym razie, usiadłam nad Najwyższą jakością wczoraj wieczorem, zrobiłam sobie kakałko i zaczęłam czytać. Pierwsza i najważniejsza informacja: jeżeli postanowicie sięgnąć po tę książkę, zarezerwujcie sobie trochę czasu. Nie będziecie w stanie się od niej oderwać. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jakaś lektura wciągnęła mnie tak bardzo. Powieść nie jest długa (to w końcu tylko trochę ponad dwieście stron) i przeczytałam ją na jednym wdechu.

Jeżeli myśleliście, że to jakaś tam pierwsza lepsza obyczajówka, to muszę wyprowadzić Was z błędu. Jest to powieść-metafora, w której odnajdzie się każdy, nieważne czy z bogatym, wrażliwym wnętrzem, gotowym na tysiące doznań i uniesień podczas czytania, czy ze sceptycznym umysłem i martwą duszą. Mieszanka odpowiednich proporcji słodyczy i goryczy połechce podniebienia wszystkich czytelników kwintesencją pisarskiego smaku.

Zawsze podziwiałam Sapkowskiego, Glukhovskiego, Sandersona i wielu innych pisarzy, ale oni wszyscy bledną przy Cacao DecoMorreno. Jego powieść ma tyle smaczków: językowych, sytuacyjnych, historycznych. Autor opanował kunszt pisarski do perfekcji. Najwyższa jakość (jak wskazuje na to sam tytuł) jest istną ucztą dla naszych czytelniczych zmysłów.

Jedyne, co jestem w stanie uznać za wadę, to bardzo niejednoznaczne zakończenie. DecoMorreno przez całą powieść budował napięcie i zostawił nas tylko z domysłami, co do tego, jak historia się skończy. Pozostaje tylko czekać na drugą część trylogii.

Kto by pomyślał, że w naszych czasach, dobie Netflixa i CSa, aż tak wielu Polaków może połączyć się we wspólnej miłości do książki. Cacao DecoMorreno ma niesamowity wkład w czytelniczy rozwój naszego społeczeństwa i powinniśmy być mu za to wdzięczni. Jeżeli jeszcze nie czytaliście Najwyższej jakości, to biegnijcie do najbliższej księgarni! Albo do Piotra i Pawła, słyszałam, że mają w sprzedaży nawet wersję kieszonkową!

Coraz bliżej śmierci



Mam dwadzieścia jeden lat. Niektórzy powiedzą, że to niewiele. Że jeszcze całe lata przede mną i nic tak naprawdę nie wiem o życiu. Że ostra jazda bez trzymanki na rollecoasterze sto metrów nad ziemią (i w dodatku do góry nogami) dopiero się zacznie, gdy przyjdą nadgodziny, kredyty hipoteczne, śmierdzące pieluchy, rachunki za prąd, bolące korzonki, proszone obiadki i wypełnianie PITu. I pewnie mają rację. Tym bardziej, że samo słowo PIT brzmi dla mnie, jak czarna magia.


Mam dwadzieścia jeden lat i dopiero, kiedy uświadamiam sobie, jak wielu rzeczy już nigdy nie zrobię, dociera do mnie, że to jednak dużo.

1. Odyseja Umysłu to jest zdecydowanie rzecz, której mi brakuje. Polecam wszystkim dowiedzieć się czegoś więcej, bo to naprawdę super sprawa -> tutaj. Tak w skrócie: jest to konkurs kreatywności, w którym trzeba stworzyć przedstawienie i samemu zaprojektować i zbudować zupełnie wszystko, czego będzie się w nim używało. Czasem przypadkiem natykam się gdzieś w czeluściach komputera na jakieś stare zdjęcia ledwo trzymającego się, ale ręcznie skręcanego, stelaża albo zamku zbudowanego z kilku tysięcy papierowych rurek, albo zdalnie sterowanego robota, który nie zatrzymał się w odpowiednim miejscu, tylko przejechał przez całą scenę i przywalił w ścianę. I przypominam sobie niesamowitych ludzi, cudowną atmosferę, ręce poparzone termoklejem i to uczucie, kiedy świat zamierał na sekundę, a potem dowiadywaliśmy się, że to właśnie my przechodzimy do finałów.

2. Całodzienne wycieczki autobusem, kiedy nawet jazda do Mikołowa na lody była jak wyprawa na koniec świata. Albo piesze wędrówki, kiedy nogi wchodziły do dupy, ale przecież nie można było wrócić inaczej, więc umilaliśmy sobie czas, puszczając muzykę z telefonu jak patole i drąc się na cały głos. A teraz wystarczy przecież wziąć auto od rodziców, wsadzić prawo jazdy do portfela, ustawić trasę na Google Maps i można jechać w nieznane. Ale nieznane nie jest już takie odległe, mityczne ani wspaniałe.

3. Szkolne życie miłosne rodem z brazylijskich telenoweli, kiedy rotacja partnerów była równie duża, co w podrzędnym burdelu, a każde rozstanie po dwutygodniowym związku oznaczało depresję i koniec świata. Kiedy miłostki były słodkie, urocze, niewinne i nawet jeśli mieliście już imiona dla swoich dzieci i ustalone umeblowanie przyszłego mieszkania, to i tak nikt Wam nie wierzył, że to na całe życie. Bo teraz każdy kolejny związek, jest tym ostatnim. Bo oczekują od Ciebie odpowiedzialności, planowania ślubu i ustatkowania się. Planowanie ślubu to w sumie całkiem spoko opcja, ale najpierw trzeba mieć miliony na suknie z Mediolanu i jedwabne obrusy. I łabędzie.

4. Chowanie alkoholu przed rodzicami, szalone imprezy, kiedy siedzieli na dole i oglądali telewizję, a u góry wódki (barmańskie) mieszały się z Jackiem Danielsem (jeśli akurat było nas na niego stać), picie w plenerze na polach i pijane pocieszanie tej dziewczyny, która akurat zaczynała płakać nad beznadziejnością swojego rozsypującego się związku (patrz punkt wyżej). Ogarnianie się nawzajem, kiedy ktoś zasnął w kiblu na imprezie, nocowanie u siebie koleżanek, żeby nie wracały w stanie nietrzeźwości do domów. Mamo, mam nadzieję, że nigdy tego nie przeczytasz.
A teraz muszę bronić się rękami i nogami, kiedy tato próbuje poczęstować mnie przedgonem nalewki z aronii (robienie nalewek jest jak najbardziej legalne, to w końcu nie bimber), w którym czuć tylko spirytus. A na imprezy chodzimy tak jakoś... wcale.

5. Wycieczki szkolne i w sumie obozy też, przemykanie się do innych pokoi w środku nocy, wychodzenie przez okna, chodzenie do sklepu "po tampony" i wracanie z wódkami w plecaku, i bieg życia, żeby te wódki schować ze środka stołu, gdy ktoś wchodził do pokoju. Spacerowanie po "lekkich wzniesieniach" i płakanie po 3 minutach, czy możemy już wracać. Konkurs na szukanie krasnali we Wrocławiu. I wyjazd do Hansa Parku, po którym jedyne, co mogłam powiedzieć w naszym Śląskim Wesołym Miasteczku to "a w Hansa Parku było lepiej".

6. I to poczucie, że Twoim największym zmartwieniem jest sprawdzian, na który nie chce Ci się uczyć, a obowiązkiem jest po prostu chodzenie do szkoły. I sprzątanie pokoju od czasu do czasu. A nie studiowanie, żeby zdobyć wykształcenie. I martwienie się, że po studiach i tak nie dostaniesz pracy. I zastanawianie się, czy to dobry plan, żeby wziąć kredyt na mieszkanie (jeżeli już uda Ci się znaleźć pracę, żeby mieć zdolność kredytową), i spłacać go przez najbliższe dwadzieścia lat.

Nie powiem, żeby moje życie jakoś istotnie zmieniło się w tym jednym szczególnym dniu, kiedy planety ustawiły się w odpowiedniej konfiguracji, a różne znaki na niebie i na ziemi informowały, że się postarzałam. Albo przez ostatni rok. Albo przez ostatnich parę lat (oprócz tego, że poszłam na studia i już nie muszę chodzić na wszystkie zajęcia, bo przecież kto niby chodzi na wykłady). Ale ta myśl, że do trzydziestki jest bliżej niż dalej (i z każdym rokiem coraz, coraz bliżej) i nadchodzą te wszystkie straszne dorosłe obowiązki, takie jak samodzielne nastawianie pralki, jest przerażająca.

Fot. Felix

Komputery zniszczyły romantyzm


Budzicie się w promieniach porannego słońca, przytulacie do siebie, spoglądacie sobie głęboko i romantycznie w oczy, po czym... on obraca się i sięga po iPada, bo przecież musi splądrować kilka wiosek w grepolis.

Z premedytacją pomijam tutaj fakt, że tak naprawdę sceneria wcale nie jest zachwycająca, patrzycie na siebie sklejonymi, zaspanymi oczami, pod kołdrą jest zdecydowanie za gorąco i najprawdopodobniej macie kaca. A Ty w dodatku nie masz ani grama makijażu. Ewentualnie jakieś resztki z wczoraj.

Tak, romantyzm walczył z postępem technologicznym, rozwojem komputerów i powstaniem Internetu, ale w wyścigu do XXI wieku poległ gdzieś po drodze.

Przypomnijcie sobie najbardziej romantyczne sceny, najlepiej ze starych filmów w zamierzchłych czasach, kiedy słowo "romantyzm" nie było jeszcze archaizmem. Żartuję, nie oglądałam większości prawdziwych, starych romansów. Ale jeśli widzieliście (czytaliście) Wichrowe Wzgórza albo Przeminęło z wiatrem, albo Casablancę, to wiecie, o co mi chodzi. To te sceny, kiedy w Pamiętniku Noah wysyła Allie listy codziennie przez cały rok, mimo że nigdy mu nie odpisała. I kiedy w Fortepianie George odkupuje fortepian Ady i przywozi go jej z plaży, bo wie, że to najcenniejsza rzecz w jej życiu. I spojrzenie Jacka w Titanicu, kiedy patrzy, jak Rose schodzi po schodach i kiedy całuje ją w dłoń.

Te sceny, które przechowujecie w serduszkach (nieważne jak bardzo byłyby one martwe) i zastanawiacie się, co w swoim życiu zrobiliście źle. A potem myślicie, że pewnie filmy nienaturalnie zawyżają nasze wymagania i promują niezdrowe, nieprawidłowe spojrzenie na związek.

Bo w prawdziwym życiu, owszem, przynosi kwiaty, ale z reguły przypomina sobie o ich istnieniu dlatego, że wcześniej strasznie się pokłóciliście. A kwiaty są urocze. Nie wiem, dlaczego lubimy je dostawać, ale lubimy i już.

I podczas rozmowy typu:
Ty: Romantyzm, wiesz? Kolacja przy świecach, wino...
On odpowiada: Wino? Jasne, że możemy się najebać winem.

I dowiadujesz się, że tej dziewczynie kiedyś przed Tobą codziennie dawał róże. I myślisz sobie, czy to ten sam chłopak, czy kosmici porwali go, sklonowali i wysłali na ziemię jego sobowtór, a nikt się nie zorientował. I właśnie znalazłaś niezbity dowód na to, że życie w kosmosie jednak istnieje. 

I mówi komplementy typu "pięknie wyglądasz na tle tych śmietników", kiedy stoisz przy kontenerach przed jego domem. Ten romantyczny moment zapamiętam do końca moich dni. Ale spokojnie, tak naprawdę chodzi o to, żeby cieszyć się z małych rzeczy. Dlatego z takich zdań wyłapujesz tylko "pięknie wyglądasz", a całej reszcie pozwalasz odpłynąć w eter innych nietrafionych komplementów.

Nie sugeruję, że jakakolwiek dziewczyna powinna być ustawiona w hierarchii wyżej od komputera, telefonu, tabletu, x-boxa czy PS4. W końcu elektronika to rzecz ważna, wieczna i niezawodna, a kobiety przychodzą i odchodzą, i są wredne podczas okresu.

Ale jeżeli jesteś biedną, zdesperowaną dziewczyną, która chce sprawdzić, jakie miejsce zajmuje w hierarchii swojego partnera, to zasugerowałabym, żebyś przeprowadziła test: najlepiej podpaliła dom albo wymyśliła równie chory pomysł, żeby Twój facet znalazł się w ekstremalnej sytuacji i miał bardzo prosty wybór - uratować Ciebie albo komputer.

Tak naprawdę to lepiej nie próbujcie tego w domu. Chyba nie warto umierać w kwiecie wieku. A ja nie chcę mieć Was potem na sumieniu.

W każdym razie nie, panowie, feminizm nie kończy się, gdy trzeba wnieść szafę na trzecie piętro. Kończy się, kiedy chcemy, żebyście otworzyli dla nas drzwi, albo podali rękę, gdy idziemy na wyjątkowo niestabilnych obcasach. A tak naprawdę to kiepska ze mnie feministka.

Ale to właśnie są te jedyne śladowe resztki ewolucyjne romantyzmu, które nam pozostały. Mówię o tym otwieraniu drzwi i oferowaniu ramienia do potrzymania, i trzymaniu się za rękę na ulicy, i randomowym pochwaleniu sukienki, i słodkim smsie z rana, nie o byciu feministką.

Dlatego, jeżeli kolejnym razem nastawił sobie kolona w grepolis zanim się obudziłaś, a poprzedniego dnia wstawiliście się, pijąc czerwone wino o wdzięcznej nazwie Samotny Szaman i oglądając popisowe jednoręczne strzały z karabinu Antonio Banderasa w Niezniszczalnych 3, to chyba byliście close enough. W końcu czasy się zmieniają, trzeba iść za postępem.

Ja blogować, ty blogują


Od razu na samym wstępie powiem, że żadna ze mnie królowa blogosfery. Królowa ciemności, owszem, ale z blogowaniem jeszcze nie idzie mi tak dobrze, jak z życiem w mroku i dobieraniem czarnych spodni do czarnych T-shirtów i czarnych swetrów, i czarnych butów.

Niemniej jednak wkurwia mnie niezmiernie (słowo "denerwuje" jest w tej sytuacji marnym eufemizmem, który nie oddaje pełni moich odczuć), gdy ludzie, mianujący się samozwańczo "blogerami", nie potrafią sklecić jednego zdania w języku polskim. Żyjemy w Polsce. Mówimy w tym języku codziennie. Uczymy się go od małego smarka, który ledwo potrafi wyseplenić dwa słowa. Piszemy w nim od przedszkola, kiedy to zaczynamy sklecać pierwsze koślawe literki. Dlatego też nie mam pojęcia, jakim cudem jest możliwe, że ktoś nie jest w stanie się poprawnie wysławiać. Ale okej, są tacy ludzie, może po prostu mają problemy językowe i to matematyka/chemia/fizyka/malarstwo/sport, czy coś tam jest ich powołaniem. Albo urodzili się bez połowy mózgu. Nie rozumiem natomiast, z jakiego powodu tacy ludzie zamieszczają swoje, pożal się Boże, elaboraty w sieci.

Jako że pisanie i wszystko, co się w sumie wiąże z naszym językiem, jest mi bardzo bliskie i bardzo dla mnie istotne, to serce (albo jego resztki) krwawi mi za każdym razem, gdy widzę jak "Polacy" go kaleczą.

Niektórzy, na szczęście, litują się nad światem i ograniczają swoje wypowiedzi do minimum. Szkoda, że napisanego bez ładu, składu i przestrzegania jakichkolwiek zasad interpunkcji, ortografii czy składni. Pamiętacie, jak w szkole biedna pani polonistka oddawała Wam wypracowania zakreślone na czerwono, może z takimi skrótami jak ORT, INT, SKŁAD? Trzeba było wziąć sobie jej uwagi do serca, zanim zdecydowaliście się chwalić swoimi marnymi umiejętnościami pisarskimi w Internecie.

Przejrzałam z bólem serca, oczu i głowy wiele blogów, żeby wyłapać najbardziej kategoryczne błędy (taaak, nabiłam Wam wyświetlenia, ale mam nadzieję, że jednorazowo i nigdy więcej nie będę musiała tam gościć). Jeżeli już musicie chwalić się w sieci swoim brakiem znajomości języka polskiego, to przynajmniej pamiętajcie o kilku podstawowych (NAPRAWDĘ PODSTAWOWYCH) sprawach:

1. Spacja przed znakami interpunkcyjnymi: znak zapytania (?), wykrzyknik (!), przecinek (,), kropka (.), nawias (()), dwukropek (:) i co tam sobie jeszcze wymyślicie, jest zakazana. I koniec, kropka. Żeby nie było teraz niejasności, jeśli używacie nawiasu (tak, jak ja teraz), to spację dajemy przed pierwszą jego częścią i po drugiej. Aha, a jeżeli nagle znajdujecie przecinek na początku linijki, przyklejony do jakiegoś słowa:
,taki przerażający, jak ten tutaj,
to wiedzcie, że dzieje się coś złego.

2. Przecinek nie zastępuje spacji. To znaczy, że jeśli na przykład wyliczacie spodnie, kurtki, płaszcze, szale, sukienki, spódniczki i buty, to NIE ma to wyglądać tak: spodnie,szale,kurtki,płaszcze,popiszę,sobie,dalej,bez,spacji,bo,spacja,jest,dla,lamusów...

3. W Internetach jest wszystko. Od Waszych zdjęć wrzuconych jeszcze na naszą-klasę, po show telewizyjne prowadzone przez kota. Dlatego, jeśli nie wiecie, jak pisze się jakieś słowo albo gdzie stawia się przecinek w jakimś zdaniu, Google na pewno odpowiedzą Wam na to pytanie. W kilka sekund.

4. Istnieją dwie magiczne rzeczy, o których chyba nie każdy wie (a to dziwne, bo na facebooku jest przecież nawet sławna strona "kropka nienawiści"). Mówię tu oczywiście o kropkach i przecinkach. Nie twórzcie jednego zdania z miliona słów, które potem czytamy na jednym wdechu i prawie umieramy, a cały nasz trud idzie na marne, bo i tak nie wiadomo, o co chodzi. I nie, przecinka nie stawia się tylko przed słowem "który".

5. Ortografia nie jest śmiertelną chorobą zakaźną, a słowniki nie gryzą. Jeśli jednak przeraża Cię ta wielka, gruba książka, pełna wiedzy, która niewątpliwie by Ci się przydała, w Wordzie jest taka funkcja podkreślania źle napisanych słów. Zresztą, na Bloggerze też jest. Dla kompletnych idiotów: jeśli słowo jest podkreślone na czerwono, to albo jest zapożyczeniem z innego języka, którego komputerowy słownik nie ogarnia, albo jest po prostu złe. A jeśli jest złe, to popraw je, do cholery.

6. Aha, w języku polskim istnieje nie tylko nieskończona liczba przekleństw, których możesz użyć jako zamiennik zupełnie każdego słowa. Mamy też tak wspaniały fenomen, jak synonim. To taki wyraz, który brzmi inaczej, ale ma znaczenie na tyle podobne, że możemy go używać wymiennie z danym słowem. Słowniki synonimów też są w Internecie. Gdybyście nie wiedzieli, gdzie ich szukać. Dlatego, proszę, nie używajcie jednego wyrazu tysiąc razy w notce. Ani akapicie. Ani zdaniu.

7. O tych najbardziej żałosnych błędach, typu chodź-choć nie chcę się bardzo rozpisywać, bo to już wstyd. Dla nieogarniętych: "chodź" to czasownik w formie rozkazującej od "chodzić", a "choć" to spójnik o takim samym znaczeniu, jak "chociaż". Kiedy widzę na blogu zdanie z rodzaju "często robię zdjęcia, chodź nie mam dobrego aparatu", mam ochotę umrzeć, serio.

Argumenty typu "robię to dla siebie" są zupełnie zbędne. Jeżeli robisz to dla siebie, to nie wrzucaj tego na bloga, a potem bloga nie wrzucaj na facebooka. Najlepiej zapadnij się pod ziemię, naucz pisać i wtedy powróć do świata żywych członków blogosfery.

Rozumiem, że według jakiejś tam krążącej po Internetach definicji, bloger to osoba, która prowadzi bloga. A blogiem można teraz nazwać zupełnie wszystko, więc blogerami są też w zasadzie wszyscy. Wydaje mi się jednak, że jeżeli decydujemy się już, że chcemy dzielić się czymś z innymi ludźmi, to niech to będzie przynajmniej napisane w takiej formie, żeby czytelnicy nie musieli zadawać sobie odwiecznego pytania "co autor miał, do cholery jasnej, na myśli?". Nie wspomnę już o blogach, których jedynym celem jest zaprezentowanie tego, co akurat rzekomy bloger zjadł dzisiaj na śniadanie. Albo o takich, które utrzymują się tylko ze sławnego obs/obs i kom/kom. Celu tych stron nie poznam chyba nigdy.

Fot. pexels

Przepraszam, możecie mnie zamknąć w tym pokoju?


Halo? Dzień dobry. Tak, dobrze pan usłyszał. Chcę wam zapłacić, żebyście zamknęli mnie w pokoju pełnym gumowych części ciała, dziwnych łamigłówek do rozwiązania, tajnych przejść i skrytek, mrocznych symboli na ścianach i niezrozumiałych wskazówek. Tak, zdaję sobie sprawę z tego, że jeżeli w ciągu 45 minut nie uda mi się z niego wyjść, to nastąpi wybuch metanu albo zostanę więźniem psychola, przeprowadzającego eksperymenty na ludziach, albo złe roboty ze sztuczną inteligencją zbombardują ostatnią bazę ludzkości i przejmą władzę nad światem. Nie, oczywiście, że nie mam problemów na tle psychicznym. Tak, na własną odpowiedzialność, mogę to podpisać. Zombie? To cudownie! Klątwa faraona? Fantastycznie! Już nie mogę się doczekać!

Wytrwaliście ze mną do tej chwili? Dobrze, to lecimy dalej.

Tak, wszystko ze mną w porządku (względnie). I tak, jestem jak najbardziej chętna, żeby zebrać jeszcze trzech czy czterech znajomych, zrzucić się po dwie dyszki i dać się zamknąć w ciemnym, mrocznym pokoju. Nawet pozwolić skuć się kajdankami i dostać jedną małą, gównianą, ledwie działającą latarkę. Zdaję sobie sprawę z tego, że może to brzmieć, jak bardzo chory fetysz, przez który część z Was już nigdy nie będzie chciała tu powrócić, a w miejscach publicznych na mój widok będzie szybko odwracała wzrok i przechodziła na drugą stronę ulicy. Ale to nie tak, uwierzcie mi.

Tak naprawdę wydaje mi się, że w obecnych czasach i przy obecnym bum na te pokoje, większość z Was wie, o czym mówię. Jeżeli nie, to już tłumaczę. Ostatnio niesamowitą popularność zdobył rodzaj rozrywki, który polega właśnie na tym, co tam powyżej opisałam. Zbieracie drużynę zaprawionych w boju druhów, którym niestraszne są trudy, znoje i logiczne myślenie. Wybieracie miejsce, które najbardziej wpasuje się w Wasze wysublimowane gusta poszukiwaczy przygód (bardzo przydatna w tej części jest strona lockme.pl). Pierwszym, co robicie po wejściu, jest przeszukanie dokładnie całego pomieszczenia, zajrzenie pod stoły, krzesła, dywany, za zasłony, szafki, opukanie ścian i zebranie wszystkich dziwnych rzeczy, które wpadną Wam w ręce, w jedno miejsce. Pamiętajcie, że kiedy tylko znajdziecie jakiś klucz, musicie wypróbować go we wszystkich zamkach i kłódkach. Większość pokoi jest skonstruowana tak, że jedna rzecz wynika z drugiej i każdy odkryty przedmiot albo wskazówka pomaga Wam ułożyć logiczną, ciągłą całość. Ale czasem możecie trafić na małe pożeracze czasu, nad którymi będziecie siedzieć przez piętnaście minut, po czym okaże się, że nie były do niczego potrzebne. Dlatego ważne jest dzielenie obowiązków. Niech każdy zajmuje się czymś innym i przeszukuje inne miejsce (może nawet trzeci raz, zawsze istnieje szansa, że coś przeoczyliście), bo w końcu... zegar tyka.

Spojler alert: z reguły na końcu wcale nie pojawia się żaden psychol. Wiem, bo dwa razy nie udało nam się uciec na czas i nigdzie takiego nie widziałam. Tak więc oprócz niedosytu, smutku, złości i pretensji do samego siebie, kompanów i świata o to, że nie zauważyliśmy najbardziej widocznej rzeczy albo nie zwróciliśmy uwagi na najważniejszą wskazówkę, nic złego nam się nie stało. A tak swoją drogą, to oblecieliśmy wszystkie pokoje w Gliwicach (i nie tylko), więc te dwa niezaliczone to nie jest jakiś strasznie zły wynik, serio.



Pokoje są przeróżne: a to stare, zamglone cmentarzysko z trumną, do której można wejść (klik), a to gra o tron, w której zwycięża się albo umiera, bo nie ma ziemi niczyjej (klik), a to centrum dowodzenia, z którego wysyła się rakiety atomowe na wrogie jednostki (klik). Niektóre pomysły są zaczerpnięte z filmów lub seriali (jak mogliście się już domyślić), inne są po prostu klimatyczne, mroczne i przerażające.


Weteranów takich bojów (i w sumie nowicjuszy też) pragnę poinformować, że 28 maja trzy firmy escape'owe organizują pięciogodzinne wydarzenie dla 4000 osób - zamknięcie na stadionie pełnym zombie (klik). Mam nadzieję, że będzie to niesamowita okazja dla wszystkich fanów The Walking Dead i innych ludzi, którzy chcieliby sprawdzić swoje siły i umiejętności survivalowe przed prawdziwą apokalipsą, która przecież w końcu kiedyś nastąpi. Takiego treningu nigdy za wiele!

Dlatego, jeżeli nie macie pomysłu, jak w kreatywny sposób spędzić godzinę Waszego życia, polecam dać zamknąć się w pokoju, łamać sobie głowę nad rozszyfrowywaniem wiadomości w alfabecie Morse'a, denerwować się przez dziesięć minut przy otwieraniu kłódki (bo oczywiście nie pamiętacie, czy miało być lewo-prawo-lewo, czy prawo-lewo-prawo) i obgryzać paznokcie, patrząc, jak Wasz czas powoli się kończy. I odczuwać niesamowitą dumę z powodu tego, jak bardzo jesteście wspaniali, sprytni i inteligentni, bo udało Wam się wyjść. Oczywiście, jeżeli się Wam uda.

Fot.1. My w Lost Souls Alley
Fot.2. Neil Kremer

Jak dobrze marnować czas


Gdybyście przypadkiem znaleźli się w strasznym momencie Waszego życia, kiedy nie będziecie mieli zupełnie pojęcia, co oglądać, mam dla Was parę propozycji. Jeżeli interesuje Was mój gust w kwestii seriali. A w sumie czemu nie, skoro interesuje Was moja opinia na różne inne tematy. W końcu wchodzicie czasem na tego bloga.


Lucifer

Ostatnio mój miszcz, ulubiony i przekochany. Co prawda, pierwszy odcinek wyszedł już dawno temu, a potem chyba z rok trzeba było czekać na kontynuację, bo jakieś ligi rodzin w Stanach buntowały się, że to niemoralne, żeby przedstawiać diabła w tak łaskawym świetle...

Ale było warto. Czekać.
Uwielbiam klimat tego serialu, brytyjski akcent głównego bohatera, to, że wszyscy bez zmrużenia oka nazywają go Lucifer Morningstar, mimo, że nikt tak naprawdę nie wierzy, że jest panem piekieł na wakacjach. I te jego żarty, które chyba nigdy nie skończą się reżyserowi, typu: Lucifer patrzy na metkę na swojej marynarce i mówi "diabeł naprawdę ubiera się u Prady".
I za muzyczkę na początku. I za Maze, demonicznego ninja-pomocnika, który razem z Lucyferem opuścił piekło. I super się ubiera.



The Walking Dead

Klasycznie, każdy słyszał, każdy wie, każdy zna. Z takich ciekawostek, to pierwszy serial, w którym pokazano dziecko zombie (pierwszy odcinek, ta urocza dziewczyneczka z pluszowym misiem), co wywołało wielką falę oburzenia.
Obraziłam się na niego już z tysiąc razy, raz zrobiłam sobie roczną przerwę, po tej akcji z Gubernatorem, Hershelem i mieczem Michonne (dla wtajemniczonych). Żaden inny serial ani film nie wywołał u mnie tak ogromnego wkurwienia i smutku, i poczucia niesprawiedliwości. Denerwuje mnie niemiłosiernie to, że po tylu latach ci ludzie dalej zachowują się tak żałośnie, że nie potrafią przewidzieć najbardziej oczywistych wydarzeń, przez które z dupy umiera połowa ekipy. I to, że gdy jeden wątek zaczyna być ciekawy, to przez następne pięć odcinków będą robić inną historię albo retrospekcje. Ale oglądam go dalej.


Fear the walking dead
Historia i świat ten sam, co w The Walking Dead, ale tutaj akcja rozgrywa się w Los Angeles a nie na bliżej nieokreślonych polach i w bliżej nieokreślonych lasach. Pokazuje początki apokalipsy, zachowanie społeczeństwa, zamieszki na ulicach, filmiki w internetach, na których postrzeleni parę razy ludzie wstają i dalej idą przed siebie. Powstają zamknięte osiedla dla zdrowych obywateli, a każda osoba, która wydaje się być choć trochę chora jest w mało humanitarny sposób wywlekana z domu siłą i zabierana gdzieś. W końcu jeszcze nie wiadomo, w jaki sposób przenosi się zaraza i jakie są jej początkowe objawy.
Pierwszy sezon był chyba takim testerem, bo miał tylko sześć odcinków, ale teraz zaczęła się emisja drugiego sezonu. Takiego prawdziwego. Mam nadzieję, że w dalszej części wyjaśnią w jaki sposób doszło do całej tej apokalipsy. Mam też nadzieję, że bohaterzy dość szybko dojdą do poziomu mastera w zabijaniu zombie. A na razie mamy oczywiście wkurwiającego faceta-ciotę, który jest głową rodziny, ale nie potrafi nic zrobić sam. Bo jest pacyfistą, który nie zamierza zabijać niczego, co się rusza. Nawet jeśli to coś gnije. I warczy. I próbuje odgryźć mu rękę.


iZombie
Jak tak teraz na to patrzę, to to już trzeci serial w tematyce zombie, o którym piszę. Tutaj natomiast wygląda to trochę inaczej. Dopóki taki zombie je sobie mózgi, niczym nie różni się od zwykłego obywatela. Oprócz tego, że jest trupio blady, jego włosy robią się białe i od czasu do czasu, kiedy skacze mu adrenalina, przechodzi na zombie-mode. Główna bohaterka, Olivia, aspirująca lekarka z cudownym życiem i uroczym narzeczonym, została zadrapana przez takiego potworka podczas imprezy na łodzi. Teraz jest wyrzutkiem, zerwała kontakt z większością bliskich ludzi (w tym z narzeczonym) i pracuje w prosektorium, gdzie ma darmowy bufet bez potrzeby zabijania ludzi. Przygotowuje sobie dania, których powstydziłaby się Magda Gessler, pomaga zaprzyjaźnionemu policjantowi rozwiązywać morderstwa osób, których mózgi akurat trawi, a jej współpracownik, naukowiec, próbuje znaleźć lekarstwo na jej drobną przypadłość.
Bardzo fajnym motywem jest to, że po zjedzeniu czyjegoś mózgu zombie przejmuje cechy i zachowania danej osoby, więc w każdym odcinku Liv jest zupełnie inna. Na przykład, gdy zjadła mózg gamera, siedziała całe noce, opychała się chipsami i nerdziła.


Desperate housewives

Gabrielle jest byłą modelką, żoną biznesmena, którego nigdy nie ma w domu, więc z nudów nawiązuje romans z siedemnastoletnim ogrodnikiem. A jej kolejne kłamstwa i pomysły, co zrobić, żeby mąż się o tym nie dowiedział, są genialne.

Lynette miała wspaniałą karierę, ale zrezygnowała z niej, kiedy zaszła w ciążę. Teraz ma czwórkę (rudych) dzieci i przez większość dni próbuje ich nie pozabijać.
Susan jest rozwódką z czternastoletnią córką. Jej potrawy mogą zabić, a ona nie potrafi przejść trzech kroków, żeby się nie wywrócić, złamać ręki albo zniszczyć czegoś bardzo drogiego. To ta postać, która z reguły zatrzaskuje drzwi do swojego domu i zostaje na zewnątrz w samym ręczniku. Który potem ginie w dziwnych okolicznościach, zostawiając ją nagą na środku ulicy.
Bree jest perfekcyjną panią domu, pedantyczną do granic możliwości, z którą nie może wytrzymać ani jej mąż, ani jej dzieci. To w sumie bardzo smutna postać.
A Edie jest po prostu kurwą, która zaliczyła połowę osiedla.
Każda z nich jest zabawna, każda jest urocza, każda jest tragiczna, każda jest w stanie zrobić zupełnie wszystko, żeby ochronić swoją rodzinę. Wszystko. Naprawdę. A to sprawia, że ten serial robi się naprawdę chory.
Pierwszy sezon zaczyna się od tego, że ich przyjaciółka, zawsze pogodna, miła, uprzejma, ze wspaniałym życiem, kochającym mężem, synem i pięknym domem, Mary Alice, popełnia samobójstwo. W miarę jak przybliżają się do odkrycia prawdy na temat jej śmierci, okazuje się, że każdy sąsiad ma swoje mroczne tajemnice. I nawet one, przyjaciółki, nie mówią sobie wszystkiego.




The Flash

Świat z komiksów DC. Po wybuchu akceleratora cząsteczek wielkie wyładowanie energii nad Starling City sprawia, że niektórzy jego mieszkańcy (w większości zwyrodniali kryminaliści oczywiście), zyskują super moce. Barry (on akurat jest dobry) zostaje porażony piorunem, zapada w śpiączkę na parę miesięcy, a gdy się budzi, okazuje się, że jest super szybki. Może poruszać się z niesamowitą prędkością (w jednym odcinku biega po wodzie!), jego ciało zwalcza choroby i leczy rany w kilka godzin, a metabolizm działa tak sprawnie, że powinien jeść co chwilę. Brzmi cudownie, szczególnie ta ostatnia część. Ale, żeby nie było tak pięknie, Barry nie jest w stanie się upić.
Cały serial polega w sumie na tym, że Flash chroni miasto przed tymi wszystkimi złymi metaludźmi i próbuje odkryć tajemnicę morderstwa swojej matki, o które niesłusznie oskarżono jego ojca. I stara się wyrwać swoją przybraną siostrę. Barry oczywiście chce być męczennikiem, poświęcić całe swoje życie umartwianiu się i ratowaniu wszystkiego i wszystkich. Ale oprócz tego to bardzo przyjemny serial. Co prawda często rzucają fizyczno/chemiczno/biologiczno/matematycznymi teoriami, które wydają mi się bardzo wątpliwe. Ale Cisco zawsze wymyśla świetne nazwy dla każdego nowego złego metaczłowieka.


Scream queens
Głupi aż do bólu. Ale na szczęście dowiadujemy się w nim, że w piekle nie ma dinozaurów. Jeżeli mi nie wierzycie, to może uwierzycie Arianie Grande... to znaczy Channel no. 2, której duch powraca z piekieł (o tutaj to macie, ale nie oglądajcie do końca, bo spojlery).
Obrzydliwie bogata przewodnicząca Kappa Kappa Tau, Channel, jej minionki (Channel no. 2, 3 i 5), jej jeszcze bardziej bogaty chłopak, Chad Radwell, jego przyjaciele z bractwa Dickie Dollars Scholars oraz nowe członkinie Kappy - każde z nich jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, bo po kampusie uniwersytetu grasuje seryjny morderca (przebrany w strój maskotki drużyny), który upatrzył sobie akurat ich na swoje ofiary. Dlatego każde z nich próbuje rozwiązać zagadkę i odkryć, kto jest tym kryminalistą. Ale też każde z nich może być zabójcą.
Serial ryje mózg. Serio. Pamiętacie te dinozaury w piekle? No, to mniej więcej na takiej zasadzie wygląda cały sezon. Na początku wydaje Ci się, że możesz się bawić w detektywa i na pewno sam odgadniesz, kto jest Czerwonym Diabłem. Ale potem nagle dzieje się tysiąc chorych rzeczy i wszystkie Twoje przemyślenia, argumenty i poszlaki się rozsypują. Ale Channel są super. Wszystkie. Szczególnie ta z nausznikami, beznamiętna, bez uczuć i martwa w środku.



Castle

Sławny, bogaty i przekonany o swojej własnej doskonałości pisarz (Richard Castle) zabija głównego bohatera swoich, odnoszących sukcesy, kryminałów i próbuje znaleźć nową muzę. Dlatego zaczyna pracować na jednym z posterunków policji w Nowym Jorku. "Pracować" to w sumie nie jest odpowiednie określenie. Włóczy się za policjantką Kate Beckett, prawie umiera podczas każdej poważnej akcji, potem nagle ratuje wszystkich, pomaga rozwiązywać morderstwa i ma kamizelkę kuloodporną z napisem "pisarz". Z Kate robi nową postać swoich książek.
I oczywiście zakochuje się w niej, a ona w nim, ale żadne z nich nie chce tego przyznać. Przez kilka sezonów.


Penny Dreadful 
Wiktoriański Londyn, wampiry, wilkołaki, czarownice. Spotykają się tu najsławniejsze postaci z literatury: doktor Frankenstein i jego twór, Dorian Gray ze swoim portretem, ukrytym w tajemnym pokoju za ścianą, podobno gdzieś jest też Drakula. Główna bohaterka, Vanessa Ives, ma przerażającą, tajemniczą przeszłość, której do końca nie znamy i nie rozumiemy. Na pewno uczyła się magii od starej czarownicy. Na pewno jest bardzo znana w paranormalnym światku. Na pewno diabeł upatrzył ją sobie na swoją wybrankę i zrobi wszystko, żeby w końcu mu się poddała. Serial z tajemnicami ryjącymi mózg, czarodziejskimi lalkami voodoo (przerażającymi!), zaklęciami w zapomnianym szatańskim języku, od których ciarki przechodzą po plecach. Straszny. I strasznie wciągający. A gra aktorki, odtwarzającej główną rolę, jest naprawdę niesamowita. Zwłaszcza kiedy jest akurat opętana przez diabła. Aha i zapomniałabym: stroje w wiktoriańskim stylu też są cudowne.




One Tree Hill

To akurat serial, który oglądałam  bardzo dawno temu. Dla nastolatków, jak najbardziej. Ckliwy, uroczy, o miłości, przyjaźni, przyjaźni, która kończy się przez miłość. Koszykarzach, cheerliderkach, amerykańskim liceum. Miłości. Dorastaniu, odpowiedzialności, pierwszych pracach. O miłości. O tym, że w życiu nie zawsze wszystko układa się tak, jak chcemy. I o miłości.
Zawsze kojarzył mi się bardzo miło, bo przychodziłam do Duli i oglądałyśmy go razem godzinami.










Czy piercing i tatuaże to znak przynależności do Aborygenów?


Jeżeli loby, industriale i tragusy nie brzmią dla Ciebie jak wyrazy z suahili albo niedopracowane zaklęcia, to najprawdopodobniej jesteś jednym z zacofanych przedstawicieli niższego gatunku, którzy przynoszą dyshonor (słowo "dyshonor" zawsze będzie kojarzyło mi się z tym) naszemu prężnie rozwijającemu się społeczeństwu, wracając do archaicznych, dzikich zwyczajów pierwotnych ludzi i manifestując swoją zwyrodniałą, spaczoną osobowość poprzez samookaleczenie.

Spokojnie. Też jestem jedną z tych osób.

Mam całe jedenaście kolczyków. W żadnych szalonych, niedopuszczalnych ani strasznych miejscach. Pięć w jednym uchu, pięć w drugim i smiley'a. Uprzedzam pytanie: nie, nie są one wyrazem przynależności do żadnej okultystycznej sekty ani znakiem mojej miłości do szatana. Albo pradawnych bóstw natury. Nie dostałam też przez nie żadnej żółtaczki, kiły, mogiły, zapalenia opon mózgowych ani raka. A raka można przecież dostać od wszystkiego.

Chciałabym mieć tatuaż. W sumie to więcej niż jeden. Chciałabym cały rękaw. Dlatego pewnie jakiś zarośnięty gość, który siedzi za napad z bronią, będzie mi go musiał zrobić starą igłą na więziennym spacerniaku. Bo przecież nigdzie indziej nie robi się tatuaży. Bo są one tylko wyrazem przynależności do gangu i pokazują, ile jeszcze wyroku zostało do odsiedzenia. Podsumowując, żeby mieć tatuaż, musisz mieć jeszcze brodę, motocykl i kryminalną przeszłość.

Od paru lat próbuję oswoić moich rodziców z myślą, że prędzej czy później zrobię sobie ten rękaw. W studiu, nie w więzieniu. Chociaż nigdy nie wiadomo, jak się życie potoczy. Moja mama jest przerażona, bo na pewno złapię dwadzieścia tysięcy różnych chorób, a później umrę. I nikt nie da mi pracy. I upodobnię się do członków starych afrykańskich plemion, w których nacinają dzieciakom skórę na plecach, żeby po zabliźnieniu wyglądała jak łuski krokodyla. Natomiast mój tato kategorycznie mi tego zabrania (robienia tatuaży, nie krokodylej skóry), ponieważ (uwaga!), co jego znajomi pomyślą o nim, jeśli jego córka będzie miała tatuaż. Patologia. Alkoholizm. I obniżona pozycja społeczna.

Szukając jakiegoś wsparcia w sprawie tatuaży, spytałam o zdanie moją ciocię i kuzynkę, bardzo wierzące i oddane Bogu osoby. Tutaj nie usłyszałam, że jest to powrót do czasów kamienia i człowieka pierwotnego, tylko, że ciało to świątynia, którą stworzył Pan i nie powinniśmy jej naruszać. Okej, potrafię to zrozumieć, naprawdę. Nie rozumiem natomiast, czemu kolczyk w nosie ją niszczy, a te dwa podstawowe kolczyki w uszach (loby) już nie. Albo czemu tatuaże ją naruszają, a malowanie się czy farbowanie włosów jest w porządku (farbowanie tylko na neutralne kolory, naturalnie występujące u naszego gatunku).

Co dziwne, nie tylko starsze pokolenie ma takie poglądy. Niby idziemy z postępem, próbujemy nadążyć za ludźmi w wielkim świecie, ale na osoby, które mają snake'i, meduzy, czy róże wytatuowane na łopatce większość dalej patrzy jak na dziwne zwierzątka za kratami w cyrku. Tylko bez krat. Zachwycamy się tumblrowymi zdjęciami z Ameryki, facetami z dziarami na całym ciele, dziewczynami z kolczykami w wargach, policzkach i karkach, ale sami nie podejmujemy się takich szaleństw. Bo to dalej coś dziwnego, bo nie dostaniemy pracy, bo będziemy wyglądać jak degeneraci, bo na starość skóra obwiśnie tu i tam i jakie to wtedy będzie nieestetyczne.

A więc tak: nic w tym dziwnego, taka jest moda i wcale nie wydaje mi się ona bardziej nieestetyczna od zacelulitowanych kobiet Rubensa. Oczywiście, że dostaniemy pracę, jak każdy szanowany członek społeczeństwa, jeżeli tylko nie będziemy mieli imienia swojej drugiej połówki wytatuowanego na czole. W ramce z serduszek. Degenerat to człowiek, który (cytuję słownik) "trwale zatracił normy moralne i poczucie godności", a wydaje mi się, że ani kolczyki, ani tatuaże nie mają magicznej mocy, która mogłaby w sekundę pozbawić nas tych wartości. A na starość skóra i tak obwiśnie i nie będziemy już równie piękni i młodzi, więc co to za różnica?

Tak jak w przypadku każdej mody, jednym się podoba, a innym nie. Jeżeli takie ekscesy nie są dla Ciebie, to nie. Nikt chyba nikogo nie zmusza do przebijania albo "kolorowania" sobie różnych części ciała. Taka decyzja należy tylko do Ciebie, bo to w końcu Twoje ciało i tylko Ty będziesz z nim żył cóż... do końca życia. Oczywiście, że trzeba do tego podejść rozważnie, przemyśleć tysiąc razy, tym bardziej, jeśli jesteś niezdecydowaną dziewczyną, która nie potrafi wyjść z domu, jeśli nie zmieni outfitu trzy razy. Tatuaże w końcu są na całe życie, laserowe usuwanie boli, a po kolczykach zostają ślady. W razie czego, pamiętajcie, że imię byłej drugiej połówki można zakryć tatuażem jakiegoś kwiatka, a twarz przerobić na Indianina.

Natomiast jeżeli obawiacie się o swoją moralność albo poziom inteligencji, to przypominam, że atrament fizycznie nie ma możliwości wyssania szarych komórek z naszego mózgu, a kolczyki nie są maszyną, która cofnie nas do czasów, kiedy homo sapiens nie odkrył jeszcze ognia. Wydaje mi się też, że żadna z tych rzeczy nie jest dziełem szatana.

A tak swoją drogą, to nie wiem czemu nasze społeczeństwo upatrzyło sobie akurat biednych rdzennych mieszkańców Australii na synonim wszelkiego zepsucia, brudu i pierwotnego plemiennego zacofania.