Brandon Sanderson - Stalowe Serce


Kto nie chciałby być super bohaterem?
Mieć super moc, ratować ludzi z opresji i być główną postacią w komiksie?
Albo, jeżeli akurat nie ma się tyle szczęścia, żeby być superbohaterem, to przynajmniej żyć w świecie, gdzie oni istnieją. Czytać o nich w gazetach, słuchać w wiadomościach i oglądać na YouTube?

Do takiego właśnie świata zaprasza nas Brandon Sanderson w swojej książce Stalowe Serce. Świata, w którym, po pojawieniu się na niebie komety Calamity, niektórzy ludzie zyskali nadnaturalne zdolności. Świata, w którym osoby z super mocami żyją między zwykłymi ludźmi. Świata, w którym super bohaterzy są raczej czarnymi charakterami, bardziej podobnymi do Octopusa czy Magneto niż Supermana. Świata, w którym normalni ludzie żyją w strachu, pośród ciągłych wojen pomiędzy obdarzonymi Epikami. W końcu, do świata, w którym słowo „calamity” stało się najgorszym przekleństwem.

Akcja powieści toczy się w Newcago (futurystyczne Chicago), gdzie swoje iście stalowe rządy sprawuje Stalowe Serce, jeden z najpotężniejszych Epików. Jak dotąd nie był go w stanie pokonać żaden obdarzony mocami ani tym bardziej zwykły człowiek. David pragnie to zmienić. Chce dołączyć do ostatniego batalionu ludzi, którzy walczą z super (nie)bohaterami – Mścicieli.

Ostatnie zdania z opisu na okładce brzmią następująco:
"Nazywam się David Charleston. Nie jestem Mścicielem, ale zamierzam się do nich przyłączyć. Mam coś, czego potrzebują. Znam jego sekret. Widziałem jak Stalowe Serce krwawi."
Aż ciarki przechodzą po plecach.

Brandona Sandersona wychwalają pod niebiosa i nazywają jednym z najlepszych pisarzy fantasy naszego wieku. Dlatego moje rozczarowanie podczas naszego pierwszego spotkania było ogromne. Niby czyta się tę książkę przyjemnie i chce się wiedzieć, jaki jest koniec, bo pomysł jest naprawdę ciekawy, ale taki jakiś… niewykorzystany. Aż zabolało mnie to, że z tego świata można by wycisnąć dużo więcej. Że postacie są mdłe, bez wyrazu, a gdy już jakaś ma mieć ten charakter, to nagle jest aż przerysowana. Nie wiem, może to jakieś poczucie humoru, którego nie rozumiem? A w dodatku fabuła jest bardzo przewidywalna, a większość niespodzianek – mało niespodziewana.

To nie tak, że Stalowe Serce w ogóle mi się nie podoba i wcale go nie polecam. Tak jak już mówiłam: pomysł jest naprawdę wyjątkowy - Sanderson chyba wyrzekł się "typowego" fantasy. Jednak nie mogę, niestety, z czystym sercem powiedzieć "biegnijcie po to do księgarni!".  We mnie powieść ta wzbudziła więcej rozczarowania i niedosytu niż jakichś pozytywnych odczuć. I dużo śmiechu. Choć przez większość czasu był chyba spowodowany bardziej zażenowaniem tym, co czytam, niż prawdziwym rozbawieniem.

A wszystko to pisałam, zanim dowiedziałam się, że Sanderson planuje kontynuację Stalowego Serca. Mam nadzieję, że kolejna część mnie zaskoczy. Tym razem w pozytywny sposób!

Recenzja
Stalowe Serce
Brandon Sanderson

Jesienna depresja


W dni takie jak dzisiejszy, kiedy pada śnieg (choć mamy połowę października), cały czas jest tak ciemno, jak gdyby była już 19:00, a Paweł zaczyna puszczać "Let it snow", wydaje mi się, że wszechświat jest przeciwko mnie. Że zima znów mnie oszukała i przyszła za wcześnie, i pewnie już nigdy się nie skończy. I umrzemy pod tonami śniegu.

Żeby przeżyć w takie dni, trzeba cieszyć się z małych rzeczy. Serio. To nie jest po prostu ładny motywacyjny frazes, który powtarza się w internetach. Dla przykładu, rzeczą, która ucieszyła mnie najbardziej w ciągu ostatniego tygodnia było to, że włączyli ogrzewanie.

Słyszałam kiedyś taką legendę o pięknej, złotej, polskiej jesieni. Podobno można ją zobaczyć czasem, gdy słońce z ogromnym wysiłkiem przebije się przez chmury i deszcz. Podobno jest wtedy tak ciepło i przyjemnie, że można udawać, że to jeszcze lato, a zima nigdy się nie pojawi. Wydaje mi się, że parę razy ją widziałam, ale dzieciom też czasem wydaje się, że słyszą sanie Świętego Mikołaja. Nie możemy być zbyt łatwowierni.

Jedyne, co lubię w jesieni, to to, że na wiosnę wszystkie drzewa, które teraz usychają, będą mogły na nowo rozkwitnąć. A jedyne, co lubię w zimie, to to, że każdy ponury, ciemny i zimny dzień przybliża mnie do wiosny. Ok, lubię jeszcze patrzeć na śnieg. Przez okno. W swetrze, z kubkiem gorącej herbatki z toną cukru i cytryny, i z moim cudownym kaloryferem obok.

Nie mam zupełnie żadnej rady ani żadnego magicznego sposobu, dla tych z Was, którzy podzielają moje odczucia odnośnie chłodu i jesieni, i zimy, i depresji. Najlepszym planem jest pewnie zaopatrzyć się w tysiące ciepłych swetrów, tony czekolady, kubki z gorącym kakałkiem i osobę, która będzie Was grzała w te ponure wieczory. Albo znaleźć sobie zajęcie, które pochłonie Was do reszty. I nie będzie wymagało przebywania na zimnie. Nie polecam zwijania się w koc i płakania z myślą "może przeżyję do wiosny". (Chociaż przyznaję, że robiłam to przez większość dzisiejszego dnia.)

Pewnie najlepiej byłoby, gdybyśmy byli jak niedźwiadki. Zjedli tony kalorycznego jedzenia, a potem zapadli w sen na parę miesięcy i obudzili się, gdy znowu będzie ciepło. I spalili wszystkie kalorie podczas snu!